XIX. Zwolnienie
|
Jak wyglądały ostatnie twoje dni przed zwolnieniem? Normalnie. Nadeszła wreszcie długo oczekiwana przez wszystkich wiosna. Słońce coraz silniej grzało. Mróz powoli, choć z uporem, ale ustępował. Dnie były jaśniejsze i biegły szybciej. Myśli zajęte codziennymi troskami nad tym, tak przygotować i zabezpieczyć odpowiednią ilość materiałów, by móc jutro wykonać normę. Dzisiaj było nie najlepiej. Sporo mieliśmy przestojów. Trzeba postarać się o odpowiednią ilość gwoździ i dobrze je ukryć, by ich nie ukradziono. 18 marca. Zwyczajny dzień. Patrząc na świat wydawało mi się, że dzisiaj słońce jaśniej świeci. A może to tylko złudzenie? Przed godziną trzecią wyrobiłem już 113 procent normy. Miałem jeszcze dwie godziny czasu do zakończenia pracy. Przygotowuję więc materiał na jutro, bo jutro jest uroczystość św. Józefa i moje imieniny. Wykonam wcześniej plan i będę mógł się dłużej pomodlić. Mówimy "naczalstwu", że moglibyśmy już iść do koszar, ale oni przeciągają. W porządku. Usiadłem między stosami desek i w ciszy "odprawiam" Mszę św. łączę się w myślach z księżmi stojącymi, gdzieś tam, w tym czasie, przy ołtarzu Pańskim. Odmawiam różaniec i inne modlitwy. Stos wykonanych skrzynek stoi przy mnie. To na wypadek, gdyby ktoś mnie zaczepił, dlaczego nie pracuję? Wtedy powiedziałbym mu pokazując skrzynki, że jestem w porządku i przekroczyłem nawet normę. 24 marca. Dzień jak każdy inny, przeżyłem już takich dni w łagrze ponad tysiąc. Muszę się jednak spieszyć. Jutro Zwiastowanie. Chciałbym mieć więcej wolnego czasu, by móc się dłużej pomodlić. Muszę więc postarać się o materiał na jutro. Ponieważ nie mam zegarka, czas odmierzam ilością zrobionych skrzynek. Inni liczą godziny patrząc na słońce. Gdy o tym pomyślałem była godzina 13.00. Przyszedł kontroler. Do kogoś ma pretensję. Coś tam mówi, a potem pyta: -- Który to Świdnicki? -- To ja -- odpowiadam. -- Szybko chodź za mną. -- Znowu ja! Co oni ode mnie chcą? Czy znowu jakaś komisja? Dokuczacie mi gorzej od diabła -- myślę w duchu. Chowam młotek pod deskę, gdzieś dalej rękawice, by ich nie ukradziono i idę naprzeciw kontrolera. Ten każe mi iść za sobą. Po głowie chodzą mi różne myśli: Co znaczy to wezwanie? Boże... -- modlę się by nie było jakichś nieprzyjemności. Wchodzę do gabinetu naczelnika. Przedstawiam się recytując "sakramentalną" formułę: -- Dzień dobry. Osądzony Świdnicki, punkt kryminalnego kodeksu 190 i 227, trzy lata, początek 19 grudnia 1984 roku. "Proposzczik" (jeden z szefów łagru) siedzący na przeciw drzwi zadaje mi niezrozumiałe pytanie: -- Co słychać u ciebie na "tarze" ( miejsce pracy)? -- Wszystko w porządku -- odpowiedziałem. -- Ubierzcie się w czyste ubranie i szybko wracajcie tu ze wszystkim. Pytam go: -- Czy już więcej nie wrócę na "tarę"? -- Nie! -- odrzekł. -- Zdajcie młotek w narzędziowni. Czekam na was! Pędzę na "tarę", oddaję młotek i mówię do swoich współpracowników: -- Zabierajcie, co wam potrzeba, ja już tu więcej nie wrócę. -- Zabierają was od nas? -- pytają. -- Na to wygląda. Nie pamiętajcie złego, jeżeli już do was nie wrócę. Moje ubranie było w palarni. Szybko się ubieram, by wrócić do czekającego na mnie urzędnika. A brygadier powtarza: zwalniają go, zwalniają ... Kontroler z przodu, a ja za nim z rękami do tyłu, kierujemy się prosto do sztabu. Idziemy na pierwsze piętro. Kontroler pokazuje dobrze mi znane drzwi. To są drzwi naczelnika Borsukowa. Wchodzę. I mówię: -- Dzień dobry. Ten w odpowiedzi każe mi usiąść i zaczyna mówić: -- Wy nie wiecie w jakiej sprawie was wezwałem? -- Nie wiem. -- Miło mi, że jako pierwszy mogę wam przekazać dobrą nowinę. W tym momencie zawiesił głos, zrobił krótką przerwę, a potem powiedział: -- Decyzją Prezydium Najwyższej Rady, z dnia 14 marca br. zostaliście zwolnieni razem z innymi 150 duchownymi i działaczami religijnymi z odsiadywania dalszej kary. -- Dziękuję wam bardzo, obywatelu naczelniku -- powiedziałem. Ale tak byłem oszołomiony tą wiadomością, a równocześnie tak wdrożony w sposób odnoszenia się do naczalstwa, że nie potrafiłem zdobyć się na jakiś spontaniczny odruch radości. -- No, jak przyjęła to wasza dusza? -- zapytał wpatrując się we mnie. -- Cieszę się bardzo. -- Czy macie coś, w co moglibyście się przyzwoicie ubrać? -- Mam nowe ubranie, buty, bieliznę, ale kufajkę mam tylko tę. Czystej nie mam. To nic, wyjdę w tej. -- Nie, Józefie Antonowiczu. W tej nie pójdziecie. Dostaniecie nową. Rozporządzenie o waszym zwolnieniu przyszło w poniedziałek wieczorem -- ciągnął dalej. Ja mówiłem, żeby brygadier nie zapisywał was do pracy, ale on chyba zapomniał. Jutro do południa was wypuścimy. Dziś naczelnik chce z wami porozmawiać. -- Jeżeli to możliwe, chciałbym ten czas spędzić w ciszy i samotności. -- Na to będziecie mieli później czas. Borsukow wyjął z szafy czekoladę, położył ją przede mną, nalał herbaty sobie i mnie mówiąc: -- Ugaszczajcie się, bez skrępowania. Jego postawa i mowa -- to dla mnie pierwszy znak wolności. Gdy wypiłem pierwszą szklankę, on mi nalał drugą. Robił to powoli, z namysłem. Widocznie czekał aż się rozluźnię i zacznę swobodnie rozmawiać. -- Józefie Antonowicz, my wiemy, że wy pisaliście dzień i noc, w każdej wolnej chwili. Z pewnością posiadacie te swoje zapiski. Tam są wasze spostrzeżenia, przemyślenia i uwagi odnośnie tutejszego, łagiernego życia. Dajcie mnie je do przeczytania. -- To prawda. Dużo pisałem, ale często były to listy do żon i matek więźniów. Były to listy do ludzi, by nie tracili nadziei z tego powodu, że czyjś syn, czy mąż dostał się do więzienia. Bardzo dużo napisałem takich listów. Oczywiście, robiłem także notatki osobiste, ale pisałem je na skrawkach papieru i wszystko jest pomieszane. Trzeba je dopiero uporządkować, by moje zapiski miały jakiś sens i mogły komuś przynieść korzyść. Gdy to zrobię, wtedy chętnie wam udostępnię owe przemyślenia i spostrzeżenia. -- Czy o mnie też piszecie? -- Tak. Odnotowałem nasze spotkanie w stołówce. Odezwaliście się do mnie bardzo ordynarnie i dotąd nie wiem dlaczego. Człowiek, który ze mną pracował zaraz mnie zapytał: "Czego on ciebie tak traktuje". Było mi bardzo przykro i niezręcznie przed tym młodym chłopakiem. Ja mu powiedziałem coś niezrozumiałego, by nie powiedzieć o was czegoś złego. Uważam, że wtedy postąpiliście wobec mnie mało taktownie. -- Macie rację Józefie Antonowiczu. To było nie w porządku. Ale wiecie, że człowiek czasem, a zwłaszcza tutaj, ma swoje złe dni. Może nawet ma ich więcej niż dni dobrych. Po chwili zapytał: -- Czy moglibyście podzielić się swoimi spostrzeżeniami odnośnie do naszej pracy z osądzonymi? Wy przecież długo patrzyliście na tutejsze życie. Co według waszego zdania należałoby zmienić, ulepszyć? Co wprowadzić nowego, by ludzie odbywając karę nie degenerowali się bardziej, ale poprawiali? -- Mogę o tym powiedzieć zaraz, tutaj. Ale najpierw chciałbym wam zaproponować rzecz nową i ważną. Myślę, że o wiele skuteczniejszą, gdy chodzi o wychowanie i pracę, niż ta metoda jaką wy stosujecie. Chciałbym też, żebyście potraktowali niezwykle poważnie, to co zamierzam powiedzieć. Bursakow spojrzał na mnie z nieukrywaną ciekawością i powiedział: -- Mówcie. -- Powiedzieliście mi przed chwilą, że ja jestem wolny. A ja wam mówię, że jestem gotów zostać w więzieniu, i to od zaraz. Będę wykonywać tę samą pracę, jak dotąd i na tych samych warunkach. Proszę tylko o jedno. Niech mi wolno będzie raz w tygodniu zbierać więźniów, by im mówić o Bogu, o zasadach godnego i chrześcijańskiego życia. Będę ich wychowywał w duchu Pisma świętego. Przychodzić będą do mnie tylko ci, którzy zechcą, na zasadzie całkowitej dobrowolności. Ja wam gwarantuję, że za rok oni staną się innymi ludźmi. Będą uczciwie pracować, przestaną kraść, chuliganić, używać wulgarnych słów, bić się itp. Jak wy na to patrzycie? Jeżeli wyrazicie zgodę, zaraz złożę prośbę o pozostawienie mnie w łagrze. Borsukow spuścił głowę i głęboko się zamyślił, szukając odpowiedzi na moje, jakże proste pytanie. Nie podnosząc głowy powiedział: -- Ja wiem, ja was rozumiem... ja z przyjemnością czytałem wasze listy, ale wiecie, to nie ode mnie zależy. Ale waszą propozycję zapiszę. Potem opowiedziałem mu o wszystkich łagiernych mankamentach. O tym, jak ludzie się tutaj degenerują, jak tracą sens życia. W końcu rozmowa się wyczerpała i Borsukow podał mi rękę na do widzenia, wypowiadając kilka słów, życzeń... |
Jak przeżywałeś pierwsze chwile po otrzymaniu wiadomości o zwolnieniu? To był pewnego rodzaju szok. Idąc na spotkanie z Borsukowem myślałem, że chodzi znów o jakąś trudną sprawę. Poza tym, nie spodziewałem się, że skrócą mi wyrok. Z drugiej jednak strony, zostało mi już tylko pół roku do odsiedzenia, dlatego mówiłem do siebie "przetrzymam". Chociaż mając na uwadze losy wielu łagierników, zdawałem sobie sprawę, że z byle jakiego powodu, a nawet bez powodu, mogą mi jeszcze dołożyć trzy lub więcej lat. Tym bardziej, że uchodziłem za antykomunistę. Tak zresztą napisano w wyroku. |
Co było dalej? Dalej wszystko poszło szybciej. U Korowozowa (naczelnik "zony") długo się nie zatrzymywałem. Jego interesowali konkretni osądzeni. Powiedziałem mu o nich to, co ułatwi innym życie, resztę zachowałem dla siebie. -- Myślę, że zrozumiecie mnie, naczelniku. Nikogo nie chcę skrzywdzić, ani sądzić -- mówiłem. Nie chcę, by ktokolwiek z mojego powodu miał nieprzyjemności. -- Nie chcecie mówić, nie mówcie. To wasza sprawa -- powiedział. -- Jesteście wolni. Wydano mi obchodowy list składający się z ośmiu punktów. Przy DPNK czekał już na mnie kapitan, dyżurny pomocnik naczelnika. Poszliśmy na "tarę", gdzie miałem przemówić do łagierników i pożegnać się z nimi. Idąc zastanawiałem się nad tym, co mam powiedzieć. Sprawa nie była łatwa. Władze łagierne oczekiwały, że powiem, chociaż kilka słów pozytywnych o ich odnoszeniu się do wieźniów. Zebrały kilka brygad, które podobnie jak moja brygada robili "jaszczyki". Więźniowie zaś oczekiwali ode mnie słów prawdy i ciepłego pożegnania. Na prowizorycznym podwyższeniu stał naczelnik "tary", "proroby"... i ja. Więźniowie czekali zdumieni, co to będzie. Z wychodzącym na wolność jeszcze nikt i nigdy tak się nie żegnał. Dlaczego mnie okazywano taką cześć? Po chwili Jużanin otworzył kopertę i przeczytał pismo, którego treść już znałem: "Ukazem Najwyższej Rady, z dnia 14 marca, Józef Antonowicz Świdnicki został zwolniony z dalszego odbywania kary. Obywatele osądzeni -- mówił dalej -- wy dobrze znacie Świdnickiego, w każdym miejscu, gdzie on pracował, zawsze sumiennie wykonywał swoje obowiązki. Gdy moskiewskie władze zapytały nas, jak on się sprawował jako osądzony, my daliśmy mu dobrą opinię. Innej dać nie mogliśmy. Każdy z was może na taką opinię zasłużyć sumienną pracą". Po nim przemówił Gaas: "Obywatele osądzeni. Wy wszyscy znacie Świdnickiego, wy jesteście świadkami jego pracy i postępowania. Trzeba jasno powiedzieć, że my na początku nie bardzo rozumieliśmy jego i on nas niezupełnie rozumiał. Potem między nami stosunki się dobrze ułożyły. On zasłużył na wolność swoją dyscypliną i pracą. Sprawował się na piątkę". Potem oddano mi głos. Władza spodziewała się, że powiem coś miłego pod jej adresem, ale wiedząc, jakie są nastroje wśród skazanych postanowiłem powiedzieć tylko kilka słów. -- Żegnajcie chłopcy! Życzę wam, byście jak najszybciej wyszli na wolność. Życzę wam szczęścia! Do zobaczenia! I na tym skończyłem. Kapitan Jużanin poszedł z powrotem, a ja za nim. Wszystko to działo się 24 marca 1987 roku. Dzień był spokojny. Jasno świeciło słońce. Topniała biała pokrywa śniegu, a gdzieniegdzie spod niego można było zobaczyć już czarną ziemię. Z sopli na dachu kapała woda. Jużanin poszedł do siebie, a ja skierowałem się do sztabu. |
Czy władze nie miały do ciebie pretensji, że nic ciepłego nie powiedziałeś o nich do więźniów? Z pewnością mieli, ale tego nie okazywali. |
Jak wyglądała twoja wyprowadzka z łagru? Musiałem najpierw zrobić sobie zdjęcie, które było potrzebne do zaświadczenia o zwolnieniu. Po obiedzie poszedłem do łaźni. Wykąpałem się i ogoliłem. Tam dano mi nową, czystą bieliznę. Zebrałem wszystkie podpisy i tak minał dzień. Po kolacji rozdałem wszystko, co zostało z zapasów żywności i łachów. Wielu więźniom podałem swój adres. Obiecywali pisać. Niektórzy z nich przywiązali się do mnie, i trudno im było się ze mną rozstawać. Jeden prosił, bym został jego ojcem. Niełatwo mi było żegnać się z Melnikowem, który był takim niezłym, ale bardzo zagubionym człowiekiem. Martwiłem się o jego los. |
Jakie myśli krążyły ci po głowie, gdy żegnałeś się z tymi ludźmi? Różne. Ale dominowała jedna. Gdyby ci ludzie mieli inną, bardziej ludzką, a zwłaszcza chrześcijańską formację, łatwiej by im było przetrwać czas więzienia. A po wyjściu łatwiej by im było znaleźć pomocną dłoń, gdyby ich środowisko i rodziny miały coś z ducha Ewangelii. Wtedy być może znaleźliby swoje miejsce w życiu. Ale jak to zrobić? Każdy z tych więźniów ma cały tobół problemów, jakże nieraz trudnych i zawiłych. Z pewnym bólem żegnałem się z Aleksandrem Pozilajewem. Był to chłopiec prosty, sumienny, dobrej woli, pracowity, prawie bez zła. Ostatnio razem pracowaliśmy. Obiecałem mu pomóc, gdy wyjdzie na wolność. Zostało mu już niewiele. Miał wyjść w lipcu. Mówił mi tak: "Wyjdę na wolność ale nie mam dokąd iść". Nie miał mieszkania. Dobrze by było, gdyby dostał się do "ogólniaka". Tak nazywał się hotel robotniczy. To jednak nie było najlepsze wyjście. Tam mężczyźni piją, grają w karty, biją się. Wciągną go w jakąś awanturę -- myślałem -- i znowu znajdzie się za drutem kolczastym. Był jeszcze jeden chłopiec, któremu obiecałem pomóc po zwolnieniu. Był to Witia Trefiakow. Siedzi za głupotę. Sprzedawał zdjęcia pornograficzne. Otrzymał cztery lata. A chłopiec cichy, spokojny. Bardzo mi go było żal. |
Czy po wyjściu z więzienia zgłosili się do ciebie? Niestety, nie. |
Jak wyglądało twoje wyjście zza drutów? Był to ranek 25 marca -- dzień Zwiastowania NMP. Prawie całą noc nie spałem. Różne myśli chodziły mi po głowie. Gdy nastał ranek, zebrałem wszystko co miałem. Pościel, łyżkę, miskę, kubek i odniosłem to wszystko do portierni. Sowchoz dał mi nową kufajkę. Mróz był słaby, -- 8 stopni, ale wiał porywisty wiatr. Na korytarzu sztabu czekałem na rozkaz. Jeszcze raz obejrzałem sobie rozkład zajęć więźniów. Tu bowiem ustala się, gdzie dana brygada będzie pracowała. Czas ciągnął się bardzo powoli. Spieszyłem się do wolności. O godzinie 10.00 w drzwiach pojawił się Jużanin. Podszedł do mnie i powiedział: -- Idziemy. On szedł najpierw, ja za nim. Pod pachą niosłem zawinięty w gazety mój łagierny majątek. Były tam moje konspekty, notatki, adresy i różne papiery. W głowie zrodziło się pytanie, a także powstał pewien niepokój: -- Czy będą badać -- rewidować? A zresztą, niech sprawdzają -- pomyślałem z rezygnacją. Ale szkoda mi było, gdyby coś wyrzucili. Chciałbym wiele rzeczy mieć w swoim archiwum. Cały czas świeciło słońce. Jego jasne promienie niosły ciepło i poczucie radości. Jestem na granicy wolności i niewoli -- myślałem. Stoimy przed "kolczastymi" drzwiami. Tu mieści się kontrolno-przepustkowy punkt. Kapitan otwiera drzwi. Wychodzimy na korytarz. I tutaj ma miejsce zadziwiająca, łagierna ceremonia. Patrzę na prawo -- otwarte okienko, za którym siedzi żołnierz. W okienku jest jeszcze kobieta w wojskowym uniformie. Głucho zamyka za sobą drzwi. Otwiera paczkę, zagląda do niej i na koniec mówi: -- Świdnicki? -- Józef Antownowicz, urodzony 25 grudnia 1937 roku. Punkt oskarżenia 190 (prim) i punkt 227, termin trzy lata. Poczatek 19 grudnia 1984 roku. Koniec 19 grudnia 1987 roku. Kobieta otwiera podłużny list z wyciskaną pieczęcią i pokazuje mi zdjęcie: -- To wasze foto? -- Moje. Kobieta podchodzi do stolika i podaje siedzącej przy okienku innej kobiecie list, który ona podpisuje i oddaje z powrotem pierwszej kobiecie. Jużanin kiwa na mnie, że muszę się zbliżyć. Dyżurantka z żelazną rutyną, także uroczyście wymawia: -- Świdnicki? -- Józef Antonowicz ... i ciągnąłem dalej, jak przy rozmowie z pierwszą kobietą -- urodziłem się ... Kobieta otwiera ten sam list, co miała pierwsza i pyta: -- To wasze foto? -- Moje. Uważnie patrzy na fotografię, potem na mnie, w końcu podaje długopis, każe mi podpisać i zabrać list ze sobą. I zamyka okienko. Idę za Jużaninem. W myślach pytam sam siebie: czemu mnie nie rewidowali? Czyżby zapomnieli? A może mnie powiozą? Przekraczamy ostatnią parę drzwi... Wolność! Nie! Jeszcze nie. Poszliśmy na prawo, a potem na pierwsze piętro. Jużanin poszedł do kasy. Po kilku minutach wzywają mnie. Wchodzę. Duża sala. Dwa rzędy stołów, za którymi nad papierami siedzą kobiety. Jużanin zaprowadził mnie do bardzo miłej pani. Policzyła moje dokumenty. Pokazała mi spis i zapytała, czy wszystko się zgadza? Podpisuję się, że wszystko otrzymałem. Kobieta podała mi paszport i kilka dokumentów, jak to się mówi "po fachu" i powiedziała: -- Poczekajcie przy kasie. Ja dam kwit na pieniądze. Poszliśmy z Jużaninem do kasy. Po chwili otworzyło się okienko. Kasjer dał mi pieniądze i kwit do podpisu, że otrzymałem pieniądze. Kobieta bardzo życzliwie i delikatnie poinformowała mnie, jak trzeba schować pieniądze, żeby mi ich ktoś nie wyciągnął. Potem jeszcze raz przeliczyła pieniądze i podała. Robiła to wszystko niezwykle powoli. Widać było, że chciała mi jeszcze coś powiedzieć. Na koniec, z jakąś wewnętrzną radością powiedziała: -- Jaki człowiek! Mówią, że wy możecie przepowiadać. My was zaraz wypuścimy. Za wami wypuścimy jeszcze dwóch, ale ich przytrzymamy, abyście mogli spokojnie odjechać. Uważajcie, żeby wam na dworcu nie ukradziono pieniędzy. Starajcie się trzymać z dala od tłumu. Wasz pociąg odchodzi do Nowosybirska o godzinie 13.00, a więc niedługo. Wy zdążycie. Jedziemy zaraz samochodem do banku i was podwieziemy do stacji autobusowej. -- Ale my jeszcze mamy iść do naczelnika "zony" -- powiedział Jużanin. -- Poczekamy na was w samochodzie na dole. Powiedzcie naczelnikowi, żeby was długo nie trzymał. Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale Jużanin ciągnął mnie do naczelnika. Podziękowałem jej serdecznie za dobre słowo i poszliśmy do naczelnika. Przed gabinetem spotkała nas wymalowana sekretarka. Przed nami było jeszcze kilka osób. Poczekalismy na naszą kolejką około dziesięciu minut. Wyszedł Goss: -- Wy Świdnicki? Dzień dobry! Ja was szukam. Chciałem z wami trochę porozmawiać. Zajrzał do kilku gabinetów, by znaleźć miejsce na spokojną rozmowę. W końcu weszliśmy do jakiegoś wolnego pokoju i zapytał: -- Powiedzcie mi Świdnicki, jakie są minusy i plusy naszej pracy? Uwagi moje skrzętnie zapisywał. Powiedziałem mu kilka istotnych, moim zdaniem spraw, które należałoby w reżimie więziennym zmienić. Potem poszliśmy do Chudiakowa. Ten wstał z krzesła i uprzedzając moje odezwanie powiedział: -- Dzień dobry, Józefie Antonowiczu! Witam was. My możemy teraz porozmawiać jak równy z równym. Proszę siadać. Oto mój kolega ze srogiego reżimu -- wskazał na białego kapitana, który siedział obok niego. -- Ja zaprosiłem was, abyście podzielili się z nami swoimi uwagami na temat naszej pracy z osądzonymi. Wy byliście osiemnaście miesięcy z nami. Wiele mogliście zauważyć. Jestem jeszcze młody i wasze uwagi mogę wykorzystać w przyszłej pracy. Nie będziemy mówić na tematy religijne, bo ja się na tym nie znam. Mówcie otwarcie i szczerze, co waszym zdaniem dzieje się niedobrego w więzieniu. Niczym się nie krępujcie. Ja nie chcę zajmować się problemami politycznymi, ale jak chcecie, to mówcie i na ten temat. Obywatelu naczelniku -- odpowiedziałem -- ja tyle czasu spędziłem tutaj i można było o tym wszystkim porozmawiać wcześniej. A teraz kiedy jestem wolny? ... -- Jeżeli jednak wam jest trudno Józefie Antonowiczu, to powiedzcie kilka słów o naszych porządkach tutaj, a na wolności nie mówcie źle o nas. Dobrze, powiem wam kilka słów na temat tego, co należy zmienić: Po pierwsze, władza winna odnosić się jednakowo do wszystkich więźniów, nikogo nie faworyzować, a opiekować się słabszymi. W łagrze panuje zastraszenie. Ludzie boją się władzy tej oficjalnej i wewnętrznej. Wiecie jaką rolę odgrywają "błatni" i "pribłatni". Ci ludzie nie pracują, a żerują na pracy innych -- żyją jak królowie, maltretując słabszych... Powiedziałem jeszcze kilka uwag na temat pracy, wyżywienia i kar, jakie stosuje się w łagrze. Chudiakow notował moje uwagi, a gdy skończyłem powiedział: -- Józefie Antonowiczu, życzę wam wszystkiego dobrego. Przyjedźcie kiedyś do nas w goście. Życzę wam sukcesów. Ale do "łagru" już nie trafiajcie. Do widzenia! Gdy słuchałem jego wypowiedzi, było mi dosyć smutno. Myślałem sobie: ile też człowiek może mieć twarzy, ile sposobów zachowań. Przecież ten sam człowiek, kilka dni temu na "zonie" był zupełnie kimś innym. |
początek strony © 1996-1997 Mateusz |