Łagry -- za "Fatimę"
III. Zawirowania

 

Co się z tobą działo po tych niepowodzeniach?

Przez jakiś czas spotykałem się z młodzieżą, która -- jak to się mówi -- prowadziła bujne życie. W tym czasie nawiązałem kontakt z baptystami?

Co cię do nich zaprowadziło?

To była zarazem prosta i dziwna sprawa. Pracował ze mną człowiek, który bardzo pił, przeklinał i w ogóle miał plugawy język. To był taki ludzki łachman. Po pewnym czasie zauważyłem, że on się bardzo zmienił na plus. Zapytałem go, co wpłynęło na jego zmianę. Ten mi odpowiedział -- zostałem baptystą. Fakt ten bardzo mnie poruszył i zaintrygował. Poprosiłem go, żeby mnie zaprowadził na ich nabożeństwo. Muszę księdzu powiedzieć, że nabożeństwo to zrobiło na mnie bardzo duże wrażenie. Kazanie, śpiew i cała oprawa bardzo mi się podobała. Po nabożeństwie podszedłem do pastora, podałem rękę, dziękując za możliwość uczestniczenia w ich nabożeństwie. Od tego momentu zacząłem do nich chodzić. Zaimponowało mi to, że było tam dużo młodych ludzi. Młodzież czytała Pismo święte i dosyć dobrze go znała. Oni uczyli się tam prawd wiary. Wtedy i ja zacząłem zbierać młodzież, by pokazać, że i u nas katolików, też jest sporo młodych religijnie aktywnych. Razem z kilku kolegami utworzyliśmy taką grupę i zaczęliśmy się spotykać w niedzielę. Na to spotkanie składała się: muzyka, kawa i tańce. Mówiliśmy także trochę o sprawach religijnych. To był początek. Potem starałem się zainteresować ich Pismem świętym, a także pokazać im drogę, którą szli baptyści. Bywałem z nimi na nabożeństwach u baptystów. Chciałem, by nasza młodzież zobaczyła, co oni robią i jak się modlą.

Czy nie miałeś z tego powodu wyrzutów ze strony księży, którzy się tobą opiekowali?

Tak. Zarzucano mi wiele rzeczy. Między innymi to, że chodzę do baptystów i po weselach, że na ulicach widziano mnie z dziewczętami. Kiedy zaczęto na ten temat mówić, ksiądz Józef Borodziula, były administrator mohylewski, staruszek, któremu zawsze służyłem do Mszy świętej, w obecności innych księży spytał mnie, czy chcę być księdzem? Jeżeli tak, to dlaczego tak postępuję? Wtedy powiedziałem: -- Żadnemu księdzu nie obiecywałem, że będę księdzem. On wtedy zapytał: -- To w końcu czego ty chcesz? Odpowiedziałem: -- Bóg pozwoli, to będę księdzem, nie pozwoli, to pójdę inną drogą -- może się ożenię. Mój staruszek bardzo się rozzłościł i powiedział: -- Jak ci dam w łeb. Tyle się wycierpiałeś, tyle wycierpiały się siostry, które ci pomagały, tyle się natrudziłeś, zdając egzaminy, a teraz chcesz zejść z drogi powołania? -- Ja się nie usprawiedliwiałem. Nie powiedziałem ani jednego słowa. Wtedy przyszedł do mnie brat zakonny, Witold Kopać, który mnie znał już wiele lat, u którego się zatrzymałem, gdy po raz pierwszy przyjechałem do Rygi. On chciał ze mną porozmawiać, a także przekonać się, czy zarzuty jakie mi stawiano mają jakąś podstawę, czy są tyko, jak to się mówi, wyssane z palca. Wtedy opowiedziałem mu, jak się mają sprawy. Przyznałem się, że prawdą jest, iż chodzę do baptystów, prawdą jest, że chodzę po weselach, prawdą też jest, że żadnemu księdzu nie zdaję sprawozdania z mego postępowania. Powiedziałem mu także, że robię to dlatego, iż chcę od siebie odwrócić uwagę KGB. Wszyscy jednak wiedzą, że chodzę codziennie do Komunii świętej. Wtedy mnie zapytał, czy ja chcę być księdzem? -- Oczywiście -- odpowiedziałem. I na tym skończyła się nasza rozmowa.

Czy rzeczywiście miałeś wtedy jakieś osobiste problemy i zawirowania, jeśli chodzi o powołanie?

Pokusy i trudności były różne. Stan mego ducha wówczas zilustruje najlepiej ślub, jaki składałem w każdy Nowy Rok przed Panem Jezusem w cierniowej koronie. Mówię o tym księdzu po raz pierwszy. Nigdy jeszcze i nikomu o tym nie mówiłem. A oto słowa, jakie wtedy wypowiadałem: Panie Jezu, jeżeli mnie wyznaczyłeś inną drogę, niż kapłaństwo, na przykład drogę małżeństwa, ześlij na mnie taką chorobę, żebym do końca życia nie podniósł się z łóżka. Proszę Cię o jedno: jeżeli mnie kapłaństwo nie pasuje, to daj mi chorobę. Spraw, bym do końca życia był kaleką. Jeżeli jednak uznasz, że mam wrócić do świata, to proszę Cię o jedno: zachowaj we mnie wiarę. Czy będę księdzem czy nie, to Twoja sprawa. Chcę tylko w wierze zostać do końca życia.

Były to słowa niezwykle dramatyczne. Czy za nimi kryły się tylko twoje osobiste problemy?

Nie tylko. W tym okresie, na Łotwie i Litwie odeszło z kapłaństwa kilku księży. Bardzo to przeżywałem. Między innymi, i z tego powodu, nawet się rozchorowałem. Chciałem zrozumieć, dlaczego oni to zrobili? Dlaczego odeszli?. Rozumowałem tak, że skoro oni odchodzą, to znaczy, że Bóg odjął od nich moc swojej łaski. Byli tacy, którzy dobrze zrobili, że odeszli ale byli i tacy, którzy nie powinni odchodzić, a jednak odeszli. Byłem przekonany, że z jakiejś przyczyny, której nie znałem, została odebrana im łaska. Usiłowałem na drodze rozumowej dojść do tego, znaleźć jakieś uzasadnienie, dlaczego tak się dzieje? Jeżeli ja jestem dobrym dzieckiem swojego ojca -- rozumowałem -- to on mnie nie odepchnie. Jeżeli oni odchodzili od Boga, to byłem przekonany, że Bóg ich jakoś odepchnął -- odebrał im wiarę i siłę. Wierzyłem, że wiara i pobożność pochodzą od Boga. Prosiłem Boga, żeby mi nie pozwolił stać się takim jak oni. Bym nie utracił Jego łaski i miłości.

Z tego, co powiedziałeś zdaje się niedwuznacznie wynikać, że kontekst twoich trudności był o wiele szerszy, niż to, co ci zarzucał ów ksiądz staruszek. Poza tym, w twoim rozumowaniu była pewna niespójność. Bóg bowiem nigdy nie cofa swojej łaski, a ty patrząc na odchodzących księży posądzałeś Go o to?

Okres, o którym mówimy, był w moim życiu czasem wielkiej walki. To nie był kryzys moralny, ale kryzys na tle idei Boga. Ja rozumowałem tak. Skoro Bóg wszystko widzi, to znaczy wie, jak skończy się ten świat. Wie także, że ja jestem albo w niebie albo w piekle. Pojawił się u mnie problem predystynacji. Nie znałem jeszcze problemu predystynacji, gdy zacząłem na ten temat myśleć. Jeżeli Bóg wszystko widzi naprzód, to widzi także i to, że być może, ja jestem już w piekle. Wobec tego pojawiło się w mojej głowie pytanie: jaki sens ma dalsza wiara? Potem, kiedy więcej zacząłem czytać przekonałem się, że podobne myśli mieli tacy myśliciele jak: Luter, Kant... Swój kryzys określiłem jako szczyt góry. Człowiek idzie i musi dojść do szczytu. Jeżeli do niego nie dojdzie, to zawraca lub spada w dół. Jeżeli dojdzie, to przechodzi na drugą stronę. Doszedłem też do takiego wniosku, że jeżeli ja odpadłem od tego szczytu, to znaczy, że Bóg mnie karze. Wszystko to chciałem pojąć w oparciu o własne siły i własny rozum. I tak doszedłem do pewnego absurdu. Pytałem wtedy, jaki był sens posyłania przez Boga na świat Jego Syna. Albo to było wielkie kłamstwo ze strony Boga, albo wielkie miłosierdzie. I stając wobec dylematu "albo-albo" zrozumiałem, że ja swoim rozumem niczego nie rozwiążę i nie określę. Starałem się na ten temat rozmawiać z profesorami. Jednak szybko zorientowałem się, że nie ma sensu o to więcej pytać, gdyż oni mogą pomyśleć, że wpadłem w herezję. Sam musiałem to jakoś przeżyć. To był dla mnie bardzo trudny okres i wielki kryzys psychiczny. Skończyło się na tym, że poczułem wstręt do wiary. Wtedy rzeczywiście mogłem zwalić się w dół. Nie przestawałem się jednak modlić. I to mnie uratowało. Prosiłem, by Bóg mnie nie odtrącał od siebie, żebym ja nie spadł. I powoli, powoli kryzys przechodził i burza w sercu milkła. By się jednak przekonać, że Bóg mi przebaczył grzechy, że darował moje posądzania o to, że cofa swoją łaskę i miłość, prosiłem Go w modlitwie, żeby dał mi jasny znak, czy On mi przebacza grzechy, czy nie. Tym znakiem miała być możliwość wyjazdu do pewnego miasta i spotkanie znajomego. Po spowiedzi powiedziałem Bogu, że jeżeli tam pojadę i spotkam znajomego, to będzie jawny znak, że Bóg mi przebaczył grzechy. I rzeczywiście tak się stało. Wtedy uspokoiłem się wewnętrznie i mogłem dalej żyć. To był dla mnie znak, że Bóg mi rzeczywiście przebaczył grzechy.

Czy nie mogłeś tych spraw załatwić w sakramencie pojednania i pokuty.

Tego przeświadczenia i spokoju niestety nie dawały mi spowiedzi, do których zresztą często chodziłem. Dopiero ten znak przywrócił mi spokój duszy.

Dziwnie to wszystko wygląda, a zwłaszcza te warunki jakie stawiałeś Bogu. Ale myślę, że i w tym epizodzie twego życia sprawdza się powiedzenie, jak niepojęte są drogi Boże, jakimi On trafia do człowieka.

Gdy patrzę na swoje życie, to widzę, że różnorodność Bożych dróg jest niezwykle wielka.

Wracając jednak do twoich problemów ze święceniami, rozumiem, że wszystkie egzaminy miałeś zdane i mogłeś przyjąć święcenia kapłańskie?

Tak. Z tym, że zakończenie moich kontaktów z seminarium było dosyć smutne. W tym czasie KGB kazało opuścić Rygę rektorowi seminarium, księdzu Leonowi Kozłowskiemu. On nawet mi powiedział, że przeze mnie musi stąd wyjechać. I rzeczywiście aż do 1980 roku był gdzieś na peryferiach Łotwy.

W tym czasie spotkałem się znowu z bratem, o którym już wspomniałem i on mi powiedział, że jedzie do biskupa Wincentego Słodkiawiecziusa, który był internowany na granicy łotewsko-litewskiej, zapyta więc, czy udzieliłby mi święceń, jeżeli ja chcę być księdzem. Powiedziałem bratu, że muszą sprawę mego powołania do kapłaństwa zakończyć, gdyż mam już dosyć posądzeń o różne rzeczy, a nawet o kontakty z KGB. Niektórzy księża mówili nawet, że ze mną trzeba być ostrożnym, gdyż mogę być wtyczką KGB.

W rozmowie z bratem ksiądz biskup powiedział, że chce mnie widzieć. Bardzo się z tego ucieszyłem i pojechałem do niego z księdzem Józefem Turbowiczem, przyszłym prefektem seminarium. Ksiądz biskup zaproponował mi przyjęcie święceń u księży unitów. Powiedziałem, że wśród nich nie mam żadnych znajomości i z tego względu jest to raczej niemożliwe. Rozmawialiśmy jeszcze dość długo. W czasie tej rozmowy przyglądał mi się bardzo uważnie. Pod koniec wizyty powiedział mi: -- Przyjedź za trzy miesiące, a ja przez ten czas przemyślę sprawę twoich święceń.

Po trzech miesiącach -- zgodnie z ustaleniem -- przyjechałem do niego. Zaczął on wówczas szukać jakiegoś innego sposobu, żebym mógł otrzymać święcenia kapłańskie. Wtedy powiedziałem: -- Ekscelencjo, ja nie mam żadnego wyboru. Albo ksiądz biskup da mi święcenia, albo nie. Wtedy spokojnie wracam na swoje miejsce z przeświadczeniem, że Bóg nie daje mi łaski kapłaństwa. Biskup zastanowił się i powiedział: -- Przygotuj się. Odpraw rekolekcje. Jeszcze raz przemyślę, co z tobą zrobić.

15 sierpnia 1971 roku pojechałem do Agłony wyspowiadać się i rozpocząć tygodniowe rekolekcje. Poszedłem do spowiedzi, by odbyć spowiedź z całego życia. Kolejka była ogromna, a mimo to spowiednik dał mi bardzo długą naukę. Tę naukę zapamiętałem na całe życie. Powiedział mi tak: Maksymilian Kolbe prosił Boga, żeby uczynił z niego miotłę. Więcej, by był tą miotłą w ręku Boga, aby mógł wymiatać grzech świata. Ty masz być taką miotłą. Po rekolekcjach pojechałem do księdza biskupa. Gdy się zjawiłem, po krótkiej rozmowie ze mną powiedział: -- Dobrze, idziemy do kościoła. I tak wieczorem, pierwszego września 1971 roku otrzymałem wszystkie niższe święcenia i święcenia subdiakonatu. Wróciłem do Rygi z wielką radością w sercu. Zamówiłem sobie sutannę, ale nie przyznałem się, że to sutanna dla mnie, ale dla księdza z Litwy. Powiedziałem sobie, że będę w niej chodził dopiero po diakonacie.

W uzgodnionym z księdzem biskupem czasie, przyjechałem do niego na rozmowę. Wtedy on -- ku mojemu zaskoczeniu -- powiedział: -- Dzisiaj wieczorem otrzymasz diakonat i święcenia kapłańskie, gdyż donoszą mi ludzie, że KGB coś podejrzewa. I tak w ciągu jednego dnia, 11 września 1971 roku otrzymałem diakonat i święcenia kapłańskie. Na święceniach był obecny ksiądz Józef Turbowicz, dzisiejszy proboszcz kościoła farnego w Grodnie.

Jak przeżyłeś te chwile?

No właśnie. Jak je przeżyłem? Kiedy ksiądz biskup zaczął ubierać się do Mszy świętej, w czasie której miałem otrzymać święcenia, w sercu moim zrodziła się wielka wątpliwość, czy ten człowiek, który ma mi udzielić święceń jest rzeczywiście biskupem?

O Boże! Cóż to były za czasy? Co się stało z ludźmi? Skąd się wzięły u ciebie te wątpliwości?

Tak, to były takie czasy. Wy, nawet z komunistycznej Polski, nie zdajecie sobie sprawy z tego, do jakiego stopnia w sercach ludzkich zakorzeniała się nieufność. Przecież ja od roku wiedziałem, że on jest biskupem na wygnaniu. A mimo to targał mną niepokój. W głowie pojawiły się myśli: -- A może on sam siebie zrobił biskupem? Może to jakiś samozwaniec? W końcu powiedziałem sobie -- to jego sprawa. Jeżeli on nie jest biskupem, to ja nie będę księdzem.

Dziś, gdy wspominam tamte przeżycia, to widzę, że nie miałem żadnych racjonalnych podstaw, by mieć wątpliwości, co do jego biskupstwa. Tym bardziej, że był ze mną ksiądz Turbowicz. Ksiądz biskup był w mitrze. Nie miał tylko "baculum" -- pastorału. W końcu uspokoiłem się, przyjąłem święcenia. Po skończonej liturgii święceń ksiądz biskup zakazał mi komukolwiek mówić, że otrzymałem święcenia kapłańskie. Potem zaprosił mnie i księdza Turbowicza na herbatę. Na drugi dzień wróciłem do Rygi i poszedłem jak zwykle do pracy. Po miesiącu, pod sekretem i z wielką radością powiedziałem księdzu Józefowi Borodziuli, temu staruszkowi, który chciał mi dać "po łbie", że otrzymałem święcenia. Ku mojemu zdumieniu on nie podzielił mojej radości tylko mi powiedział: -- A po co to? Komu to jest potrzebne? Zrobiłeś to dla pieniędzy? Powiedział mi jeszcze coś, co mnie bardzo rozzłościło. Wtedy nawet pokłóciłem się z nim mówiąc: "Zdradziłem księdzu swój sekret, z powodu zaufania jakie miałem do księdza. A ksiądz mi się tak odpłaca. Czy zasłużyłem sobie na taką gorycz? Czy już do nikogo nie mogę mieć zaufania? Ksiądz 25 lat spędził w łagrach i zna mnie dobrze. Może to ksiądz przyjąć za prawdę lub nie". Powiedziałem to księdzu, bo mu ufałem. Z wielkim smutkiem w sercu, nie żegnając się z nim odszedłem. Mówię o tym dlatego, by ksiądz miał świadomość, jakie to wszystko było skomplikowane i trudne, bądź co bądź dla mnie, młodego człowieka.

Czy powiedziałeś, jaki biskup udzielił ci święceń?

Nie, tego mu nie powiedziałem. On nie dotrzymał nawet sekretu o moich święceniach. Poszedł i powiedział o tym w Kurii Biskupiej.

Kiedy odprawiłeś pierwszą Mszę świętą?

Pojechałem do Murafy, gdzie od lat proboszczem był ksiądz Chomicki. Zebrał on około 20 zaufanych osób i wobec nich, dnia 16 września, odprawiłem swoją pierwszą Mszę świętą. Na prymicji była moja siostra, która zobaczyła mnie dopiero, gdy byłem ubrany do Mszy świętej. Drugą Mszę świętą odprawiłem u księdza Darzyckiego, a trzecią -- w Gródku u księdza Karasiewicza. Dla wszystkich, którzy dowiedzieli się o moich święceniach, było to wielkie zaskoczenie. Wszyscy się dziwili, ale w tym najlepszym znaczeniu.

 

 
II. DROGA DO KAPŁAŃSTWA IV. JESTEM KSIĘDZEM


początek strony
© 1996-1997 Mateusz