Katolicka Nauka Społeczna |
||
18. Czarny bocian i wolność religijna
Chyba wszyscy przekonaliśmy się już nieraz, że na proste pytania czasem trudno udzielić prostej odpowiedzi. Pięcio- czy sześcioletnie dziecko banalnym wydawałoby się pytaniem potrafi na dobre zakłopotać rodziców. A ponieważ po każdej odpowiedzi pojawia się kolejny szturm, rodzice dochodzą do wniosku, że nie wystarczy po prostu odpowiedzieć, ale trzeba odpowiedzieć tak, żeby mieć wreszcie święty spokój. Wyobraźnia dziecka doświadcza w ten sposób ograniczeń. Niektóre ograniczenia takie jak przysłowiowy bocian mogą przynieść dziecku szkodę, ale inne są mu rzeczywiście potrzebne, przynajmniej do czasu, dopóki nie dorośnie i przekona się, że same pytania niosą w sobie wystarczająco dużo ograniczeń. Nauki humanistyczne, a zwłaszcza nauki przyrodnicze udzielają nam precyzyjnych odpowiedzi tylko dlatego, że przynoszą odpowiedzi na precyzyjne, to znaczy jakoś ograniczone pytania. "Ten, kto mało precyzuje, mało wie, a jeszcze mniej uczy innych" powiadał święty Ignacy Loyola. Jego maksyma przyda się nam dzisiaj, mamy bowiem mówić o wolności religijnej. Historycy zgodnie potwierdzają, że Deklaracja o wolności religijnej z grudnia 1965 roku należy do największych osiągnięć Soboru Watykańskiego II. Ten promulgowany już na zakończenie obrad dokument przyniósł nowatorskie ujęcie stosunków Kościół-państwo i znalazł dla nich solidną podstawę w tzw. wolnościach obywatelskich. Samo rozwiązanie od razu spodobało się soborowym komentatorom; niektórzy pokreślali wręcz, że jest ono zerwaniem z dotychczasowymi poglądami Kościoła na sprawę wolności sumienia. Ta ostatnia opinia nie jest jednak prawdziwa. Zacznijmy zatem od początku. W soborowej Deklaracji czytamy na przykład, że prawo do wolności religijnej trwale przysługuje również tym, którzy nie wypełniają obowiązku szukania prawdy i trwania przy niej; zaś korzystanie z tego prawa nie może napotykać przeszkód, jeśli tylko zachowany jest sprawiedliwy ład publiczny (DWR 2). Tymczasem Syllabus Piusa IX z roku 1864 jednoznacznie potępiał wolność publicznego kultu (nr 77; 78), natomiast papież Pius XII w słynnej mowie o tolerancji z roku 1953 przypomniał, że to co nie odpowiada prawdzie ani prawu moralnemu, nie ma obiektywnie prawa do istnienia, propagowania i działania, a jeśli może być usprawiedliwione w imię wyższego dobra to znaczy na przykład pokoju to jednak bez angażowania ustawodawstwa państwowego. Na istnienie wielu religii za cenę pokoju społecznego godziły się zarówno Edykt Nantejski Henryka IV (1598), jak i zawarty wcześniej w Augsburgu religijny pokój Rzeszy (1555). Innowiercy są czymś złym, ale czymś jeszcze gorszym byłaby wojna domowa. Na istnienie fałszu a więc i fałszywej religii można się zgodzić tylko de facto, ale nigdy de iure. Czyżby zatem soborowa Deklaracja o wolności religijnej przekreślała wcześniejsze wypowiedzi papieży? Nie, gdyż w obu wypadkach chodzi o dwie różne rzeczy. Raz mowa jest o "wolności religii", innym zaś razem chodzi o "wolność religijną" a to wbrew pozorom nie to samo. Tak zwaną "wolność religii" jest bardzo ogólnym, filozoficznym terminem, który miałby oznaczać ni mniej ni więcej jak równowartość wszystkich wierzeń. Oczywiście na takie dictum Kościół katolicki nigdy się nie godził i nigdy się nie zgodzi. Ale nie tylko on. Z punktu widzenia prawie każdej religii termin "wolność religii" jest obciążony wewnętrzną sprzecznością. Chrzest przyjęliśmy nie dlatego, że chrześcijaństwo jest lepsze od innych wiar, ale dlatego Zbawiciel przyszedł właśnie do nas. W czasie niedzielnej Mszy świętej powtarzamy "Credo", ale przecież nie po to, żeby patrzeć z góry na braci odłączonych, a tylko po to, żeby odnowić w sobie wiarę, nadzieję i miłość do innych. Chrzest, Eucharystia i "Credo" zostały nam podarowane gratis. Będziemy rozpakowywać ten prezent do końca życia, bo to jedyna szansa na to, że choć trochę go pojmiemy. Ktoś, kto zmienia wiarę jak rękawiczki, prawdopodobnie sięga po nią tylko w czasie mrozów. Mówiąc inaczej, wolność religii w wydaniu praktycznym mało ma wspólnego z autentyczną religijnością. Z punktu widzenia każdej religii taka wolność to sprzeczność. Natomiast drugi ze wspomnianych terminów, "wolność religijna", nie mówi o tym wszystkim, co wiara daje człowiekowi bądź społeczeństwu. Jest raczej terminem prawnym opisującym uprawnienia człowieka, a jeśli także terminem filozoficznym, to wyjętym z ze słownika filozofii moralnej, a nie z metafizyki. Z punktu widzenia prawno-państwowego każdy z nas jest obywatelem, a więc każdy cieszy się pewnymi legalnymi wolnościami, w tym także wolnością religijną i może ją praktykować prywatnie, publicznie i wspólnotowo. To po pierwsze. Po drugie, wolność religijna jest wpisana we mnie jako w człowieka. Nikt nie musi mnie pytać o Boga i wiarę, bo te pytania przychodzą same. Nikt też nie może zabronić mi tych pytań czy szukania na nie odpowiedzi. Ważne jest to, że na tej humanistycznej podstawie można uregulować prawnie relację między Kościołem i nawet najbardziej liberalnym państwem właśnie w imię powiększania wolności. Z praktycznych wniosków, jakie przynosi soborowa Deklaracja, wspomnijmy najważniejsze: Kościół rezygnuje z zajmowania uprzywilejowanej pozycji w państwie, a jeśli cieszy się jakimiś przywilejami, to tylko pod warunkiem, że nie uszczupla to wolności innych wspólnot i obywateli (DWR 6). Samo zaś państwo, jako że odpowiada za przestrzeganie praw, zobligowane jest także do otoczenia opieką wolności religijnej każdego z obywateli i stwarzania dobrych warunków do rozwoju życia religijnego (DWR 6). Tyle Deklaracja. Zasady wydają się proste, ale przecież nawet dzisiaj niektórzy mylnie je pojmują. Rozumieją wolność religijną tak, jak rozumiała ją stara sowiecka konstytucja. Skoro istnieje wolność religijna powiadają to powinna być także wolność antyreligijnej propagandy. No cóż... Jeśli ktoś wierzy, że przyniósł go czarny bocian, to ostatecznie jego sprawa. Jeśli jednak proponuje, żeby kanarki trzymać razem kotem, to sprawa robi się poważniejsza. Trudno bowiem popierać kota, nie życząc przy tym źle samym kanarkom.
początek strony |