Katolicka Nauka Społeczna

15. Postęp społeczny i postępy ateizmu

 

Po co w ogóle poprawiać porządek społeczny? Na tych, co chcą uzdrawiać świat, świat patrzy podejrzliwie. Czy nie lepiej zająć się swoimi sprawami? Po co gonić za postępem, skoro postępy naszych czasów zwiększyły jedynie ilość niewinnie przelanej krwi i cierpień? Prawdziwy chrześcijański postęp, czyli nawrócenie, zaczyna się w ludzkim sercu, a nie w Parlamencie, rodzi się na modlitwie, a nie na łamach gazet, a w działaniu jest bardziej podobny do zaczynu niż do rewolucji.

A jednak po tragicznych wydarzeniach ostatniej wojny zainteresowanie Kościoła sprawami społecznymi nie osłabło. Papież Pius XII pisał kolejne listy wzywające do modlitw o pokój, który teraz zaczął przypominać równowagę strachu, pisał o prześladowaniu Kościoła na Węgrzech, na Ukrainie, w Polsce i w innych krajach bloku Wschodniego, a kilka osobnych listów poświęcił wojnie toczącej się w Palestynie. Spośród encyklik najbardziej wymowna pozostaje Quemadmodum ze stycznia 1946 roku poświęcona osieroconym przez wojnę dzieciom. Miliony najmłodszych cierpią teraz od zimna, głodu i chorób, a przecież nie mniej potrzebują rodzicielskiego uczucia pisał papież, wzywając rządy, organizacje charytatywne i zgromadzenia zakonne do jeszcze żywszej troski o dzieci.

Zupełnie nową dziedzinę w myśli społecznej Kościoła otworzyła encyklika z roku 1950 nosząca tytuł Anni sacri. Dokument ten wydany właśnie przy okazji Roku Świętego stanowił jakby program zwalczania ateizmu i ateistycznej propagandy. Pius XII trafnie wyliczył tam negatywne skutki niewiary i zaapelował do chrześcijan do aktywności na polu społecznym, gdzie, niestety, synowie tego świata okazują się mądrzejsi od synów światłości. Niemniej zabrakło w encyklice jasnych wskazań co do tego, jak należy traktować samych ateistów. Skoro stoją oni po przeciwnej stronie barykady mógłby ktoś pomyśleć to są po prostu wrogami. Tymczasem wezwanie do przeciwstawienia się niewierze, nie oznacza wrogości wobec samych niewierzących. Czy to znaczy, że Kościół odnosi się do ateizmu tak, jak odnosi się do grzechu, to znaczy potępia sam grzech, ale z otwartym sercem przyjmuje grzesznika, o ile ten zechce się tylko nawrócić? Zdecydowanie, nie. Należałoby tu użyć innego przykładu: wszyscy potępiamy wojnę, ale zawsze staramy się pomóc ofiarom wojny, które najczęściej są niewinne jak dzieci. Podobnie jest z ateizmem. Chrześcijanin wie, że ateizm sam w sobie jest szkodliwy, ale ateistom stara się pomóc. Stara się im pomóc także dlatego, że jedną z przyczyn niewiary jest zły przykład życia płynący ze strony samych chrześcijan.

Na temat dialogu wierzących z niewierzącymi w sposób pełny wypowiedział się dopiero ostatni Sobór w konstytucji Gaudium et spes, jednak papieżowi Piusowi XII zawdzięczamy podjęcie samego problemu.

O ateizmie można mówić także w kontekście społecznym. Filozofowie już od dawien dawna tłumaczyli, że jeśli człowiekowi zabraknie poprawnej teologii, czyli wiedzy o Bogu, to wtedy bóstwem staje się cokolwiek. Tę samą przestrogę powtarzali prorocy dodając, że żywot fałszywych bogów i ich czcicieli jest krótki. Prawdę powiedziawszy, sam termin "teologia" zrodził się właśnie przy okazji mówienia o polityce. Platon dowodził jeszcze w IV wieku przed Chrystusem, że nie można poprawnie zrozumieć polityki, ani tego, co na rynku, jeśli wcześniej nie spotkało się Boga we własnym sercu. Ateistyczna krytyka tej zasady brzmi: No tak, ale przecież tysięcy zbrodni na człowieku dokonano właśnie "w imię Boga"! Kryta ta jest poniekąd słuszna, nie obala jednak samej zasady. To prawda, że wielu ludzi powołując się na boskie nakazy krzywdziło i mordowało innych, ale prawdą jest również, że ich bogowie byli bogami fałszywymi. Byli to bogowie wyciosani w twardym kamieniu lub, co gorsza, w twardej, nie znającej sprzeciwu ideologii. Tak więc i wierzący, i niewierzący muszą zgodzić się z tym, że powierzchowna religijność w pewnym sensie może być równie szkodliwa jak powierzchowna znajomość medycyny. Ktoś, kto "tylko trochę" umie pływać, nie popłynie daleko. Ktoś, kto "tylko trochę" jest wierzący, łatwo zostanie gestapowcem.

Z naszych rozważań wysnuć możemy następujące wnioski. Po pierwsze, każde społeczeństwo i każdy obywatel niezależnie czy jest wierzący czy nie potrzebuje religii. Potrzebuje jej choćby po to, żeby przynajmniej publicznie nie kłaniać się złotym cielcom. Dopóki istnieje w społeczeństwie prawdziwe życie religijne, dopóty jest szansa na to, że bałwany zostaną w końcu zdemaskowane nie te prywatne bałwany, ale przynajmniej te publiczne, takie jak faszyzm i takie jak konsumpcja. Po drugie, sami wierzący powinni być otwarci na krytykę dochodzącą do nich z zewnątrz krytykę, która przypomina im, że skarbu wiary nie otrzymali wyłącznie dla siebie. O dziwo, w dwudziestym wieku wierzący doczekali się wielu krytyków. Rozsiane po całym świecie groby bezimiennych żydów i chrześcijan dowodzą, że nawet słaba wiara budzi rodzi sprzeciw i męczeństwo. Te groby dowodzą jednocześnie i jest to trzeci wniosek że tak zwana "neutralność światopoglądowa" jest mitem. Człowiek neutralny światopoglądowo, pojęty dosłownie, nie mógłby być sprawiedliwy, ani nie mógłby kochać. Sprawiedliwość bowiem nie polega tylko na tym, że nie stoi się po żadnej stronie, ale także na tym, że zdecydowanie stoi się po stronie sprawa obowiązującego wszystkich. Zaś miłość nie tylko nie znosi różnic, nie zobojętnia, ani nie neutralizuje, ale jest jakby obecnością po obu stronach równocześnie. Owszem, można zawsze zapytać: w imię czego ta sprawiedliwość? Można zapytać: czy to prawdziwa miłość? Ale ani sprawiedliwość, ani miłość, ani nawet ludzkie groby nie są neutralne. Pan Bóg wypluwa ze swych ust to, co nijakie, tak jak my wyrzucamy zużyte bateryjki.

 

 


poprzedni odcinek następny odcinek

początek strony
© 1995 Krzysztof Mądel SJ
© 1996-1997 Mateusz