SŁOWO I OBRAZ •
PRZYPOWIEŚĆ O KSIĘDZU,
KTÓRY SZUKAŁ WIARY
Trzeci cud
reż. Agnieszka Holland, scen. John Romano, Richard Vetere na podst. opowiad. Richarda Vetere, zdj. Jerzy Zieliński, muz. Jan. A.P. Kaczmarek. W rolach głównych: Ed Harris, Anne Heche, Arain Müller- -Stahl, USA 1999.
Wyreżyserowany przez Agnieszkę Holland Trzeci cud to dzieło niezwykłe. Kino bowiem rzadko zajmuje się kwestiami kryzysu religijnego i znaczenia religijności, problematyką, którą twórcy filmu poruszają śmiało i otwarcie, a zarazem z taktem i powagą; podobny temat, cudów i kościelnego procesu beatyfikacyjnego, rozwinięty jednak w jaśniejszej tonacji, pojawił się w Niebiańskim pościgu (Heavenly Pursuit) zrealizowanym przez Brytyjczyka Charlesa Gormleya w 1986 roku.
Filmową opowieść rozpoczyna epizod z czasów wojny, oczywisty cud, sfotografowany przez operatora Jerzego Zielińskiego w konwencji dokumentu. Do nadprzyrodzonej interwencji doprowadziła wiara dziecka, gorąca i ufna, wiara, która potwierdza prawdziwość ewangelicznych obietnic, otrzymując to, o co prosi. Ćwierć wieku później (zasadnicza akcja rozgrywa się w latach 1979‑1980) cud stanowi wydarzenie tym bardziej rozpaczliwie pożądane, że świat naznaczony jest dojmującym poczuciem nieobecności Boga. Ulice chicagowskiej metropolii, oglądanej od strony złych dzielnic, kamiennego piekła wielkiego miasta, tworzą kilometrowy fresk, ilustrujący ludzką nędzę i upadek. Zdegradowana rzeczywistość „ziemi jałowej” obejmuje także sferę religii – modlitwa wydaje się ewoluować ku zwyczajnemu, pozbawionemu transcendentnych odniesień, gestowi ludzkiej solidarności, sam Kościół zamyka się natomiast we własnej enklawie, zbytnio pochłonięty doczesnością i naśladujący świeckie rytuały, skwapliwie zawierający sojusze z możnymi tego świata (jeśli ktoś uzna portret amerykańskiego biskupa za karykaturalny, może porównać go choćby z opisem grupy amerykańskich kleryków w Listach z Tantur siostry Kingi Strzeleckiej). Nie bez przyczyny w pierwszym dialogu tego filmu wspomina się o starcu, który umarł w hotelu dla ubogich, nie doczekawszy się duchownego.
Akcja Trzeciego cudu skupia się wokół postaci księdza prowadzącego z urzędu, na polecenie hierarchii kościelnej, dochodzenia w sprawach nadprzyrodzonych zdarzeń. Znakomicie wcielił się w tę rolę Ed Harris, grający dojrzale i powściągliwie, oszczędnym gestem, wymownym spojrzeniem. Uduchowiona twarz aktora przydaje autentyczności wszystkim udrękom filmowej postaci Franka Shore, „inteligentnego, z intuicją i sentymentalnego” – jak określa go duchowy adwersarz – a przy tym współ‑odczuwającego niedole biedaków i ujmującego bezpośredniością oraz moralną czystością swych poszukiwań. Ów autor książek religijnych napisał między innymi poczytną i cenioną rzecz o tytule Bóg we mnie. Jednak potem ogarnął go ostry kryzys, usilne pragnienie, by znaleźć Boga gdzie indziej; subiektywna podstawa wiary nie okazała się jej wystarczającą ostoją. Należy do księży, którzy poważnie traktują swoje powołanie, więc jego niewiara pozostaje religijna, podszyta nadzieją. Gdy z metafizycznej rozpaczy sięga po alkohol, miesza dwie wersje słynnego cytatu Tertuliana: „Credo, quia impossibile...”; podobne wyznanie padło przedtem z ust jednego z ulicznych wyrzutków: „wierzę we wszystkie te kity”, świadcząc o degradacji religii i równocześnie o potrzebie religii. Notabene w tym upadłym świecie można jednak wierzyć Bogu i nie dotyczy to tylko świętych: lojalny przyjaciel w sutannie, który wysłuchuje desperackich zwierzeń, nie stracił nigdy radosnej pewności dziecka, wolny jest od wątpliwości, otrzymał łaskę, która Frankowi nie jest dostępna.
Okazuje się też w tej ni to rozmowie, ni to spowiedzi, iż wątła wiara bohatera zatrzymuje się na progu śmierci, dręczy go strach, że po drugiej stronie nie ma nic. Religijne załamanie księdza Shore jest tak głębokie, bo wypływa z kryzysu powszechnego. Rozpadła się hierarchiczna, zorientowana wertykalnie, przeniknięta sacrum struktura rzeczywistości, zakorzeniony w tradycji podział, umieszczający ziemskie bytowanie między niebem a piekłem. Cywilizacja techniczna tworzy nową wizję świata, dając swoje własne surogaty metafizyki – w Trzecim cudzie zapis amatorskiej kamery pełni funkcję swoistego obrazu życia po śmierci (co prawda akurat tutaj zarysowuje się też inny, misteryjny wymiar filmu, możliwość rozmowy ze zmarłymi). Egzystencjalne lęki związane są z wyczerpaniem wyobraźni, dojmującym brakiem, który wypełnia się nieskutecznie namiastkami, dostarczanymi przez rozmaite mitologie, o czym napisał Czesław Miłosz w wierszu adresowanym do zmarłego przyjaciela:
Tak szczerze, to nam obce i Piekło i Niebo,
I Pola Elizejskie i Nirwana.
A nie ma przewodnika dostojnego
I mapa lądów nie narysowana.
Ogromny gmach bez murów i podłogi,
Loty umarłych z krzykami jaskółek,
I wszystkich plemion ukochane bogi
I relikwiarze wypalonych królestw?
Zgiełk nawoływań, labirynt narzeczy,
Porysowane znakami jaskinie?
Kogo na ziemi ten zaświat pocieszy,
Co jest i nie jest, zabłyśnie i ginie?
(Do Józefa Sadzika)
Poeta od czasów Ziemi Ulro często wraca do problemu trudnego położenia religii po konfrontacji z naukami przyrodniczymi, procesie, rozpoczętym jeszcze w wieku XIX, który sprawił, że człowiek utracił dawne obrazy Stwórcy – wydają mu się w perspektywie odkryć naukowych naiwne i fałszywe. Radykalne wnioski potrafiła wyciągnąć z tej kryzysowej sytuacji Simone Weil, starając się dotrzeć do rzeczywistości Boga poprzez dogłębne doświadczenie Jego nieistnienia, jednak wzorzec jej heroizmu nieosiągalny jest dla zwykłych śmiertelników, bezradnych i zdezorientowanych, którzy najczęściej pragną zwykłych objawień. W Trzecim cudzie Kościół bada przypadek uznawanej za świętą zmarłej kobiety, za której przyczyną dzieją się cuda. Jej córka uważa zaś religię za fenomen, należący już do minionej epoki; podkreśla absurd dawnych wyobrażeń Stwórcy, z ironią zadając retoryczne pytanie, czy ksiądz naprawdę wierzy, że święty poklepuje Boga po ramieniu i mówi „wysłuchaj ich modlitw”. Ona to zresztą przejrzy na wylot wątpliwości Franka Shore, zrozumie je i podsyci; gdy on mówi: „chcę zobaczyć oblicze Boga”, zareplikuje: „a jeżeli Bóg nie ma oblicza?” Wyraziście uświadomi mu, że kiedy jedynym doświadczeniem religijnym jest nieobecność Boga, remedium na egzystencjalną pustkę może ofiarować tylko drugi człowiek. Ich wzajemne zauroczenie nie przekształca się jednak w romans, ponieważ Frank, uczciwie traktując swoje powołanie, uczciwie przyznając się do niepewności i namiętnie pragnąc wiary, gotów jest wszystko poświęcić dla nadziei.
Właśnie w poszukiwaniu niepodważalnego dowodu, przekonującego znaku boskiej obecności, podąża śladami nadprzyrodzonych zjawisk, dziwacznych i tandetnych objawień, zresztą często świadczących o degradacji wyobraźni, i z pasją poddaje te nowe cuda falsyfikacji. Cud jest wyrazistym zwycięstwem nad naukami przyrodniczymi, ale samo uleczenie, nawet potwierdzone przez obiektywne medyczne badania, nie wystarcza; subiektywna wiara też może spowodować niezwykłe skutki, jak w przypadku ciężko chorego chłopaka nad jeziorem Monroe. (Po kilku latach jego matka nosi już ciężką żałobę.) Frank, jak sam przyznaje, zniszczył wiarę całej tamtejszej wspólnoty, tłumów czczących rzekomego świętego; była to jednak religijność skłonna do zbiorowej histerii, pozbawiona dziecięcej ufności i pogody, nacechowana lękiem, rozpaczą, bezradnością wobec sił, których człowiek staje się igraszką (nieprzypadkowo ta sekwencja filmu naśladuje atmosferę horroru), a przy tym poddająca się niewiele mającej wspólnego z sacrum komercjalizacji, słowem dająca ludziom zwodnicze oparcie.
Nawet cuda uznane, zweryfikowane naukowo, w tym kolejne, spektakularne uzdrowienie, zdarzające się w trakcie kościelnego dochodzenia, nie rozpraszają wątpliwości Franka. Niezrozumiałe wobec widomych znaków wahanie można wytłumaczyć jedynie pragnieniem bardziej wyrazistego objawienia sensu własnej egzystencji. Te wątpliwości służą za koronny argument advocati diaboli w biskupich fioletach, estety rozmiłowanego w muzyce i sztuce kulinarnej. Na koniec obydwu antagonistów pogodzi – a także wyprowadzi z metafizycznego impasu – obraz Stwórcy jako artysty, niepojętego w swych kaprysach; pociecha skądinąd zbyt łatwa, rozwiązanie nieco zbyt kapryśne, gdyby nie to, że film ten konsekwentnie stara się pokazać cuda, owe kaprysy Boga, jako wydarzenia powszednie, a świętą jako zwyczajnego człowieka.
Frank cudem więc, dzięki cudowi, odzyskuje wiarę – także wiarę w swoje powołanie, czyli intymną, osobistą więź z Bogiem, który kładzie własną pieczęć na losie człowieka. Znów z czystym sumieniem pełni posługę kapłańską. W epilogu znajduje się wśród pierwszokomunijnych dzieci. Mały chłopczyk śpiewa pieśń, Before My Eyes, określającą egzystencjalną sytuację człowieka, który zwraca się do Boga: „Przed moimi oczami rozpościera się świat, wyzbywam się nienawiści, żebym mógł Ciebie pojąć, składam ofiarę z mego strachu, żebym mógł Ciebie zobaczyć”. Bohater filmu odzyskuje taką dziecięcą wiarę po próbie agnostycyzmu, w świecie, w którym utratę sacrum przenika wciąż ludzka nadzieja.
Wiele zarzutów, wysuwanych pod adresem Trzeciego cudu przez recenzentów (niestety, czasem poprzestających na nieudolnych, a nawet fałszywych streszczeniach), trudno odeprzeć, jeśli reguł dramaturgicznych nie podporządkuje się zasadniczej problematyce filmu, która nadaje mu spójność; wobec powagi stawianych tu pytań jakiekolwiek wady byłyby zresztą nieistotne. Opowieść o cudzie staje się przypowieścią o wierze – o rozpaczy i o nadziei. Przy tym wszystkim obraz trzyma w napięciu i wzrusza, a happy end czyni bardziej wiarygodnym spojrzenie na świat Agnieszki Holland, ostentacyjnie pozbawione złudzeń.
Elżbieta Kiślak
|