ŻYCIE DUCHOWE  •  JESIEŃ 2000 

SZKOŁY DUCHOWOŚCI •


 

JACEK BOLEWSKI SJ

Świętość odmładza

 


 

 

O świętości wiele już powiedziano, także napisano… Co jest ważne w tym wszystkim? Autor książki Świętość przytacza na początek anegdotę o Gandhim, jednym ze współczesnych świętych. Oto przyszła do niego pewnego dnia matka ze swoją córeczką, która jadła za dużo słodyczy. Kobieta prosiła, żeby Gandhi pomógł dziewczynce to zwalczyć. On „przez chwilę siedział cicho, po czym rzekł: «Przyprowadź córkę za trzy tygodnie, wtedy z nią pomówię». Matka odeszła i wróciła, tak jak kazał, po trzech tygodniach. Tym razem Gandhi spokojnie odprowadził jej córkę na bok, w paru krótkich słowach wykazał dziewczynce smutne skutki łakomstwa i zachęcił ją do wyrzeczenia się tego nałogu. Później matka, dziękując za udzielenie córeczce tak dobrych rad, powiedziała zdziwiona: «Ale jednak chciałabym wiedzieć, Gandhi-dżi, dlaczego nie powiedziałeś jej dokładnie tego samego trzy tygodnie temu, kiedy ją przyprowadziłam po raz pierwszy?» – «No cóż – wyjaśnił Gandhi w odpowiedzi – trzy tygodnie temu ja sam jeszcze jadłem za dużo słodyczy!»„”1.

Angielski autor miał oczywiście na myśli, przypominając anegdotę, swoją sytuację – udzielania rad o świętości przez kogoś, kto nie jest święty… Nie szukał ucieczki w znanym powiedzeniu, że ornitolog nie musi przecież być ptakiem; przeciwnie – podkreślał: „Żeby wiedzieć, co to jest świętość, trzeba być świętym” (20). Dlatego w swojej książce przywołuje często przykłady z życia uznanych autorytetów, autentycznie świętych, a zarazem przestrzega: „każdy, kto się już uważa za świętego, ma jeszcze przed sobą daleką drogę” (59). Udzielane wskazówki mają praktyczny charakter, są wypróbowane przez udzielającego rady. Przyjmuję podobną zasadę, obierając jednak inną, specyficzną perspektywę, związaną z osobą świętego Stanisława Kostki. To święty, którego życie dopełniło się w młodym wieku. Dlatego kieruje on naszą uwagę na związek świętości z młodością. By wskazać aktualność tego powiązania, rozważymy w szczególności drogę świętości pod hasłem odmłodzenia, którego wielu dzisiaj szuka…

Młody świętyStajemy najpierw przed tajemnicą śmierci w młodym wieku. Trudno ją przyjąć, gdy życie wydaje się w ten sposób przerwane, nie spełniając zapowiedzi, które można było z nim łączyć. Ale młody święty – jak Stanisław – poświadcza swoją śmiercią, że jego życie zostało w młodości dopełnione, a nie przerwane. Spełnia się wtedy wizja, wyrażona przepięknie przez Norwida w Fortepianie Szopena, gdzie „dni przedostatnie” przechodzenia wielkiego artysty do wieczności zostały opisane jako: „– Pełne, jak Mit, / Blade, jak świt… / – Gdy życia koniec szepce do początku: / «Nie stargam Cię ja – nie! – Ja, u-wydatnię!»„. Poeta poświęcił także jeden utwór Stanisławowi, zainspirowany rzymską rzeźbą w komnacie, gdzie „święty zasnął w Bogu””2. Na razie zatrzymajmy się jednak przy Słowie Bożym, które na tle potocznych wyobrażeń, iż młoda śmierć jest nieszczęściem, mówi o niej w przypadku człowieka sprawiedliwego: „Wcześnie osiągnąwszy doskonałość, przeżył czasów wiele. Dusza jego podobała się Bogu, dlatego pospiesznie wyszedł spośród nieprawości” (Mdr 4, 13n).

W starotestamentowej wizji nie brakuje „pospiesznej” oceny, posuwającej się za daleko, gdy wyjaśnienie dodaje ponadto o młodym zmarłym: „Zabrany został, by złość nie odmieniła jego myśli albo ułuda nie uwiodła duszy” (Mdr 4, 11). Ten moralizujący dodatek jest właściwie zbyteczny, wywołuje wrażenie, jak gdyby dopełnienie w młodości było podejrzane, podatne jeszcze – choćby teoretycznie – na zagrożenia. Tymczasem, jeśli młode życie rzeczywiście się dopełniło, nie ma tu miejsca na wyobrażenia o możliwym popsuciu go czy zniszczeniu. Jest natomiast otwarcie się na dalsze dzieła po śmierci, świadczące o tym, że młody święty żyje nadal, a dopełnienie jego życia w Bogu owocuje także w życiu tych, którzy jednoczą się z nim przez modlitwę. Tak odsłania się sens określenia, że młody święty „przeżył czasów wiele”. Dotyczy to najpierw jego ziemskiego życia, jakby intensywniejszego pod względem czasowym niż u innych. Skoro jednak intensywność wiązała się z otwarciem na wieczność Boga, to młody święty przeżywa także „wiele czasów”, które pojawią się w dziejach świata po jego śmierci – dlatego przyszłość pokaże skuteczność wstawiennictwa świętego w życiu jednostek i narodów.

Potwierdza to świadectwo świętego Stanisława Kostki. Dla wszystkich, którzy go znali w ostatnich miesiącach życia w rzymskim nowicjacie jezuitów, a zwłaszcza dla świadków jego śmierci, było jasne, że zmarł – zasnął raczej – święty. Było to po północy, w nocy, po której następowała uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Gdy kilka dni wcześniej, całkiem nieoczekiwanie, nawiedziła Stanisława silna gorączka, tylko on wiedział, że już się nie podniesie… Zapowiedział nawet, że zbliżające się Wniebowzięcie będzie świętował u boku Maryi. Tak istotnie się stało. Wśród ostatnich jego słów, o których zaświadczył czuwający przy nim przełożony nowicjuszy, było wyszeptane wyznanie: „Najświętsza – Panna – z aniołami – idzie”… Tylko święty zobaczył to, jednak inni mogli się przekonać o prawdzie jego słów od rana Maryjnego święta. Ku zaskoczeniu samych jezuitów, nowina o zaśnięciu młodego nowicjusza wywołała tak wielkie wrażenie, że do jego trumny ruszyły rzesze mieszkańców Rzymu – jak gdyby w dzień Wniebowzięcia należało czcić nie tylko Maryję, ale także nowego świętego. To zdumiewające, jak szybko się rozwinął jego kult – do tego stopnia, że właśnie Stanisław stał się pierwszym jezuitą włączonym oficjalnie do grona błogosławionych”3. Zadziwia dalej złączenie młodego nowicjusza nie tylko z osobistymi sprawami jego czcicieli, którym w cudowny sposób pomagał; jeszcze głośniejsza stała się jego pomoc ojczyźnie. Rozliczne świadectwa, zwłaszcza z XVII wieku, łączą ze wstawiennictwem Stanisława zwycięstwa wojsk polskich odniesione nad wrogami ze Wschodu”4. Dlatego na prośbę króla Jana III Sobieskiego i polskich biskupów papież Klemens X w 1674 roku zaliczył Stanisława w poczet patronów Polski.

Tak owocuje życie młodego świętego, wcześnie spełnione i dopełniające się w innych przez „czasów wiele”. Zatrzymajmy się jeszcze przy samej młodości – szczególnym znaku świętości Stanisława. Najbardziej uderza wielka żarliwość jego pragnienia, by zjednoczyć się z Bogiem. Pragnienie przybierało różne postacie, także niezwykłe, poświadczające, że było to pragnienie samego Boga, który dając je młodzieńcowi, dawał i zaspokojenie. Stanisław przekonał się o tym wcześniej, w okresie wiedeńskim swego życia, gdy podczas wielkiej choroby jego pragnienie Komunii św. – wbrew niesprzyjającym okolicznościom – zostało spełnione w cudowny sposób przez aniołów”5. Inne pragnienie pochodziło jeszcze wyraźniej z nieba. Z ust Maryi, która mu się zjawiła z Dzieciątkiem Jezus na ręku, posłyszał wezwanie, by wstąpił do Towarzystwa Jezusowego, młodego wtedy jeszcze zakonu, liczącego niewiele ponad 20 lat. Odtąd Stanisław uczynił wszystko, by spełnić to pragnienie. Znana jest jego podjęta samodzielnie wędrówka z Wiednia do bawarskiej Dylingi, gdyż uznał, że jedynie na tej drodze może pokonać opory nie tylko rodziców, ale i wiedeńskich jezuitów, którzy nie chcieli zatargu z możną rodziną. Samotne przebycie długiej trasy stało się po dziś dzień najbardziej znanym i podziwianym czynem młodego świętego. Poza tym wyczynem nie znajdujemy w jego krótkim życiu innych dzieł, które by zasługiwały na miano wielkich – w zwyczajnym rozumieniu. Nie dane mu było wiele działać, ale ważniejsze okazało się wielkie pragnienie – samego Boga. Zaspokojenie, które Stanisław odnalazł w zakonie, przyniosło paradoksalnie wzrost pragnienia. Bezpośrednio po jego śmierci magister nowicjatu, świadek ostatnich miesięcy życia młodego świętego, pisał o nim do współbraci: „Widział Boga we wszystkim, cokolwiek czynił. Nieraz widziano, jak oblicze jego promieniowało podczas modlitwy. Serce jego tak wtedy pałało, że trzeba było chustami zmoczonymi w zimnej wodzie chłodzić jego rozgrzane piersi”. Dopełniło się to w nagłej gorączce z ostatnich dni, gdy „rano podczas Komunii pierś jego rozgorzała nadzwyczajnym żarem Bożym, wieczorem zaś schwyciła go płomienna gorączka, która miała ustąpić dopiero […], jak zapewniał, w chwili rozstania się z życiem. Stało się, jak zapowiedział””6.

Zadziwiające świadectwo może wydać się dzisiaj egzaltowane, przesadne… Nie mamy jednak żadnych podstaw, aby kwestionować wypowiedź autentycznego świadka, dojrzałego i doświadczonego człowieka, któremu powierzono w zakonie pieczę nad nowicjuszami. Wrażenie przesady pochodzi raczej stąd, że nieprawdopodobna wydaje się nam aż taka miłość, aż tak żarliwa! To prawda, młodzi łatwo się zapalają – młodzieńcza miłość osiąga wielki żar. Ale w przypadku Stanisława była to żarliwość miłości nie tylko młodzieńczej, lecz i świętej, prawdziwie Bożej. Nie dane jej było – powtórzmy – wyrazić się za życia w dziełach o wiekopomnym znaczeniu. Jej wyrazem miała się stać śmierć – dzieło życia, jednocześnie dopełnienie, które zaczęło wydawać owoce w życiu czcicieli świętego. Miłość uczyniła ze Stanisława całopalną ofiarę jako znak dla nas, abyśmy jego śladem rozpoznali drogę naszej osobistej świętości.

Ideały młodości „Młodości! dodaj mi skrzydła! […] Młodości! ty nad poziomy / Wylatuj”… Znane słowa Ody do młodości mógłby wypowiedzieć także Stanisław, którego hasło brzmiało: Ad maiora natus sum, „stworzony jestem do większych [rzeczy]”, czyli: by więcej osiągnąć. „Więcej” znaczy dla świętego przede wszystkim: więcej miłości. Owszem, swymi skrzydłami wzlatuje ona ponad poziomy, do nieba „pójdzie po laury”, jak młodość u Mickiewicza. Jednak owo „więcej” miłości musi najpierw odsłonić się w ziemskim życiu. Dlatego święty nie do końca mógłby się zgodzić z innymi ideałami młodości z Ody poety, który tak opisywał trudności oraz ich zwalczanie: „Choć droga stroma i śliska, / Gwałt i słabość bronią wchodu: / Gwałt niech się gwałtem odciska, / A ze słabością łamać uczmy się za młodu!” Tak, walka z własną słabością była także chlebem powszednim Stanisława, lecz jedynym gwałtem, który sam uznawał, była gwałtowna, żarliwa miłość…

Nasz największy poeta po latach inaczej patrzył na młodość. Ideały, które kiedyś żywił, nie zostały wcielone. Dlatego jako dojrzały człowiek czuł się niespełniony, gdy wyznawał: „Polały się łzy me czyste, rzęsiste, / […] / Na moją młodość górną i durną, / Na mój wiek męski, wiek klęski”… W tym samym czasie marzył o miłości, o tym, aby: „Snuć miłość, jak jedwabnik nić wnętrzem swym snuje, / Lać ją z serca, jak źródło wodę z wnętrza leje”… Poświęcił temu cały piękny wiersz, jeden z ostatnich. Ale trawiony wielkim pragnieniem poeta błądził, dalej szukał spełnienia gwałtem, ulegając złudzeniom, w których do miłości Boga mieszały się mniej czyste chęci. Niewątpliwie genialny, wielki, nasz wieszcz nie stał się święty. Jego wpływ dokonuje się przez dzieła, niektóre prawdziwie nieśmiertelne. Jednak Duch Święty, który go natchnął do wielkich dzieł, wyraził się tylko częściowo w nim samym i jego życiu, nie doprowadzając do świętości.

Ideały młodości wymagają rozróżnienia, skoro górne mogą się okazać durne… Jak to jest możliwe? Właściwie wszystkie ideały – z samej swej natury – są „górne”, gdyż kierują poza nasz widzialny świat ku lepszej, idealnej rzeczywistości, którą tradycyjnie łączymy z harmonią „w górze”, na niebie. Jednak w nowych, „nowożytnych” czasach nauki przyrodnicze nauczyły nas, że harmonijne prawa rozciągają się na całą przyrodę – ”jako w niebie, tak i na ziemi”… Pojmujemy także lepiej, że nie wystarcza harmonia w przyrodzie, jeśli jej brakuje w ludziach. I tu właśnie – w każdej ludzkiej osobie – otwiera się dodatkowa przestrzeń idealna, w której odsłaniają się prawdziwie górne, pochodzące w naszych sercach od Stwórcy, idee – dobra, sprawiedliwości, wolności, miłości. Ludzie młodzi są na nie szczególnie wrażliwi – jak gdyby samo ich wzrastanie czy bliskość początku sprawiały, że silniej są przeżywane wartości, dane przez Stwórcę jako źródło rozwoju, dojrzewania w życiu. Z tym wiąże się główny problem młodości. Fascynacja światem idealnym w zderzeniu z niedoskonałością widzialnej rzeczywistości, zwłaszcza relacji międzyludzkich, może prowadzić do buntu czy frustracji. Krytyka rzeczywistości – w poczuciu niemożności jej przemiany – może przejść w odrzucenie, negujące świat, a w końcu sens wszystkiego. Wtedy wydaje się, że to górne ideały okazały się durne, skoro doprowadziły człowieka do klęski. Tymczasem tu właśnie staje się konieczne rozróżnienie. Co właściwie było durne w górnych ideałach – one same czy może wyobrażenie o nich, związane z określoną wizją ich wcielenia?

Zatrzymajmy się przy dwóch ideach – wolności z miłością. Wyraźna jest w młodości zwłaszcza potrzeba wolności – najpierw uniezależnienia się od starszych, autonomii w decydowaniu, wzięcia życia w swoje ręce. To rzeczywiście jest potrzebne, jak o tym świadczy przykład Stanisława, który w swym najgłośniejszym kroku życiowym – ucieczce przed oczekiwaniami rodziny – potrafił tak zdecydowanie okazać swoją wolność. Ale w postawie świętego znajdujemy zarazem klucz do właściwego pojmowania młodzieńczej wolności. Jego wolna decyzja nie była na pierwszym miejscu negacją, sprzeciwem, ale stanowiła pozytywną odpowiedź i poddanie się wobec większej, absolutnej wolności Boga. Stanisław nie chciał dla siebie absolutnej czy idealnej wolności. Jego młode serce znalazło wolność wcieloną, konkretną – w Jezusie Chrystusie, Bogu wcielonym, a w konsekwencji także w powołaniu przez Niego, by w swoim osobistym życiu wcielać Jego bliskość i miłość. I tutaj znajdujemy kolejną wskazówkę co do realizacji, wcielania ideałów młodości. Młodzi rozpoznają stopniowo, że wolność traci sens bez miłości. To rozpoznanie bywa bolesne, domaga się rewizji górnego, ale durnego ideału wolności jako niezależności. Bo całkowita niezależność oznacza brak więzi, znalezienie się w pustce, bez gruntu pod nogami. Kto w absurdalny sposób broni swego zawieszenia w próżni, zamyka się także na miłość, ona bowiem wskazuje granice wolności przez to, że stwarza wspólną więź, ale i więzy… Jak długo można się przed nimi bronić? Czy miłość musi narzucić się człowiekowi, chwycić za serce tak mocno, że zakochany, zachwycony miłością gotów jest ofiarować swoją „absolutną” wolność i zapragnąć zależności od umiłowanej osoby? Wtedy wprawdzie nadal istnieje możliwość zaślepienia, w którym miłość uzależnia człowieka do tego stopnia, że zaślepiony „wychodzi na durnia”, przestaje być sobą – osobą… Jednak autentyczna miłość nie jest ślepa, jeśli zaś uzależnia, to – paradoksalnie – wyzwalając: otwiera na wolność, która dopełnia się w swoistej więzi – w oddaniu siebie – miłości. Najpełniej objawia się to, jak poświadcza święty Stanisław, w odpowiedzi na miłość Boga, fundament wszystkiego – także ludzkiej wolności w miłości.

Ale co począć z młodością, która wydaje się zmarnowana, bo jej ideały nie spełniły się, pozostawiając niedosyt i smutne pogodzenie się z tak zwaną szarą codziennością? Do tego można dojść nie tylko w starszym wieku, lecz i wcześniej – gdy młody wiekiem człowiek czuje się zmęczony życiem, sterany – jakby stary… Jednak istnieje wyjście. Czy nie trzeba przyjąć wreszcie, że to nie górne ideały były durne, tylko wyobrażenia o nich i daremne próby wcielenia ich w życie? Wiara chrześcijańska zapewnia, że póki żyjemy, nigdy nie jest za późno, by odnowić od podstaw swoje życie – jednym słowem: nawrócić się. Właśnie nawrócenie jest autentycznym odmłodzeniem, więcej, odrodzeniem życia ludzkiego w powrocie do ideału, nie wymyślonego, zbyt oderwanego od życia, tylko wcielonego najbardziej konkretnie – w Jezusie, który pragnie włączyć i mnie w tajemnicę Wcielenia. Dzięki Niemu również ideały młodości jawią się w odnowionej aktualności – do realizacji.

Sens odmłodzeniaZanim zwrócimy się ku młodości prawdziwie odnalezionej, wspomnijmy jeszcze o potocznych i niewłaściwych próbach jej „zachowania” czy „przywrócenia”. Próbują tego na ogół ci, którzy zauważają u siebie pierwsze oznaki przemijania młodości. Owszem, i młodzi mogą chcieć zachować jak najdłużej swój status – niezależności, braku więzi czy odpowiedzialności wobec drugiej osoby, także w miłości. O ile jednak w młodości można złożyć tę postawę na karb wieku, związanego z brakiem doświadczenia, o tyle w późniejszym okresie próby trwania w takiej postawie świadczą o poważniejszej niedojrzałości, już zawinionej, gdyż odmawiającej włączenia się w naturalny rozwój człowieka. Poza tym usiłowania, by zachować młodość, mogą zdradzać po raz kolejny fałszywy obraz ideałów, które pragniemy wcielić. Najbardziej uderzają znowu nieporozumienia co do wolności i miłości. Czy bowiem nie marzy się wolność absolutna osobom obu płci, próbującym uwolnić się od czasu przez ukrywanie jego upływu we własnym życiu, jak gdyby wszelkie ślady posuwającego się wieku – zwłaszcza w zewnętrznym wyglądzie – należało niwelować, usuwać? Ale tego rodzaju próby zdobycia wolności od upływającego czasu świadczą raczej o zniewoleniu, uzależnieniu od tego, jak inni nas oceniają. Wydaje się nam bowiem, że jedynie wtedy stajemy się atrakcyjni, zdolni wzbudzić miłość, gdy jak najdłużej zachowamy młodość. Okazujemy przez to, że nadal nie pojmujemy miłości, której niedosyt odczuwamy. Szukamy jej, ale nie znajdziemy dopóty, dopóki chcemy na nią zasłużyć – zdobyć ją sobie działaniami, które prezentują nas innymi, niż naprawdę jesteśmy. To jeszcze bardziej zniewala, zamyka na miłość i związane z nią wyzwolenie.

W tej sytuacji zwraca się do nas Jezus z upomnieniem: „Kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z powodu Mnie i Ewangelii, zachowa je” (Mk 8, 35). Słowa odnoszą się nie tylko do całości życia, ale i do tych jego części, które wydają się nam szczególnie cenne i dlatego pragnęlibyśmy je zachować. A zatem odniesione do młodości słowa Jezusa zapewniają: kto by chciał zachować młodość, utraci ją, natomiast aby ją zachować, trzeba przyjąć utratę w szczególny sposób – przez oddanie Jemu, Jezusowi, nie tylko młodości, ale całego siebie. Taka była postawa Stanisława. Nie marzył o zachowaniu młodości, tylko pragnął jednego: w odpowiedzi na Bożą miłość oddać się jej w całości – we wszystkim. I właśnie dzięki temu nie tylko zachował młodość, ale pozostawił ją nam jako wzór naszego zachowania. My także mamy żyć ideałami, które przyświecały naszemu świętemu. W nim zajaśniały one nader intensywnie, jakby skupione z taką mocą, że prawie jednocześnie – bardzo szybko – się dopełniły w ofierze całopalnej, zajętej bez reszty Boskim Ogniem. I nas pragnie ten Ogień przeniknąć, ogień miłości Boga, bo i my – choć boimy się tego – jesteśmy powołani do świętości. Przypominał o tym już Stary Testament w imieniu samego Boga, który mówił: „Ponieważ Ja jestem Pan, Bóg wasz – uświęćcie się! Bądźcie świętymi, ponieważ Ja jestem święty!” (Kpł 11, 44). Także Nowy Testament odwołuje się do tych słów, by przypomnieć chrześcijanom: „jak posłuszne dzieci […] w całym postępowaniu stańcie się wy również świętymi na wzór Świętego, który was powołał””7. I rzeczywiście, świętość miała wyróżniać chrześcijan do tego stopnia, że Paweł Apostoł kieruje swoje listy „do wszystkich świętych”, mając na myśli nas wszystkich – uczestników świętego chrztu”8.

 

Ideałem chrześcijańskiego życia nie jest młodość, lecz świętość. Ona daje człowiekowi prawdziwą wolność, otwiera w pełni na miłość, której źródłem jest Najświętszy, po trzykroć Święty – Bóg. Ale kto gotów jest oddać Mu, poświęcić swoje życie, by uświęcić się dzięki Jego miłości, nie straci swego życia, lecz odnajdzie je odnowione, odrodzone w samym Bogu. Będzie to życie, które nie przemija, nie tylko zachowuje żywotność, ale wzrasta w niej. Oczywiście, nie zostanie wykluczone starzenie się, chylenie się naszego życia ku ziemi, do której powrócimy w tej mierze, w jakiej z niej wyszliśmy – zarówno według biblijnej wizji stworzenia, jak i w świetle współczesnej nauki, określającej nas jako „dzieci Wszechświata””9 Jednak Apostoł, opisujący nieuchronne posuwanie się w latach, kiedy „niszczeje nasz człowiek zewnętrzny”, mówi zarazem o człowieku głębszym, istniejącym „wewnątrz”, który „odnawia się z dnia na dzień” (2 Kor 4, 16). Ten odnawiający się w nas człowiek to więcej aniżeli nasza „młodzieńcza” wersja, wyidealizowana po latach, skoro zachowujemy w pamięci przeważnie naszą dawną żywotność, a zapominamy o związanych z nią złudzeniach i zagubieniu… Znamienne jest to, że biblijnym obrazem pełnego, doskonałego człowieka nie jest odnowiony „młodzieniec”, ale dziecko. Niejako – mówiąc żartobliwie – mamy się stać jeszcze młodsi niż młodzi, czyli zgodnie z Ewangelią: stać się jak dzieci. Po ludzku wydaje się to niemożliwe. Nie chodzi bowiem o zdziecinnienie, które w starczym wieku jest nie tylko możliwe, ale jak najbardziej realne… Trzeba raczej odrodzić się, „narodzić z góry”, czego nie pojmował biblijny Nikodem i dlatego powątpiewał: „Jakżeż może się człowiek narodzić będąc starcem? Czyż może powtórnie wejść do łona swej matki i narodzić się?” (J 3, 4).

Znamy słowa Jezusowej odpowiedzi: „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam ci, jeśli się ktoś nie narodzi z wody i z Ducha, nie może wejść do królestwa Bożego. To, co się z ciała narodziło, jest ciałem, a to, co się z Ducha narodziło, jest duchem” (J 3, 5n). Odrodziliśmy się z Ducha na chrzcie świętym, uświęcającym nas, otwierającym na świętość. Ale czy w tym Duchu żyjemy? Przyjmujemy Go dodatkowo w okresie młodości – w sakramencie bierzmowania, wzmocnienia nas ogniem Bożej miłości na lata trudnego dojrzewania, wzrastania. Przybliżamy się wtedy do Boga, który – jak wyznaje psalmista – ”rozwesela moją młodość””10. Uzyskujemy szansę harmonijnego rozwoju młodości – bez utraty górnych ideałów, ucząc się wcielać je w życie. Jeśli dzieje się zatem inaczej, oznacza to, że przeważył w nas inny duch – nie święty, lecz raczej ulegający światu, który ceni sobie młodość innego rodzaju – durną, nie górną… Jak gdyby możliwe było nieustanne: żyć, nie umierać! Jak gdyby nic nie ograniczało człowieka, natomiast liczyła się siła, niezależność, użycie za wszelką cenę, wszystko do nabycia, nawet miłość… A przecież to niemożliwe, takie życie rychło się wypala – żałosnym, egoistycznym ogniem unicestwiającym, a nie żarliwą miłością, która nie przemija, bo pochodzi z góry, z Ducha Świętego. Tylko gotowość oddania się Jemu, poświęcenia Mu siebie, prowadzi do pełni życia – młodszego niż młodego, nieprzemijającego życia dziecka Bożego. Kiedy bowiem odradzamy się w Duchu Świętym, krok po kroku przez kolejne życiowe etapy, nasz „wewnętrzny” człowiek rozwija się aż do pełni, przewidzianej przez Stwórcę w powołaniu nas do życia świętego – na „obraz i podobieństwo” Świętego Boga. Skoro zaś ten obraz objawił się najpełniej w Jezusie, Synu Bożym i Człowieczym, to również nasze życie dopełnia się tylko wtedy, gdy stajemy się tym, kim od początku w ukryciu jesteśmy – synami i córkami Boga, Jego dziećmi umiłowanymi.

Ćwiczenie świętościŚwiętość odmładza… Tak, ale w świetle dotychczasowych rozważań oczekujemy raczej, że świętość odsłania nasze dziecięctwo: nie dzieciństwo, które przeżyliśmy już u początku życia, dane do dalszego rozwoju, lecz istotę w nim ukrytą – zadaną jako cel rozwoju i spełnienia, w którym objawi się kiedyś i w nas obraz Boga wcielonego – Jezusa, najczystszego Dziecka Bożego. Ludzka młodość jest pierwszym etapem odchodzenia od dzieciństwa właśnie po to, by zaczęło się przejście, dojrzewanie do dziecięctwa. Młodzi jednak szukają raczej odcięcia się od postawy dziecka – odrzucając zależność, odpychając miłość, która dotąd wydawała się tak oczywista – dzięki więzi z rodzicami. Tu zaczyna się problematyka młodości, gdy słuszna i naturalna potrzeba wyjścia poza dzieciństwo przybiera postać oddalającą od dziecięctwa. Tymczasem: gdyby młody człowiek, umocniony drugim po chrzcie sakramentem Ducha Świętego, przyjął rzeczywiście Jego moc i pomoc, otworzyłby się tym samym na Jego działanie, dające wolność i poświadczające miłość, zgodnie z przypomnieniem Apostoła: „Nie otrzymaliście przecież ducha niewoli, […] ale […] ducha synostwa [dziecięctwa], w którym możemy wołać: «Abba, Ojcze!» Sam Duch wspiera swym świadectwem naszego ducha, że jesteśmy dziećmi Bożymi” (Rz 8, 15n). Przyjął to i pojął w swej młodości Stanisław, uwalniając się od więzów, także rodzinnych, odrzucając nie miłość rodziców, ale jej uroszczenie, stawiające się ponad miłością Boga. To rozpoznanie Bożego dziecięctwa stało się fundamentem jego decyzji, całkowitego poświęcenia się Bożej miłości, która w Duchu Świętym doprowadziła go tak szybko do spełnienia. Młodość otworzyła Stanisława na dziecięctwo, pełnię świętości.

Tak oto pojmujemy sens odmłodzenia jako wzrastania w dziecięctwie – świętości. Jasne się staje, że najważniejsze jest otwieranie się na danego nam i działającego w nas Ducha Świętego. Co to znaczy praktycznie? Po prostu – trzeba praktykować i… ćwiczyć! W naszych czasach upowszechniane są przeróżne praktyki, szczególne działania, które mają zapewnić odmłodzenie czy zachowanie młodości. Towarzyszy im przekonanie, że to nie dokona się samo, lecz tylko z naszym aktywnym udziałem. Istotnie tak jest. Ale skoro nie wystarcza odmłodzenie, jakby za mało radykalne, to ważniejsze jeszcze dojrzewanie do dziecięctwa wymaga szczególnej praktyki. Wyraża się ona w ćwiczeniach zwanych duchowymi, których najbardziej znana postać pochodzi od Ignacego Loyoli. Może dlatego święty Stanisław otrzymał wezwanie z góry do Towarzystwa Jezusowego, by dopełnić swoją młodość i świętość na drodze ćwiczeń duchowych, które w jezuickim nowicjacie są nader obficie praktykowane. W tym miejscu wspomnijmy tylko, że duchowy charakter ćwiczeń wiąże się najgłębiej z ich otwartością na Ducha Świętego. Ćwiczenia obejmują różne rodzaje modlitwy, przy czym sama różnorodność ma pomóc w odnalezieniu takiej formy modlitwy, która w moim osobistym życiu będzie najowocniejsza, czyli najbardziej odpowiadająca działaniu Ducha Świętego. To pierwsza wskazówka na drodze do świętości: trzeba się ćwiczyć w modlitwie, by znaleźć osobisty sposób otwierania się w moim życiu na Boga – źródło świętości.

Ćwiczenie się w modlitwie znaczy, że nie poprzestajemy na formie, której kiedyś nauczyli nas inni. W miarę jak się rozwijamy, musi rozwijać się także nasza modlitwa, bo inaczej odpadnie ona od życia, stanie się martwą formułą. Rozwój wyraża się w tym, że coraz więcej miejsca w naszej modlitwie zajmuje sam Bóg, Jego miłość i bliskość. Z początku prosimy Go o wiele rzeczy dla nas i naszych bliskich. Ale przecież On sam najlepiej wie, czego potrzebujemy. Ważniejsze jest zatem, abyśmy właśnie dzięki modlitwie otwierali się na dary, których On pragnie nam udzielić, a przede wszystkim uczyli się przyjmować Jego samego, przychodzącego do nas obecnie zwłaszcza w Duchu Świętym, ożywiającym nasze serca. Nie chodzi o to, byśmy „czuli” w naszej modlitwie Boże działanie. Szukanie wrażeń oddala od Boga, bo przeszkadza nam akceptować Jego bliskość także w chwilach trudnych, gdy właśnie brzemię trudności sprawia wrażenie, że Bóg od nas się oddalił. Tymczasem On jest, czeka jednak, byśmy nie kierowali się wrażeniem, ale wiarą, która widzi więcej – nie tylko trudności, ale Boga, znoszącego je razem z nami. On nie obiecał nam, że nasze życie będzie bez trudu. Zapewnił raczej, że właśnie w trudnościach będziemy mogli doświadczyć Jego bliskości. Trudności mają nauczyć poświęcenia, bez którego nie znajdziemy świętości. Trzeba poświęcić, oddać swoje życie Bogu, by w Nim i z Nim je znaleźć.

Uczymy się tej postawy dzięki modlitwie. Bo wierzymy naprawdę – wierzymy Bogu – tylko wtedy, gdy się modlimy, zawierzając Mu siebie. Sam akt modlitwy świadczy o wierze, gdyż oznacza, że zwracamy się do Niego, poświęcamy Jemu czas. Ale czyniąc to jedynie przez krótką chwilę, dajemy Bogu za mało czasu, by przez modlitwę mógł nas przemienić. Owszem, On nie jest ograniczony w swym działaniu i może w różny sposób nas przemieniać – przez innych ludzi, przez okoliczności, trudności. Zawsze jednak liczy się w końcu przyjęcie Jego działania z naszej strony – w otwarciu się na nie. Tego właśnie możemy się nauczyć, gdy ćwiczymy się w modlitwie – nie „byle jakiej”, ale takiej, w której na pierwszym miejscu nie stoi to, co my czynimy lub czego chcemy, ale co Bóg uczynił i chce czynić dla nas jako Ten, który jest – miłością (por. 1 J 4, 8. 16). Taka modlitwa zasługuje na miano dziecięcej. Nie jest dziecinna, bo nie kaprysi czy grymasi, domagając się niecierpliwie spełnienia swoich życzeń. Jest raczej ufna, spokojna, wyraża postawę dziecka – pewnego, że najważniejsze to bliskość i miłość osoby, której zawdzięcza życie, wszystko. Małe dziecko tylko czasami tak się zachowuje; daleko mu do postawy dojrzałego dziecięctwa… Dlatego w miarę jak wzrastamy, gdy wzrastają zarówno możliwości naszego działania, jak i związane z nim trudności, wyrastamy z dzieciństwa. Czy jednak dojrzewamy – w dziecięctwie? Nie dokona się to czysto naturalnie, jak nasze posuwanie się w latach i starzenie się. Potrzeba ponadnaturalnej, nadprzyrodzonej pomocy łaski, która przychodzi przez modlitwę – ćwiczenie się w ufnej postawie dziecka.

Jakże się to stanie – nasze radykalne odmłodzenie przez modlitwę, rozwijającą w nas ukryte Boże dziecko? Potoczne, powierzchowne praktyki odmładzające zalecają najczęściej dodatkowe działania: stosowanie „do wewnątrz” różnych eliksirów, używanie „na zewnątrz” odmładzających kosmetyków, a kończąc na rzeczywiście sensownych ćwiczeniach gimnastyczno-relaksujących. I właśnie te ćwiczenia wskazują właściwy kierunek, ale wymagają dopełnienia. Kto nie żałuje czasu na ćwiczenia fizyczno-psychiczne, winien tym bardziej odżałować – a lepiej: poświęcić – swój czas na ćwiczenia duchowe, związane z modlitwą. Nie chodzi tu w świetle powyższych uwag o dodatkowe dzieło z naszej strony. Jak działanie oddaliło nas od dzieciństwa, tak otwieranie się na dziecięctwo dokonuje się – paradoksalnie? – przez niedziałanie, albo ściślej: przez modlitewne otwieranie się na działanie Boga, Jego bliskość, obecność. Oczywiście, na własne działanie mamy dość okazji przez większość czasu, jaki dany jest każdego dnia do naszej dyspozycji. Żeby jednak odpowiedzieć Bożej miłości, działającej w naszym życiu, potrzebny jest inny, szczególny czas – poświęcony wyłącznie Bogu. To nie my robimy łaskę, gdy się modlimy; to modlitwa jest łaską, pomocą, bez której toniemy, gubimy się w nawale działań i spraw, kiedy się nie modlimy. Nie panujemy wtedy nad naszymi trudnościami, raczej one opanowują nas i obezwładniają. Zwłaszcza wtedy, gdy najtrudniej znaleźć czas na modlitwę, gdy przychodzi nam ona z wielkim trudem, oznacza to, że jej najbardziej potrzebujemy. Wyjście wskazuje łaska Bożej miłości – dzięki modlitwie. Trzeba tylko w niej wytrwać, powtarzać każdego dnia jej ćwiczenie – w ufnej postawie dziecka Bożego, które wzrasta i dojrzewa wewnątrz nas, „choć […] niszczeje nasz człowiek zewnętrzny”.

Choć niszczeje? Możemy dopowiedzieć: dlatego, że niszczeje nasze fizyczne życie, nie ma sensu sztuczne podtrzymywanie młodzieńczej werwy, wyżywającej się w działaniu. Sam naturalny kierunek ludzkiego rozwoju wskazuje, że nie działanie, które z upływem lat słabnie i zamiera, jest celem i dopełnieniem całego naszego życia, lecz – o dziwo! – niedziałanie, spoczynek. Obrazuje to biblijna wizja stworzenia, gdzie dopełnieniem stwórczego dzieła staje się odpoczynek – szabat; wtedy bowiem Stwórca „odpoczął po całym swym trudzie, jaki podjął […] odpoczął po całej swej pracy, którą wykonał stwarzając” (Rdz 2, 2. 3). Podobnie człowiek stworzony na obraz Boga: musi trudzić się i pracować, ale celem jest odpoczynek. Mamy święcić szabat – ogólniej: święty dzień odpoczynku – bo wtedy przekonujemy się, że to odpoczynek uświęca nas, otwiera na Boga, źródło świętości. Potocznie myślimy znowu inaczej, traktując odpoczynek jako nabieranie sił do pracy. Nie, to raczej praca i działanie dopełniają się przez odpoczynek. Ostatecznym dopełnieniem jest – ”odpoczynek wieczny”, o który modlimy się dla naszych zmarłych. Ale czy sami go doceniamy? Czy godzimy się z „niszczeniem” naszego człowieka zewnętrznego, coraz mniej aktywnego, coraz bardziej potrzebującego wytchnienia, odpoczynku? W naszych czasach, gdy liczy się szybkość i efektywność działania, posuwanie się w latach związane ze spowolnieniem i zmniejszaniem się aktywności jest odczuwane dodatkowo jako brzemię. Czy mamy je odrzucać? Oddajmy raczej brzemię lat i życia Jezusowi, poświęcając Mu każdego dnia więcej czasu – modlitewnego odpoczynku. Tym bardziej możemy się oddać modlitwie „niedziałania”, im bardziej działanie nas męczy. Brzemię oddane Jezusowi staje się Jego brzemieniem, i to lekkim, skoro On je z nami dźwiga (por. Mt 11, 30). Tak otwieramy się powoli na wieczność odpoczynku – w samym Bogu.

To wydaje się za proste – ćwiczenie świętości jako poświęcanie Bogu czasu na modlitwę, w której mamy odejść od działania. Czyżby ideałem było nieróbstwo, bierność? Opory przeciwko prostej modlitwie otwierania się na Boże działanie mogą świadczyć o tym, jak bardzo stawiamy na pierwszym miejscu własne działanie, zapominając o tym, że modlitwa jako rozmowa z Bogiem wymaga nie tylko mówienia, lecz i słuchania. Właśnie powstrzymanie się od aktywności ma nam pomóc w słuchaniu Boga, wysłuchaniu Go w tej postaci, w jakiej do nas konkretnie przychodzi – w zdarzeniach i trudnościach codziennych. Gdy narzekamy, że On nas nie wysłuchuje, stajemy się niewdzięczni wobec Niego. To raczej my nie chcemy Go wysłuchać! Jego słowem dla nas jest bowiem to, co się nam co dzień przytrafia, wydarza. Trzeba jednak otworzyć się na znaczenie danego zdarzenia, dostrzec ukryty w nim znak obdarzenia przez Boga, wskazującego nam i naszemu życiu kierunek. Jeśli się nie zatrzymamy, by przyjąć Jego wskazania, prędzej czy później ustaniemy w drodze, zagubimy się. Wtedy chcąc nie chcąc staniemy w miejscu, może po to, by wreszcie w tym „wymuszonym” niedziałaniu wysłuchać Boga i zgodzić się na Jego prowadzenie – jak dzieci… Najpóźniej zatrzyma nas śmierć – ostateczny kres naszego działania. Jakże ją przyjmiemy, jeśli wcześniej odmawialiśmy zatrzymania się, gdy odmawialiśmy modlitwy?…

Powróćmy na koniec do świętego, który towarzyszy naszej refleksji. Jego śmierć – dopełnienie młodego życia – złączyła się z Wniebowzięciem. Ujrzał wtedy Stanisław Maryję, swoją Matkę, którą – jak umiłowany uczeń – ”wziął do siebie”, by w końcu doświadczyć, iż Ona także wzięła go do siebie. W komnacie, gdzie święty zasnął, obok upamiętniającej go rzeźby wisi obraz Wniebowziętej, obsypującej umiłowanego Stanisława różami. Tak opisał to Norwid w zakończeniu swego wiersza: „Jeszcze na ram złoceniu róża jedna świeci: / Niby że, po obrazu stoczywszy się płótnie, / Upaść ma, jak ostatni dźwięk, gdy składasz lutnię, / I nie zleciała dotąd na ziemię – i leci…”. Poeta zatrzymał się tu, niejako wskazując, że dopełnienie, które stało się udziałem świętego, pozostało zadaniem dla nas – otwartym, ukrytym jeszcze w niebie, zanim osiągnie ziemię, urzeczywistniając się w naszym życiu. Tak, świętość ukryta w nas od początku jako nasze prawdziwe powołanie, ma przeniknąć i przemienić nasze życie – odnowić nas i uczynić w pełni dziećmi Bożymi.

 

 

1 D. Nicholl, Świętość, przeł. M. Borkowska OSB, Biblioteka „Więzi”, Warszawa 1998, s. 11; dalsze cytaty stąd oznaczone są w tekście numerem strony w nawiasie.
2 Wiersz tak się właśnie zaczyna: „W komnacie, gdzie Stanisław święty zasnął w Bogu”; por. C.K. Norwid, Pisma wszystkie, t. I, Wiersze, oprac J.W. Gomulicki, PIW, Warszawa 1971, s. 267.
3 Jako datę beatyfikacji przyjmuje się 14 VIII 1606, choć już wcześniejsze wypowiedzi papieskie można uznać – w świetle obowiązującej wówczas procedury – za przyznanie Stanisławowi godności błogosławionego; por. źródłowy artykuł: J. Rostworowski SJ, Pierwszy jezuita w chwale błogosławionych, „Przegląd Powszechny” 11/1926, s. 129-140.
4 Por. świadectwa zebrane w: J. Warszawski SJ, Największy z międzynarodowych Polaków, Sacred Heart Mission House, Rzym – Chicago 1961, s. 181nn.
5 Por. dane w najbardziej trzeźwej biografii Świętego: Ks. S. Bońkowski, Święty Stanisław Kostka, Płockie Wydawnictwo Diecezjalne, Płock 1986, s. 160nn.
6 Tamże, s. 198n.
7 1 P 1, 15. Także Jezus – uzasadniając najtrudniejsze wymaganie, by miłować nieprzyjaciół – dodał na koniec: „Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5, 48).
8 Flp 1, 1; por. także Ef 1, 1; Kol 1, 2.
9 Por. H. von Ditfurth, Dzieci Wszechświata, przeł. A.D. Tauszyńska, PIW, Warszawa 1976. Znaną książkę można uznać za współczesną, naukową wersję biblijnego obrazu stworzenia człowieka „z ziemi” (por. Rdz 2, 7).

 

 

 

 

 DO GÓRY  •  NASTĘPNY