ŻYCIE DUCHOWE  •  JESIEŃ 2000 

DUCHOWOŚĆ I ŻYCIE •


 

Czym jest dla mnie życie duchowe?

Ankieta

 


 

 

AGNIESZKA HOLLAND

 

Duchowość najpierw kojarzyła mi się z czymś wysublimowanym, niefizycznym, niematerialnym; potem zrozumiałam, że dla mnie poczucie istotności, najpełniejszego komunikowania się z samą sobą i z tajemnicą świata następuje, kiedy moje zmysły są najbardziej wyostrzone: światło, pejzaż, zapachy, drzewa, ciepło słońca, rozległe przestrzenie, przezroczyste powietrze, nieskończoność horyzontu, morze, góry, smaki, miłość, pożądanie, muzyka.

Pochodzę z rodziny niewierzącej i niepraktykującej. Kiedy miałam 11 lat, szkolna przyjaciółka starała się wytłumaczyć mi przeżycie, którego doznaje podczas przyjmowania Komunii: To jest taka mistyczna iluminacja – mówiła.

Zaczęłam gorliwie praktykować, czekałam na tę iluminację. Wydawało mi się, że się do niej zbliżam, ale bardziej niż zbiorowe przeżycie podczas Mszy pociągały mnie samotne eskapady w warszawskie chaszcze albo do lasu.

Leżałam na nagrzanej słońcem trawie, czułam bicie własnego serca i wydawało mi się, że nie muszę wzywać Boga, żeby On był, nie muszę nawet wiedzieć, że jest, wystarczy, że ja tak bardzo jestem. To było w dzieciństwie. Nie miałam wtedy pojęcia o żadnych technikach kontemplacyjnych, misterium modlitwy było dla mnie czymś w rodzaju zabawy. Nie rozumiałam sensu klasztorów klauzurowych; wydawało mi się, że prawdziwe życie duchowe powstaje tylko w kontaktach ze światem i innymi ludźmi, przy otwarciu wszystkich zmysłów.

Kiedy miałam 21 lat, spędziłam kilka tygodni w pojedynczej celi czeskiego więzienia o zaostrzonym reżymie. Pierwsze dni były trudne; nie wiedziałam, jak zagłuszyć niepokój, jak zapełnić sensem dni bez zdarzeń i interakcji.

Stopniowo miałam wrażenie, że oczyszczam się – jak organizm oczyszcza się przy pewnego rodzaju dietach – że opuszcza mnie szlam, że znów – jak wtedy, w dzieciństwie, ale jednocześnie inaczej – komunikuję się ze sobą i z tajemnicą, która istnieje poza mną.

Ten stan trwał jeszcze przez jakiś czas po tym, jak wyszłam z więzienia, ale stopniowo odpływał; moje życie zaśmieciło się i wypełniło ciekawą zresztą i pełną zdarzeń codziennością; i tylko pozostała pamięć tej oczyszczającej samotności, która była tak pełna, i nadzieja, że jeśli postaram się, będę znów zdolna do tak czystego skupienia. Wtedy zrozumiałam zakonników – żeby się naprawdę otworzyć na inny wymiar, na transcendencję, trzeba się zamknąć, ograniczyć. Potem jeszcze kilkakrotnie, w różnych okolicznościach, zdarzały się momenty, kiedy miałam poczucie życia duchowego (na swój użytek nazywałam to po prostu życiem, bo tylko wtedy czuje się, że się naprawdę żyje). Najcenniejsze były jednak te, kiedy naprawdę otwierałam się na innego (czasem bliskiego, czasem przypadkowego) człowieka.

Więc jednak nie powinnam być zakonnicą. Myślę, że formy życia duchowego mogą być najróżniejsze. Że to nie musi być związane z wiarą czy zinstytucjonalizowaną religią; że duchowość może być z nami poprzez zmysły i poprzez intelekt, że trzeba jej strzec, rozwijać i trenować ją jak trenuje się ciało, kiedy chce się osiągnąć sprawność fizyczną; że jest ona największym darem (choć otwiera również na cierpienie), jaki był nam dany.

 

 

MIECZYSŁAW TOMASZEWSKI

 

Czym dla mnie jest życie duchowe? Wyzwalaniem się. To pierwsze słowo, jakie przychodzi mi na myśl w odpowiedzi. Lecz wyzwalaniem się od czego?

Przede wszystkim od tego, co w człowieku przyziemne, niskie i małostkowe, ciągnące go w dół, utrzymujące w sferze codzienności i rutyny, spraw małych i nierzadko brudnych, interesownych. To, co duchowe, jest ze swej natury wzniosłe i czyste, a tym samym śmiałe i oderwane od utartych szlaków, uwolnione od „nizinnego” uwikłania. Obecność Stwórcy w sposób szczególnie namacalny odczuwam zawsze w obliczu gór i nieskażonej przyrody.

Z pewnością tkwi w tym odczuciu jakiś relikt zapatrzenia w ideały romantyczne i franciszkańskie, może nawet w nieco młodopolskie. Do lektur (przedwojennej) młodości, które współkształtowały moje widzenie świata, należała Księga ubogich Kasprowicza i jego Mój świat, O lice ziemi Jana Gwalberta Pawlikowskiego, tatrzańskie teksty (i poematy symfoniczne) Karłowicza, Lato leśnych ludzi Rodziewiczówny. W autentycznej chacie „leśnych ludzi” wisiały na ścianie wystylizowane archaicznie „przykazania domowe dla jej mieszkańców i ludzi dłużej niż trzy dni w domu bytujących”. W pamięć wpisały mi się – z dziesięciu – te cztery: „Nie wnoś do domu tego szatańskiej czci pieniądza i przekleństwa spraw jego. Czcij i zachowaj ciszę, pogodę i spokój domu tego, aby stały się w tobie. Nie będziesz się gniewać ani podnosić głosu z wyjątkiem śpiewu i śmiechu. Zachowaj przyjacielstwo dla Bożych stworzeń za domowników przyjętych, jako to psy, ptaki, jeże, wiewiórki...” Trzeba by dookreślić więc wyjściową intuicję: nie chodzi o deprecjonowanie rzeczy „małych”. Wyzwolenie się od przyziemnej codzienności to nie jej odrzucenie, lecz uduchowienie. Odczytywanie jako śladu Obecności.

Równie ważne: wyzwalanie się od powierzchowności. Od kuszącego nieodmiennie nastawienia na błyskotliwość, wywoływanie efektu, od przemożnej chęci zyskiwania uznania, zadziwienia, poklasku, podobania się. Od skłonności do wybierania drogi łatwej, do wrodzonej tendencji by chodzić na skróty. Wyzwalanie się – przez zejście w głąb, w siebie. Skupienie, refleksja, pytania zadawane sobie „nad wodą wielką i czystą”. Uciszenie wewnętrzne, by móc usłyszeć Głos. To, co duchowe odzywa się z głębi, mówi de profundis. Ale tylko wtedy, gdy to, co czysto-światowe i hałaśliwe, czysto-profaniczne zostaje choćby na moment zawieszone. Na przykład przez chwilę modlitwy lub podczas lektury, która pogłębia.

Przypuszczam, że paru innych momentów wyzwalających mnie ku duchowości, otwierających mnie na nią, doświadczam wspólnie z wieloma z tych, którzy w jakiś sposób bywają związani ze sztuką. Myślę o wyzwalaniu się z tego, co w naszym życiu, w sztuce i wokół nas bywa brzydkie i wulgarne, krzykliwe i dysonansowe, nijakie i niespójne, bezkształtne i bezwyraziste.

To, co duchowe pojawia się u mnie wraz z momentem uniesienia, zachwycenia, zadziwienia, wniebowzięcia – przez piękno. Piękno muzyki, obrazu, wiersza, ale także piękno krajobrazu i kwiatu i piękno kobiety. Trudno to inaczej nazwać: stanięcie twarzą w twarz z pięknem autentycznym – więc tym wewnętrznym i wyrazistym, promieniejącym na zewnątrz – a nie tym ślicznym i przystrojonym – unosi, przenosi w inną sferę. Prześwietla duchowością daną z ręki twórcy lub Stwórcy, wprowadza w rzeczywistość wyższą. Gdy stoję wobec zapierającego dech piękna Tatr czy majorkańskiej Valldemozy, wobec nieskończenie subtelnego zestrojenia kształtu i koloru jakiegoś Dryas octopetala spotkanego niespodzianie na grani Rysów lub na widok ekstatycznych barw rozkwitłego właśnie krzewu Chaenomelesu zasadzonego i opiekuńczo hodowanego przez żonę, gdy ogarniają mnie dźwięki Adagietta z Piątej Mahlera lub Scherza E-dur w interpretacji Marty Argerich, gdy wreszcie zdarzy mi się stanąć naprzeciw głębi i wyrazu jakichś nieznanych dotąd oczu – czuję, że zostałem przeniesiony w świat, poprzez który prześwieca Rzeczywistość, do której dążymy.

I wreszcie także, jestem przeświadczony – odczuwam to – że życie duchowe rozgrywa się jedynie w przestrzeni wyzwolonej od resentymentów. One duchowość odstraszają, „uziemniają”, wiążą. Wyzwalanie się od resentymentów nie należy do zadań przychodzących łatwo. A przecież wiem, że każdy krok w stronę emocji, tęsknot, pożądań i uczuć negatywnych czy podejrzanych odwodzi mnie od tego, co duchowe w stopniu najwyższym: od miłości. Tej, która stanowi rację istnienia. Dopiero uczucie wyzwolone, przeniknięte autentyczną miłością – więc wolną od dominującej czy wyłącznej interesowności zmysłów – zaczyna przeświecać i promieniować duchowością. Pozwala osiągnąć harmonię duszy i ciała: pełnię, która jest nam tutaj dana jako zapowiedź.

O miłości Boga trudno pisać. Każde z Nim spotkanie (w Eucharystii) otwiera drzwi na działanie duchowości stwórczej, tej najwyższej. To oczywiste.

 

 

 

 

 

 DO GÓRY  •  NASTĘPNY