ŚWIADKOWIE •
ZAWIEDZIONA MIŁOŚĆ
Rozmowa z Miriam Akavią
STANISŁAW OBIREK SJ: Wiek, który odchodzi, był wiekiem szczególnym. Nie sposób go zrozumieć, tak tajemnicze i złowrogie są skojarzenia, jakie ze sobą niesie. Rąbka tajemnicy pozwalają uchylić pisarze, święci... Czy swoją twórczość, swoje życie postrzegasz jako dawanie świadectwa, jako próbę rozumienia?
MIRIAM AKAVIA: Moje życie jest długie i muszę je podzielić. W pierwszym okresie mojego życia po wojnie – po tej strasznej wojnie – była próba zapomnienia. Nie z mojej własnej woli. To wynikało z rzeczywistości, w której żyłam po wojnie. Koniec wojny był z mojego punktu widzenia spóźniony. Wyzwolenie było bardzo smutne. Miałam uczucie, że nie można będzie żyć dalej po tym, co było.
W Bergen-Belsen odgrzebano mnie z tej całej masy trupów i przewieziono do niemieckiego szpitala. Już wtedy zdegradowani Niemcy mówili: „wir haben nichts gewust” („o niczym nie wiedzieliśmy”). Zrozumiałam, że jeśli zostałam przy życiu, żyję po to, aby dać świadectwo. Lecz później przyszło całkowite niezrozumienie, totalny brak możliwości przekazu, i doszłam do wniosku, że to się nie uda; że albo zostanę na zawsze z tymi, co umarli, albo zbiorę wszystkie siły, by schować tę całą przeszłość gdzieś bardzo głęboko – i iść dalej.
Ale przeszłość, choć schowana głęboko, nie dała się zapomnieć. Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że zostanę kiedyś pisarką, ale cały czas wiedziałam, że mam potrzebę i obowiązek przekazu.
Trzydzieści lat trwało milczenie. To były lata wypierania się tych wszystkich wspomnień. Nie rozmawialiśmy o tym nawet z naszymi dziećmi. Chcieliśmy, aby żyły normalnym życiem, żeby nie były obciążone. A później dzieci same wyczuły, że są rzeczy, o których się z nimi nie rozmawia, i że to bardzo bolesne, więc nie pytały. Zdarzały się wielkie nieporozumienia między pokoleniami, ludzie, którzy nie mieli takiej przeszłości jak my, nie mogli nas zrozumieć. Kiedy po trzydziestu latach zaczęłam pisać, urodziłam się jakby po raz trzeci.
„Moja winnica” i „Jesień młodości” to Twoje pierwsze autobiograficzne książki. Ich lektura przybliżyła mi Kraków i Lwów, jakich nie znałem. Podczas obecnego Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie mówiłaś o swoich miastach, które nie były zbyt gościnne dla Ciebie. A jednak do nich wracasz, a jednak uśmiech nie znika z Twojej pogodnej twarzy...
Czy jesteś pogodzona ze swoją przeszłością, czy jest to ciągle ciężar?
Nie można być pogodzonym z taką przeszłością. To ból, którego nie można ukoić, można jedynie jakoś z tym żyć. Bardzo się staram.
Pierwszą moją książką była autobiograficzna, smutna Jesień młodości, choć cały czas chciałam pisać Moją winnicę (moja rodzina nazywała się Weinfeld), o rodzinie, o moim pięknym krakowskim dzieciństwie. Pisałam o tym bez przerwy, dziesiątki razy, ale tylko w sobie; nie wiem w jakim języku, może nawet po polsku, chociaż pierwszym językiem, w którym się ta książka ukazała, był hebrajski.
Moje krakowskie dzieciństwo było krótkie, lecz zostały mi po nim przepiękne wspomnienia.
Kiedyś jechałyśmy z pewną izraelską pisarką, urodzoną w Izraelu, której rodzice przeżyli Holocaust, na spotkanie z czytelnikami. Po drodze powiedziała do mnie: Wiesz, Miriam, twoje dzieciństwo było lepsze od mojego. Żachnęłam się na to, bo przecież moje dzieciństwo było tak brutalnie przerwane, zostałam bez ojca, bez matki. A ona mówi: Choć krótko, ale miałaś przecież tylu krewnych wokół, babcie, ciocie, kuzynostwo, wakacje, pola, lasy... A moje dzieciństwo... Milczący rodzice; ani wujków, ani ciotek, ani babci, ani dziadka... Wtedy uświadomiłam sobie, że takie dzieciństwo jest także dzieciństwem moich dzieci, moich córek. Że dzieciństwo ludzi urodzonych z rodziców, którzy ocaleli z Zagłady, nie było łatwe.
Przed wojną bardzo kochałam Kraków, wciąż przemierzałam go wzdłuż i wszerz, wciąż chodziłam do wszystkich moich kuzynek, do cioci... Po wojnie mój Kraków już nie istniał, ale we mnie żył on nadal, żył intensywnie przez te wszystkie lata milczenia. To była moja wewnętrzna sprawa, moje wewnętrzne życie. A na zewnątrz było całkiem coś innego; codzienne życie, ciężka praca, walka o przynależność, o egzystencję. Bolesne było niezrozumienie, z którym się spotykałam w Izraelu; różne pytania typu: Dlaczegoście się nie bronili? Jak wyście mogli pozwolić na to, żeby wam zabijano waszych rodziców, wasze dzieci... Trzeba się było jakby usprawiedliwiać – również za to, że tak wielu nie przeżyło, a my żyjemy – trzeba było pokazać, że potrafię pracować, że jestem dzielna. Wymagało to bardzo wiele wysiłku. Istniał ogromny kontrast między życiem wewnętrznym a zewnętrznym.
Drugim miastem mojego życia, po Krakowie, był Lwów. Lwów, który tylu ludzi tak bardzo kocha, podobnie jak ja Kraków. Ale ja pamiętam inny Lwów. Szary, smutny i groźny. Taki był dla mnie w listopadzie w 1942 roku. Wszędzie czaiło się niebezpieczeństwo i cały czas trzeba było się kryć, uciekać i kłamać. Nie wolno mi było powiedzieć, kim jestem. Miałam wtedy czternaście lat. Zrozpaczony ojciec wysłał mojego brata i mnie do Lwowa, byśmy próbowali ratować siebie i całą rodzinę. Szukałam we Lwowie dachu nad głową i pracy. Ludzie, do których dotarłam i u których chciałam mieszkać za pracę jako służąca, widocznie zorientowali się, kim jestem, i bali się zatrzymać mnie u siebie. Moja obecność narażała ich życie. Wyszłam z ich domu na ulicę. Przez Lwów przejeżdżały wtedy tramwaje zapchane ludnością żydowską, przewożoną z lwowskiego getta, po akcji, na zagładę. Widziałam te straszne tramwaje i widziałam przechodniów odwracających głowy. Jestem jednym z niewielu świadków tego nieludzkiego zjawiska we Lwowie w 1942 roku. Pamiętam, jak przestraszona, ukrywająca swą tożsamość, weszłam do wtajemniczonej apteki (jej właściciele nie wiedzieli, lub udawali, że nie wiedzą, że jestem Żydówką, myśleli, że pracuję dla podziemia), by odebrać pocztę od ojca, który był wtedy w krakowskim getcie. A tu akurat dzwoni telefon, żona aptekarza podnosi słuchawkę i mówi: Kraków. Aptekarz patrzy na mnie, jakby zrozumiał. Podchodzę – i słyszę głos ojca. Chcę krzyczeć: Tatusiu, przyjedź, pomóż nam! Ale milczę, a ojciec pyta mnie o Jurka, mojego brata. Chcę krzyczeć: Zabrało go gestapo! Ale wciąż milczę, a ojciec zachrypniętym głosem powiedział: Wracaj do Krakowa. Powiedziałam: Dobrze. Wrócę. Będziemy razem.
Zostawiłam wszystko i wróciłam do krakowskiego getta. W dniu likwidacji, w marcu 1943 roku, kiedy przeganiano „zdolnych do pracy” mieszkańców krakowskiego getta do obozu w Płaszowie, wyrwano mi przy bramach getta troje malutkich dzieci, którymi się opiekowałam, i rozstrzelano na moich oczach. Dzieci nie były „arbeitsfähig”.
A potem był Sztokholm. 27 kilogramów ważyłam, kiedy Anglicy oswobodzili mnie w Bergen-Belsen. Mamusia umarła na moich oczach. Ojciec w tym samym czasie w Mauthausen, a brat w tym nieszczęsnym Lwowie, może w obozie Janowskim. Tylko siostra i ja zostałyśmy przy życiu. Z Bergen-Belsen przewieziono nas do Szwecji.
A w Sztokholmie toczyło się normalne życie, jak gdyby nigdy nic... Wszystko błyszczy, moi rówieśnicy chodzą do szkoły... Nie mogłam się tym cieszyć. Moje serce wypełnione było bólem i tęsknotą.
Po szwedzkich szpitalach wysłano mnie do Palestyny, z grupą bezdomnej młodzieży, a moja siostra Lusia wyjechała rok później i została przez Anglików zesłana na Cypr...
W Erec Israel, jak już wspominałam, spotkaliśmy się z brakiem zrozumienia – i trzeba było zmobilizować wszystkie siły, żeby się dostosować do tamtejszej rzeczywistości. Ale były też wzniosłe chwile. Było odrodzenie. Było poczucie przynależności, z którego nie umiałabym już zrezygnować. Widok wolnych, wesołych dzieci mówiących po hebrajsku, śpiewających hebrajskie piosenki wzruszał mnie wtedy do łez. Wciąż miałam przed oczyma nasze dzieci w gettach, zamknięte w piwnicach, na strychach, głodne, wystraszone, i w końcu rozstrzeliwane i zagazowane. Dla nikogo nie były ważne.
Izrael był wtedy krajem młodych ludzi. Nasz naród po wojnie nie miał ludzi starszych...
W Tel Awiwie pracowałam w biurze imigracyjnym. Przyjmowałam ludzi, którzy przyjeżdżali z Polski w 1957 roku – akademików, artystów, dziennikarzy, pisarzy... Byłam dla nich pierwszą instancją, z którą się spotkali w Izraelu. Za moim pośrednictwem dostawali mieszkania (nie ja je rozdawałam, rozdawało państwo), skierowania do pracy, do szkół, w których się uczyli hebrajskiego. Była to ciężka praca, zwłaszcza że byłam już matką dwóch córek. Ale dawała mi dużo zadowolenia, byłam tym ludziom potrzebna. Starałam się wywiązać ze wszystkich obowiązków i na pewno to mnie uratowało.
Życie to nie tylko wspomnienia; życie toczy się dalej. Rodzą się dzieci, wnuczęta. One mają swoją własną historię, która również jest świadectwem mijającego wieku. „Galia i Miklosz”, Twoja kolejna powieść, to próba mówienia o życiu i miłości – miłości mocniejszej niż śmierć i system totalitarny...
Cały czas mnie ratowała praca. Byłam zanurzona w pracy. Wcześniej pracowałam w kibucu jako pielęgniarka. Założyłam przychodnię dla członków kibucu i dla okolicznych wiosek.
Potem był Budapeszt, placówka dyplomatyczna mojego męża, dokąd pojechaliśmy z córkami. Budapeszt przypominał mi Kraków. Było to pierwsze po wojnie zetknięcie się z Europą. W Budapeszcie wyczuwało się na każdym kroku ślady II wojny światowej. To był dla mnie pewnego rodzaju powrót. Pamiętam, jak polski konsul w Budapeszcie powiedział do mnie, że bardzo ładnie mówię po polsku. I pamiętam jak dziś, że mnie to bardzo ucieszyło. Zrozumiałam, że wypieranie się przeszłości jest nienormalne, że tak nie wolno.
Z Budapesztu pojechałam z mężem do Polski. Smutny był ten pierwszy powrót. Były to lata 1965-66. W Krakowie było wiele bolesnych chwil. Pamiętam, jak wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy do Płaszowa, a szofer po drodze mówił: Tak, wiem, że tutaj był obóz, sąsiedzi strasznie cierpieli, bo były takie okropne zapachy...
Do mieszkania na Łobzowskiej, w którym się urodziłam i z którego poszłam do getta, nie miałam odwagi wejść.
Moje pierwsze spotkania z Żydami, którzy po wojnie zostali w Europie, odbyły się w Budapeszcie. Mój Miklosz z książki Galia i Miklosz jest postacią fikcyjną, ale jednocześnie bardzo prawdziwą. W domu, w którym mieszkaliśmy w Budapeszcie, był sierociniec należący do gminy żydowskiej. Chłopcy chodzili tam w jarmułkach. Moje córeczki pytały, kim są te dzieci. Trzeba było im tłumaczyć, że Żydzi w diasporze i Izraelczycy to ten sam naród, tylko że część żyje w diasporze, a część w Izraelu. Galia i Miklosz to powieść dla młodych, to książka o przyjaźni i o miłości, ale także o problemach z tożsamością, kończąca się traumatycznym „zerwaniem stosunków”.
A potem była jeszcze jedna placówka dyplomatyczna w Sztokholmie. Do kraju, który przyjął nas jako uchodźców, wróciliśmy jako przedstawiciele wolnego państwa.
W Sztokholmie spotkałam wielu młodych polskich Żydów, którzy znaleźli się w Skandynawii, ponieważ wyrzucono ich z kraju, do którego odbudowy chcieli się przyczynić. Byli z tego powodu bardzo zranieni. Była to dla nich zawiedziona miłość.
Zawiedziona miłość. Wszyscy to znamy. Słyszę często moich znajomych w Izraelu, którzy mówią, że do Polski mają więcej żalu niż do innych. Nawet więcej niż do tych, którzy spowodowali Szoah. Bo od tamtych się niczego dobrego nie oczekiwało...
Jesteś działaczką Towarzystwa Przyjaźni Izrael-Polska. To dla Ciebie obszar szczególnych doświadczeń...
Jestem drugim prezesem Towarzystwa Przyjaźni Izrael-Polska. Działam też w Towarzystwie im. Janusza Korczaka, które ma swą siedzibę w kibucu Bohaterów Getta w Galilei.
Swoją drugą podróż do Polski w latach osiemdziesiątych odbyłam w towarzystwie korczakowców izraelskich, już jako autorka nowel i krótkich opowiadań (w tym roku ukazały się one w Polsce w zbiorze Urojenia) i Jesieni młodości, tłumaczonej już wtedy na inne języki. W Warszawie spotkaliśmy się z intelektualistami, pisarzami. Przyszli: Jerzy Ficowski, Jerzy S. Sito, Ryszard Wasita, Małgorzata Baranowska i inni wspaniali ludzie. Przyszli też Kostek Gebert i Stanisław Krajewski. Przedstawili się: Jesteśmy Żydami. Zapytałam: Można być Żydem w tym kraju po tym, co się tu działo? Na to oni: Przecież jesteśmy Polakami. Zaniemówiłam i zawirowało mi w głowie. Moi rodzice też tak się przedstawiali: Polacy wyznania mojżeszowego. Byli dobrymi obywatelami Polski – i taki tragiczny był ich koniec. Czy to nie powinno być nauczką? Znów zapytałam: Wy tak możecie – po tym, co tutaj było?
I wtedy jeden z nich odpowiedział: Właśnie dlatego, musi być dalszy ciąg.
Dzisiaj, lepiej niż wtedy, mogę to zrozumieć. Dorosłam do tego, by zrozumieć tę postawę i ten wybór.
Ja sama zaczęłam wracać do Polski. Moja winnica po raz pierwszy (obecnie wydana albumowo) ukazała się w PIW-ie, jeszcze w komunistycznym ustroju. Sama ją tłumaczyłam z hebrajskiego, po 30 latach przerwy, kiedy to nie posługiwałam się językiem polskim. Pisałam ją ręcznie, przez parę miesięcy. Potem otrzymałam za nią nagrodę SEC. A Amicus Polska otrzymałam za tłumaczenie książki Tadeusza Pankiewicza Apteka w getcie krakowskim. To bardzo ważny dokument. Pankiewicz opisał okropności: co działo się w getcie, co spotkało tam ludzi starszych, chorych i dzieci... To jest dokument Polaka, naocznego świadka. Pankiewicz pomagał jak mógł, a sama decyzja pozostania z Żydami w getcie świadczy o jego szlachetności i odwadze. Magister Pankiewicz został uznany przez Yad Vashem za Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata. To mu się należy.
Dziesięć lat temu zapoznano mnie z Januszem Makuchem i Krzysztofem Gieratem, którzy mieli ideę Festiwalu Kultury Żydowskiej i bardzo się do tego zapalili. Wyczułam ich zapał i bardzośmy się zaprzyjaźnili. Na moje zaproszenie i przy pomocy błogosławionej pamięci Janiny Haubenstock przyjechali pierwszy raz do Izraela. Tak rodził się Festiwal. Wiem, że to było ważne i dla nich, i dla nas. Bo nie można zajmować się kulturą żydowską, nie wiedząc, jak wygląda Izrael, jak się w nim żyje, i co się w nim tworzy.
Tymczasem ja zapisałam się w Tel Awiwie na uniwersytet, by studiować literaturę hebrajską, literaturę ogólną i historię polskich Żydów. Pojawiły się moje następne książki. Tłumaczę sporo literatury hebrajskiej na polski – tłumaczyłam opowiadanie Amosa Oza, S.J. Agnona, A.B. Jehoszuy i innych. Przełożyłam na hebrajski polską poezję, która jest w Izraelu znana i bardzo lubiana. Wciąż jeszcze mamy w naszym kraju dobrych tłumaczy z polskiego. Parę lat walczyłam o to, aby mogła ukazać się w Izraelu antologia poezji polskiej. W tym roku Izrael był honorowym gościem targów książki w Warszawie i wreszcie mogliśmy przywieźć pierwszą część tej antologii.
Towarzystwo Przyjaźni Izrael-Polska założyliśmy 10 lat temu. Wiele było dyskusji, niektórzy uważali, że jest na nie za wcześnie. Ale powstało, a teraz wciąż przybywa członków. Przybywa ludzi, których Polska fascynuje, ludzi żyjących bólem dwóch ojczyzn.
Katedra Kultury i Historii Polskiej była pomysłem profesora Dowgiałły, jednego z polskich ambasadorów w Izraelu, który był bardzo wrażliwy na antypolskie nastawienie niektórych sfer w naszym kraju. Było w tym może trochę przesady, bo przecież jeszcze się nie zdarzyło, żeby w Izraelu pojawił się jakiś napis w rodzaju: precz z Polakami czy Polacy do... To w ogóle nie do pomyślenia! Jest żal i ból, ale jest też tęsknota i miłość do języka, do kultury polskiej. Więc dobrze, że powstała ta katedra. Powstał też w Tel Awiwie Instytut Kultury Polskiej, pierwszy tego rodzaju poza Europą. To wszystko jest bardzo ważne.
Nasze Towarzystwo Przyjaźni pragnie przedstawić Polskę jako kraj, który przez wiele setek lat był krajem-schronem dla prześladowanych na Wschodzie i na Zachodzie Żydów. Pragniemy też pomóc w spotkaniach Polaków i Izraelczyków, na różnych polach twórczości i różnych polach działania, aby Polacy przekonali się, że nie wszyscy Żydzi zasługują na pogardę – i aby Izraelczycy przekonali się, że nie wszyscy Polacy są antysemitami.
Literatura, tłumaczenia i wszystkie te nowo powstałe placówki będą nam w tym pomocne, bo choć jesteśmy w naszych polsko-‑izraelskich stosunkach na dobrej drodze – wiele jest jeszcze do zrobienia.
Serdecznie dziękuję Ci za rozmowę.
Kraków, 4 lipca 2000
Miriam Akavia jest pisarką izraelską, autorką książek: Moja winnica, Jesień młodości, Galia i Miklosz, Urojenia.
|