ŚLADY JEDNEGO ŻYCIA •
JACEK BOLEWSKI SJ
Archeologia dziecka
Nie bez wahania wyznaję: na doroczne „własne” rekolekcje w Jastrzębiej Górze, rozpoczęte w trzecim dniu jubileuszowego Roku Łaski, wziąłem jako lekturę... Krótką historię pewnego żartu Stefana Chwina1. Dlaczego? Tytuł bynajmniej nie kojarzy się z rekolekcjami czy „stosowną” na nie lekturą. Jednak nie wahałem się – wyznaję znowu – w moim rekolekcyjnym wyborze. By to wyjaśnić, nie wystarczyłoby przywołanie zachęty, która zresztą – z ostatniej strony okładki – dotarła do mnie dopiero później. A były to słowa Wiktora Woroszylskiego, który przestrzegając czytelników Krótkiej historii... przed lekturą „niecierpliwą, pobieżną”, radził czytać „dokładnie, wnikając w szczegóły, dotykając wszystkimi zmysłami – tak jak «czytał» niegdyś to, co go otaczało, młodociany bohater”. Ale choć uderza w tej zachęcie związek z ignacjańską postawą rekolekcyjną (smakowanie prawdy wszystkimi zmysłami – całościowe, skupione), to za mało, by mnie usprawiedliwić. Sprawa nie lepiej się przedstawia, gdy przyznam, iż ograniczając się w czasie rekolekcji do jednego – powtarzania Imienia – pozwalam sobie zawsze na dodatkowe powtórzenie – jakiejś jednej, ważnej dla mnie już wcześniej lektury spoza „czystej” duchowości. Dla przykładu, kilka lat temu towarzyszył mi w rekolekcjach esej autobiograficzny Tomasza Manna: Jak powstał Doktor Faustus, nazwany przez pisarza w podtytule – ”Powieścią o powieści”... Przeważnie wybieram autobiograficzne świadectwo ważnej postaci. To pobudza, również odświeża. Także Krótka historia... podlega temu „kryterium”. Oczekiwałem bowiem po pierwszym spotkaniu z pisarzem dzięki Hanemannowi2, że również inne jego dzieła są czy będą ważne. Gdy przeto pojawiło się drugie wydanie Krótkiej historii..., rychło książkę przeczytałem i zaplanowałem powrót do niej w innym czasie. Uczyniłem to właśnie podczas rekolekcji – i się nie zawiodłem. A dokąd mnie zawiodło?
Archeologia pamięci
Lubię zaczynać od ustalenia co do tytułu, jego sensu, który wszakże rozświetla całość utworu. Nurtowało mnie przeto, co znaczy zagadkowa na pierwszy rzut oka: Krótka historia pewnego żartu. Tytuł obejmuje nie tylko całość, ale jednocześnie jeden szczególny jej fragment: opowieść o tym, jak ojciec narratora został „przeniesiony” z rodzinnego Wilna (Kolonii Wileńskiej) do Gdańska. Do tego jeszcze wrócę. To bowiem tylko jedna z opowieści, które składają się na ostatnią część książki zatytułowaną: „Dotknięcie czerwieni. Sceny oliwskie z okolic Pałacu”. Zostały tu zebrane doświadczenia narratora w zetknięciu z „czerwienią” komunizmu w jego stalinowskiej oprawie. Wcześniejsza, druga część obejmuje zgodnie z tytułem „Kilka kartek z prywatnej historii Ameryki”, czyli zawiera wspomnienia kontaktu z elementami amerykańskiej rzeczywistości, przepuszczonej do Polski przez obowiązujący wtedy „czerwony filtr”. A wreszcie pierwsza, najdłuższa część intryguje tytułem: „Z bliska. Krótki kurs archeologii pamięci”. Tu wypada zacząć...
Archeologia – czy należy powtarzać? – oznacza badanie przeszłości na podstawie śladów pozostawionych przez człowieka. Łączymy ją z wykopaliskami, jako że z upływem czasu ślady schodzą często pod ziemię, przykrywane przez przyrodę czy nowsze wytwory ludzkiej aktywności. Stefan Chwin jako pisarz uprawia archeologię w inny sposób, odnosi ją na pierwszym miejscu do – pamięci. W niej poszukuje tego, co pozostało z osobiście przeżytej przeszłości. Zanim okaże się, co znajduje, warto poświęcić uwagę jego metodzie. Podporządkowana jest ona celowi, który pisarz tak określił w rozmowie o swym autobiograficznym eseju: „jako człowiek dorosły przyglądam się swoim doświadczeniom sprzed lat po to, by trochę lepiej zrozumieć siebie dzisiejszego”3. Znaczy to z jednej strony, że nie pisze ścisłej autobiografii, lecz uwagę skupia na doświadczeniach i przypadkach istotnych dla niego z obecnego, „dzisiejszego” punktu widzenia. To „dzisiaj”, oczywiście, nieustannie się przemieszcza, przechodzi – w przeszłość. I dlatego z drugiej strony Chwin ma świadomość uwarunkowania swej archeologii. Stąd oryginalna koncepcja, którą pisarz ujawnił w związku z drugim wydaniem Krótkiej historii... Przewiduje mianowicie, że każde kolejne wydanie książki będzie „inne. Znikną i pojawią się nowe postacie”. Tak uzasadnia swą decyzję: „To nie jest książka tylko o mnie, ale także o paru, żywych jeszcze, osobach z mojego pokolenia. I te osoby chcą, żeby ona się zmieniała, [...] bo w ten sposób powstanie być może pełniejszy obraz tego, co przeżyliśmy”.
Trudno powiedzieć, jaki kształt przybiorą przyszłe wydania. Przewidywania można by oprzeć na porównaniu pierwszej edycji, z 1991 roku, z drugą. Sam autor we wspomnianej rozmowie dodaje: zmiany w nowej wersji „biorą się też stąd, że dzisiaj inaczej myślę o paru sprawach, o których pisałem na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych”. A najważniejszą nowością jest umieszczony jako „Posłowie” tekst pytający już w tytule: „Dokąd, duszyczko, teraz?” I do tego jeszcze powrócę. Na razie jedynie kolejna uwaga związana z metodą Chwina. W nowym eseju autor, urodzony w 1949 roku, próbuje wyrazić odczucia tych wszystkich, „którzy balansują dziś na kruchej granicy między czterdziestką a pięćdziesiątką”. To wskazówka, że „dzisiaj” obejmuje teraz „kruchy” czas bliskości – nie tylko roku 1999, lecz i końca wieku. Ponadto w eseju pojawia się wyraźnie współczesna problematyka, nurtująca pisarza w obliczu sytuacji świata, zatem owa kryjąca się w Krótkiej historii... perspektywa, która przyświeca dorosłemu narratorowi w spojrzeniu na własne dzieciństwo. W świetle końcowych rozważań pojmujemy lepiej archeologię pamięci pisarza w jej uwarunkowaniu: nie tylko dzieciństwo warunkuje życie dorosłego, lecz i spojrzenie na własne lata dziecięce jest uwarunkowane pytaniami, jakie stawia sobie dorosły.
Powyższe stwierdzenia brzmią drętwo, wiem o tym. Najwyższy czas zanurzyć się w obfitą materię Krótkiej historii... w jej obecnej postaci. By nie zatonąć, uchwycę się pomocnej uwagi samego pisarza z ostatniego zdania końcowego tekstu. Wyznaje w nim: „Żal mi tylko Gdańska mojego dzieciństwa, w którym przeżyłem wszystkie te czarne, czerwone i złote wtajemniczenia, a który powoli znika...”. To nie koniec, albowiem urwałem zdanie. Wystarcza mi tu prawdziwie rozjaśniające spojrzenie na całość, konkretny przykład, jak ostatni esej ułatwia znalezienie porządku w przedstawionej uprzednio wizji dzieciństwa. Trzy kolory – tak, one wskazują drogę, którą podążam dalej w ślad za Chwinem.
Odmiany czerni
Barwa czerni znaczy w Krótkiej historii... sferę związaną – mówiąc najkrócej – z Hitlerem. Jej „najczystszym” obrazem są mundury gestapowców. Ale gdy w archeologii pamięci narratora pojawia się to wspomnienie, zapamiętane z ust Babci, nie jest ono jednoznaczne. Pamiętał bowiem, jak opowiadając o ich przemarszu w okupowanej Warszawie przyznawała, że „niektórzy byli nawet bardzo przystojni i bardzo im pasowały te mundury, chociaż czarne. Bo blondynom dobrze w czarnym”. I narrator dołącza pytania: „Piękny gestapowiec? Więc piękno tam też istniało?” Zderzenie jest wymowne, wskazuje dodatkowy rys autorskiej metody Chwina. Tak opisuje wspomnienia dziecka, że stajemy się świadkami jego konfrontacji z różnymi wrażeniami czy racjami, na pozór nie do pogodzenia ze sobą. Dziecko żyje w świecie ścierających się wizji, które na nie wpływają. W ich skrzyżowaniu nawet hitlerowska „czerń” okazuje się mieć odmiany, odcienie...
Na początku „czarnego wtajemniczenia”, przedstawionego w Krótkiej historii..., pisarz umieszcza pierwsze „wykopaliska” swej archeologii pamięci. Najpierw było to znalezione w piwnicy zdjęcie Hitlera, z którego: „patrzyły na mnie oczy – matowe i czarne. Nigdy jeszcze nie widziałem ich z tak bliska”. Drugie odkrycie miało miejsce w jego dziecięcym pokoju, gdy wyszło na jaw, iż estetyczna tapeta kryje ściany oklejone „szwabskimi” gazetami; biły w oczy rozmaite napisy „drukowane czarnym gotykiem, które pleniły się na ścianach jak czarny bluszcz”. Dziecko zapamiętało reakcję dorosłych na ten widok – obrzydzenie zmieszane z lękiem. A jaka była jego reakcja?: „Czułem lęk i wstręt czy raczej pragnienie, żeby ten ślad, ten paskudny ślad czegoś, co powinno zniknąć bez śladu, jednak został?” Oczywiście, pytania stawia dorosły, jednak ambiwalencja, która się w nich odzywa, wiąże się z innymi śladami dzieciństwa w jego pamięci. Bo ciemne relikty wojny rozpętanej przez Hitlera, tak uderzające w zniszczonym mieście „nad zatoką zimnego morza”, współistniały tam z licznymi pozostałościami, pamiątkami niemieckiej kultury, nader atrakcyjnej. I to właśnie współistnienie budziło najpierw ambiwalentne wrażenia dziecka, następnie pytania dojrzewającego i dorosłego.
Wyjaśnianie „czerni” przebiega w Krótkiej historii... meandrami, właściwymi pracy pamięci, posuwającej się tropem odczuć i skojarzeń. Oprócz odniesienia do niemieckiej kultury pojawia się kolejny motyw: niezgoda na zbyt łatwe potępianie fenomenu hitlerowskiego. Tytułowe „Z bliska” wskazuje właśnie próbę dokładniejszego przyjrzenia się zjawisku. Symbolem tej próby jest dziecięca fantazja lotu we wnętrzu „przezroczystej kuli z pancernego szkła”, pozwalającej „wszystko oglądać z bliska”, nawet samego Hitlera. Z drugiej strony liczne są w narracji przykłady, jak sam opowiadający ulega powszechnym i podsycanym przez komunistyczną propagandę próbom ośmieszenia czy lekceważenia „głupiego malarza”. W ostatnim eseju nowej edycji Chwin dopowiada: propaganda stalinowska kryła fakt, „iż Hitler chciał stworzyć Nowego Człowieka (nie tylko: Nowego Niemca), bo myśl o stworzeniu Nowego Człowieka plątała się też po głowie Stalinowi, co było analogią raczej niewskazaną”.
Do dziecka to jeszcze nie docierało. Jego „czarne wtajemniczenie” do marzeń o doskonałości wiązało się nie z ogólnie potępianym hitleryzmem, ale ze wspomnianym odkrywaniem niemieckiej kultury, nadal obecnej w Gdańsku. Dorosły wspomina: „Niemieckie Zło było straszliwe, nigdy w to nie wątpiłem, ale domy, które to Zło zbudowało, potrafiły mnie zachwycić”. Odróżnianie zła hitleryzmu od atrakcyjności niemieckiego dziedzictwa kulturowego było wyzwaniem na całe życie. Krótka historia... pełna jest opisów olśniewających rzeczy „poniemieckich”, odkrywanych przez dziecko na każdym kroku w mieście, które nauczyło je na zawsze, „co znaczą dwa słowa: «piękne miasto»„. Jednocześnie narrator odtwarza czy stwarza, do tego także wrócę, dziecięce rozważania nad motywacją twórców niemieckiego „piękna”. Refleksja wywołuje z pamięci nie tylko rzeczy, lecz i rzeczywistości jak ogrody, które w „niemieckiej” części Gdańska-Oliwy były pięknie projektowane, zadbane, „porządne”. Z jednej strony, pod wpływem ostrej oceny hitleryzmu, budzi się niechęć: „Stara Oliwa? Werandowo-alpejska kaligrafia? Ogródkowy faustyzm? A co nas obchodziła Stara Oliwa?” Pobrzmiewa tu krytycyzm wobec idei narzucania światu „doskonałości” w gruncie rzeczy nieludzkiej, demonicznej. Ale z drugiej strony narrator odkrywa, że należy spojrzeć na domowo-ogrodowy porządek inaczej, odwrotnie: „Tu Faust nie miał wstępu”, więcej, wszystkie podziwiane rzeczy służące codziennemu życiu zrodził „lęk przed Faustem, lęk przed zimną prometejską pretensją piękna”.
Tak oto rozjaśnia się „czerń”, której cienie towarzyszyły narratorowi w ocenie rzeczy niemieckich. Obraz kończący pierwszą część Krótkiej historii... przedstawia kobietę z dzieckiem w domowym zaciszu – nad atlasem, innym przedmiotem, od dzieciństwa podziwianym przez autora. Wcześniejsze pytania o motywację „Berlińskiego Kartografa”, rysownika map, prowadziły do różnych odpowiedzi, naznaczonych ogólną podejrzliwością. Nowa odpowiedź obejmuje spojrzeniem kobietę wyjaśniającą dziecku znaki na mapach i dodaje: „To było dla niej...” Jednak i to prowokuje do kolejnych pytań, oczywiście bez odpowiedzi, skoro końcowe pytanie dopuszcza, że może „ja i tak nigdy się nie dowiem, czym to wszystko było naprawdę?”
Mienienie się czerwieni
Co różni czerń od czerwieni? Oczywiście – wie to każde dziecko... Mniej oczywiste jest odróżnienie kryjących się za tymi barwami roszczeń ideologicznych. Autor Krótkiej historii... wzrastał w okresie przemożnej dominacji czerwieni pod znakiem Stalina. Z perspektywy dziecka karmionego stalinowską propagandą wydawało się jasne, że w przeciwieństwie do złego, czarnego Hitlera, prowadzącego do ruiny, „Budowniczy” pokoju jest dobry, dobroduszny, choćby jako ten, który często „całował dzieci”. Dlatego tytułowe „Dotknięcie czerwieni”, charakteryzujące tę strefę pamięci pisarza, znaczy najpierw osobiste dotknięcie Stalina, przeżywane w uniesieniu jako słodkie... Dokonuje się to za pośrednictwem ekranu, filmowego medium, ukazującego przygarnianie dzieci „do piersi ozdobionej orderem”. A patrzący na to z widowni chłopiec utożsamiał się z uszczęśliwionymi dziećmi, nie wszystko wprawdzie pojmując, ale: „Niejasny sens tego obrazu powoli przenikał we mnie i czułem gdzieś głęboko pod sercem kłującą słodycz”. I co dalej? Słodycz okazuje się nie bez ale... Wprawdzie filmowy obraz chłopca przy piersi Stalina był „wciągający i bliski. A jednak rozumiejąc wzruszenie chłopca [...] pozostawałem nieczuły. Bo po przytuleniu do umundurowanej piersi następowało poklepywanie po policzku. O, tego nie lubiłem”...
Ambiwalentne wrażenie, mistrzowsko (humorystycznie!) przedstawione przez Chwina, wprowadza w całą problematykę dotkliwości czerwonego systemu. Podobny charakter mają rozważania nad usłyszanymi „pewnego letniego popołudnia” słowami piosenki: „Niech żyje nam towarzysz Stalin, co usta słodsze ma od malin”... Intrygująca słodycz powraca w innym jeszcze wspomnieniu – jedzenia cukrowej waty podczas pochodu pierwszomajowego. Tu narrator daje czytelnikowi wyraźniejszy znak: „Wata cukrowa... Już samo jej jedzenie przy dźwiękach marynarskiej orkiestry miało wartość metaforyczną i pomagało zrozumieć niektóre sekrety świata. Bo [...] ile razy chciałem uchwycić zębami biały obłok owinięty wokół patyczka, tyle razy czułem się tak, jakbym szczypał osłodzony wiatr. Bo wata jakby była i równocześnie jakby jej nie było”. Przypominają się podobne rzeczy: nie tylko „cukier mało słodki, co wcale nie jest cukrem”, ale znane z ówczesnej codzienności „stalowe” gwoździe, które „skręcają się przy wbijaniu, tak jakby były z masła”, także „cementowe” płyty, kruszące się „tak, jakby były z piasku”. Tak, istotnie, cała stalinowska „czerwień” mieni się – być tym, czym nie jest... I w tym świetle pierwszomajowy pochód, opisany w „Dotknięciu czerwieni” z wieloma szczegółami, jawi się jako jedna wielka maskarada, szczyt udawania.
Jednak autentyczne, największe przeżycie czekało chłopca w chwili, gdy „dotknięcie czerwieni” zmaterializowało się w postaci... „Pałacu”. Zobaczył go po raz pierwszy jako makietę na majowym pochodzie, dowiadując się jednocześnie, że „budują go w środku Warszawy i że to podarunek od samego Stalina”. Wzniosła budowla zawładnęła wyobraźnią dziecka. Nie tylko z pasją śledziło ono postępy budowy, szczodrze serwowane przez propagandę, lecz utożsamiało się z budowniczymi, mało tego – z samym Budowniczym! Autor Krótkiej historii... nadaje swej dziecięcej fascynacji rysy religijno-demiurgiczne, nie demaskując ich jeszcze, ale sugerując analogiczne cechy w osławionym kulcie Stalina. Budowanie Pałacu przypomina wznoszenie biblijnej wieży Babel, i zanim ona sama zostanie w książce wspomniana, Pałac przywodzi na myśl „taką wieżę do samego nieba, na którą można później wejść, zajrzeć za chmurę i przekonać się, czy Pan Bóg jest, czy też Pana Boga nie ma... («Nie ma, słyszycie?!» – mówił pan Kraszpulski groźnym głosem na lekcji rysunków, kiedy w milczeniu rysowaliśmy «wspomnienia z wakacji», nie podnosząc głów znad ławek)”. Ale dziecięca fantazja znajdowała jeszcze wyjście, gdy na ostatnim etapie budowy, po przebiciu chmur i wyjrzeniu poza firmament, oglądała „Matkę Boską Ostrobramską – żywą i uśmiechniętą, która kiwałaby do nas swoją wąziutką srebrną ręką, a panu Kraszpulskiemu byłoby głupio, bo co miałby teraz powiedzieć. Aż mi się w sercu cieplej robiło od tej myśli”.
To jednak były tylko „senno-wieczorne dumania. Bo na jawie rozmyślałem inaczej. Konkret i namacalność. Kartka i ołówek. Materiału do rozmyślań dostarczały Gazeta oraz kino Delfin przy ulicy Armii Czerwonej”. I właśnie pod wpływem gazetowo-filmowej propagandy „dotknięcie czerwieni” sięgało głębiej. Utożsamiając się z imponującym Budowniczym chłopiec nie tylko planuje sięgającą nieba wieżę. Jako tło dla Pałacu wykreśla poprawioną wizję przyrody; jego kredka, jedną kreską zmieniająca kierunki rzek, staje się jak „laska Mojżesza, otwierająca zdroje dla spragnionych rzesz”. Tłumy wiwatują, wielbią tak upragnionego zbawcę ludzkości. „Ktoś co prawda wołał, że mi się ręka omsknęła i kredka przecięła pustynię z południa na północ zamiast ze wschodu na zachód, że należało wziąć pod uwagę kierunek wiatrów, ale nie były to głosy ludzi dobrej woli i pokój miłujących, więc zostały uciszone...”. Dyktująca wszystko, dyktatorska wola nie zna sprzeciwu. „Dotknięcie czerwieni” nadaje dziecku rysy „faustyczne”, wyraźniejsze tu niż uprzednio we wtajemniczeniu po stronie czerni. Tak obie barwy się łączą, zdradzają pokrewieństwo „nowej wiary” w człowieka – wszechmocnego... Także dziecko czuje, że jest w nim zdrada. Pisarz osobliwie to wyraża. Wspomina, że jego dziecięcy rysunek Pałacu został wprawdzie nagrodzony, ale tak, jak gdyby w nagrodzie kryło się też upomnienie. Za co? Czy dziecko nie zrobiło wszystkiego, by Pałac ukazać jak najpiękniej? Uznało swoją zdradę dopiero wtedy, gdy widząc w kościele szopkę na Boże Narodzenie z betlejemską gwiazdą, rozpoznało: „Gwiazda była zupełnie podobna do komet, które wyrysowałem nad Pałacem Kultury”. Domyślamy się: to była jakby zdrada Pałacu, „dotkniętego” zestawieniem swej czerwonej gwiazdy z gwiazdą nad szopką – złotą...
Strona złota
Nieprzypadkowo „dotknięcie czerwieni” prowadzi do zderzenia z ostatnią barwą, która wyraża dziecięce wtajemniczenie. Złota strona dzieciństwa pisarza wiąże się z osobami Najbliższych, a przez nie ze sferą sztuki i religii – w jedności, najokazalej wcielonej w oliwskiej katedrze. Póki nie pojawił się Pałac, dziecko nie miało wątpliwości, że „najważniejszym i największym domem świata była Katedra”. Jej opis, a zwłaszcza wspomnienie słynnych organów wypełnia „Oko” – na zakończenie „Dotknięcia czerwieni”. Zatem uderza to, że strona złota dzieciństwa została tu podporządkowana innej, ukazanej wpierw i na pierwszym planie – w obrazie Pałacu. Czyżby pisarzowi łatwiej przyszło wyrazić fascynacje w sferze czarnej i czerwonej aniżeli w obliczu złotej?
A przecież owa strona złota przenika całą Krótką historię... Narrator od początku swej archeologii pamięci pokazuje poprawki, jakie do „czarnych” obrazów sfery niemieckiej wprowadzały wizje z odwiedzanej co niedziela Katedry. Wspomina „to dziwne uczucie”, gdy czarne, pogardzane litery niemieckiej „szwabachy” zauważył po raz pierwszy w innym świetle, wchodząc do Katedry na majowe nabożeństwo. Warto przywołać obszerniej jego piękny opis: „Najpierw z daleka – na ostatnim ołtarzu, na ciemnej biblijnej scenie, w prawym rogu, słaby błysk na płótnie, idę dalej, mrużę oczy, przechodzę przez smugę światła z witraży i dopiero po paru krokach: ten błysk to – litery na obrazie... Szwabacha? Złota? Dziwne. Złota? Jak to? Przecież powinna być czarna jak sadza – taka jak ta, którą ujrzałem na ścianach w naszym pokoju [...] a ta tutaj, na ciemnooliwkowym obrazie, świeci żywym złotem w karminowo-błękitnej poświacie witrażowych szybek!”
Obrazy z Katedry, zwłaszcza wizje Sądu Ostatecznego wtajemniczały dziecko także w prawdę, którą „dotknięcie czerwieni” próbowało wymazać. Urzędowa „wiara” w Nowego Człowieka, w jego nieograniczone możliwości, nie godziła się z przypominaniem o śmierci, tym bardziej omijając zmartwychwstanie... Tymczasem obrazy w Katedrze pozwalały „przypatrzyć się dokładnie każdej zmartwychwstającej kości i czaszce, która miała zostać zważona na wadze Sądu”. To miało swoje konsekwencje, które narrator tak opisuje: „Tajemnicę anatomii poznałem właśnie tu, w Katedrze, a nie na lekcjach biologii, bo pani kazała woźnemu zamknąć kościotrupa w szafie, żeby «niepotrzebnie» nie straszył dzieci. Więc wiedziałem doskonale, co nas czeka – i nabranie mnie było jakby trochę trudniejsze”. Dzięki swym obrazom dawni mistrzowie przestrzegali mianowicie „przed lekkomyślną pokusą Nadziei”. Podobnie pisarz określa działanie na dziecko grzmiących organów – jakby trąb Sądu Ostatecznego, dodając: „Lecz jeśli nawet grzmot organów przestrzegał mnie przed zbyt łatwą pokusą nadziei, Katedra samym swym istnieniem przydawała światu równowagi, bo przecież tam, w głębi dębowej groty [...] prószył karminowo-błękitnym blaskiem witraż z Panną trzymającą Dziecko, witraż zupełnie podobny do obrazka wiszącego na ścianie w pokoju Mamy. Nienatarczywa i piękna obecność cieni wysokich kolumn i połysków barokowego złota, której doświadczaliśmy co niedziela, osłabiała utajone napięcie i godziła nas z życiem”.
To pogodzenie w obecności złota nie było jednak wolne od ambiwalencji, która już uprzednio znamionowała sferę czerni, czerwieni... Poszczególne barwy ciągle się krzyżowały, budząc opory, pobudzając do pytań o sens i czarnych, i czerwonych inicjacji. Nie podobało się dziecku bagatelizowanie zła hitlerowskiego, jak u Babci, dla której zbrodnie wojenne były dziełem „łobuza”, podczas gdy działające w świecie „Moce to była Częstochowa”. Wspominający stwierdza: „Pytania teodycei, które poznałem dość wcześnie, nagle traciły sens, bo jakże tu pytać: «Dlaczego Pan Bóg na to wszystko pozwolił?», skoro Pan Bóg nie miał nic wspólnego ze sferą «łobuza»„. Jeszcze więcej uwagi poświęca narrator tej kwestii w „Dotknięciu czerwieni”, gdzie relacja mocy (ręki) Stalina wobec Mocy (Ręki) Bożej Opatrzności stanowi zgoła ramę całej opowieści. Częścią tego porównania było już utożsamienie Budowniczego z boskim demiurgiem, intrygującym dziecko, które chętnie wchodziło w tę samą rolę. Przyjrzyjmy się reszcie, przechodząc wreszcie do tytułowej opowieści: „Krótkiej historii pewnego żartu”.
„Żart” Opatrzności?
Historia wiąże się ze wspomnianym „przeniesieniem” Ojca, także z pochodzeniem – jego i dziecka. Gdy rodzinne Wilno zostało „wyzwolone” przez armię Stalina, skłoniło to przyszłego Ojca, by z bratem udać się na ziemie „nowej” Polski, w stronę Gdańska. Z czasem – z opowiadań Ojca – dziecko poznało dramatyczną wersję tamtych wydarzeń, a mianowicie, „że wszystko mogło być inaczej: to znaczy i miejsce, i ja. Bardzo mnie to przeraziło. Okazało się, że wcale nie mówiłbym po polsku, gdyby Ojciec z Wujkiem nie zdążyli «w ostatniej chwili». Była w tym niekonsekwencja, bo raczej należałoby powiedzieć, że nie byłoby mnie wcale, ale tu chodziło o to, że inaczej bym wszystko nazywał, co było znacznie trudniejsze do zrozumienia niż możliwość, że w ogóle bym się nie pojawił – właśnie to, że inaczej mówiłbym na drzewo, kota albo Katedrę”. Jeszcze dosadniej opisał to Chwin w eseju, który – kto wie – może wpłynie na przyszłe wydania Krótkiej historii...; pisał w nim o „kaprysach Losu, które tkwiły u moich ziemskich początków”, i dodawał: „Gdyby bowiem w roku 1944 mój ojciec nie wymknął się w porę z Wilna zajętego przez Rosjan, trafiłby zapewne, jak niemało polskich inteligentów z tamtych okolic, na wiele lat (albo na zawsze) do baraków na syberyjskiej równinie. Ja zaś jako mały mieszkaniec nowego Wilna, które stałoby się po raz kolejny miastem Wielkiej Rosji, mówiłbym płynnie po rosyjsku albo po litewsku z wyraźnie wyczuwalnym śpiewnym, rosyjskim akcentem, dużo mocniejszym niż śpiewny, wschodni akcent mojego ojca”4.
Co w ostatnim, powyższym tekście zostało nazwane „kaprysami Losu”, pojawiło się w Krótkiej historii... właśnie jako „żart” Opatrzności – z innymi jeszcze szczegółami. Z jednej strony narrator wspomina w dziejach swego początku dodatkowe zdarzenie, które pozostało dla niego „na zawsze tajemnicą”. Była to chwila, gdy po drodze do Gdańska Ojciec i Wuj wysiedli podczas postoju w Nowym Dworze, wahając się, czy tam nie zostać, i znowu „w ostatniej chwili” zdążyli wrócić do pociągu – po tym, jak Ojciec oddalił myśl o pozostaniu w owym miejscu, stwierdzając: „E, nie...” Narrator uznaje z emfazą: „To «E, nie...» tkwiło u podstaw mego bytu”. Nie pasowało to dziecku do prostej wizji jego początku jako dzieła „dwóch ojców”: Ojca, który go zrodził, i drugiego, Stalina, „który gestem umundurowanej ręki” zmienił granice, spowodował „przeniesienie” Ojca, wskazując i jemu, i przyszłej Matce dziecka właśnie w Gdańsku „Miejsce Spotkania, w wyniku którego miało pojawić się na Ziemi nowe myślące istnienie – to znaczy ja”. Dziecko zatem uznawało wprawdzie: „Ta Ręka w swych tajemniczych planach uwzględniła i mnie”... Jednak wizja pozostawała niepełna, skoro nie dało się powiedzieć, „kto zadecydował o krótkiej jak mgnienie oka chwili w Nowym Dworze”. Dlatego znaczące było dodatkowe jakby mrugnięcie tegoż „oka”, które dotarło do narratora z innej strony. Co to było?
Przypadek? Autor Krótkiej historii... wspomina wpierw obiady w domu dzieciństwa, łączone przez Ojca „może dla żartu, może z innego powodu” z opowieścią o „barkach nowogródzkiej góry”, z wieloma tajemniczymi, niepojętymi dla dziecka szczegółami. Długie wspomnienie tych wrażeń odsłania w końcu tytuł opowieści: „Arcydzieło pod nazwą Grażyna”... Recytacje poematu Mickiewicza przenosiły Ojca w młode lata, w rodzinne strony, na zawsze pozostawione w oddali. Pozostawały wspomnienia, odżywające zwłaszcza we wspólnym śpiewaniu i graniu z Bratem – u Siostry, w jej pokoju we Wrzeszczu. Właśnie w drodze z Ojcem do Ciotki dziecko doświadczało ze zdziwieniem: „tu zaczynała się prawdziwa wileńsko-litewsko-nowogródzka kraina”. Wyznaczały ją nazwy ulic: Wajdeloty, Grażyny, Konrada Wallenroda, Aldony..., postaci, które były bliskie dziecku dzięki Ojcu. Co to miało znaczyć? Oto pytania dziecka czy narratora: „Jeśli los jest Losem, to dlaczego tak wszystko urządził? Przecież Ciocia wcale nie szukała w tej wileńsko-nowogródzko-kowieńskiej okolicy Starego Wrzeszcza swego sublokatorskiego pokoju. [...] Czy była w tym opiekuńcza i z lekka żartobliwa wyrozumiałość Losu, zachęta do przetrwania, czy raczej ironia – dosyć kąśliwa, chociaż przybrana w pozory obojętnego Zbiegu Okoliczności [...] To spotkanie nazw, miejsc i słów... Żart? Lecz czyj i po co? A może to była pusta gra, do której nie należało przywiązywać żadnego znaczenia? Ale przecież Ręka czuwała nad nami. I musiał być w tym jakiś sens. Tylko jaki?”
Pytania, kończące w ten sposób opowieść o „pewnym żarcie”, prowadzą do dalszych refleksji. Wieńczy je końcowe „Oko”. Pełno tu wrażeń z oliwskich okolic, oglądanych oczyma wyobraźni z wieży Pałacu, który dziecko pragnęło postawić obok podziwianej i opisanej szczegółowo Katedry. Mogłoby się więc wydawać, iż „oko” – to szczególny dar dziecka, jego widzenia tak otwartego na bogactwo rzeczywistości. To jednak nie wszystko. Już uprzednio – w uwagach o „ręce” Stalina – pojawiało się pytanie, „czy ta ręka miała coś wspólnego z Ręką, która potrafiła wzniecać trzęsienia ziemi, rozpalać zorze świtu”. O tej ostatniej Ręce świadczyło „oko w trójkącie, tak pięknie złocące się barokowymi promieniami nad wejściem do Katedry”. Obraz powraca na koniec i znowu prowokuje „trudne pytania”, poparte stwierdzeniem, że „przecież oko w trójkącie, to oko, które tak pięknie złociło się nad wejściem do Katedry, nawet nie zmrużyło powieki” w chwili, gdy Ojciec udawał się w kierunku, narzuconym „ręką” Stalina. Problemem nie były dla wspominającego same zdarzenia, lecz ich „nieuchronność”, jak gdyby „wszystko musiało się stać, tak jak się stało, i na nic wszystkie błagania”. Dlatego dziecko – narrator – lubi sobie wyobrażać: „A przecież wszystko mogło się stać inaczej, przecież naprawdę nic nie było przesądzone”. Wyraża to fantazja, zamykająca „Oko”: tutaj Ojciec i Stalin idą razem, jak przyjaciele, przeżywając inaczej, od nowa, „życie, które ich ominęło”...
Kreacja dziecka
Wyobrażone pogodzenie jest alternatywną wizją historii. Co znaczy to zakończenie Krótkiej historii pewnego żartu? Na pewno niezgodę dziecka na „nieuchronne” zdarzenia. Wyobraźnia podsuwa mu inne możliwości, jakby „żarty” z trudnej do przyjęcia rzeczywistości. To kolejny przejaw postawy dziecka, jego twórczości, która wydaje się nie mieć granic. Oto twórcza wyobraźnia pozwala zapomnieć o realnych ograniczeniach, otwierając inny świat, gdzie twórca może się mierzyć z samym Stwórcą. Przypominają się chwile, gdy chłopiec utożsamiał się z Budowniczym, Stalinem jako nowym demiurgiem. Czy było to jedynie „dotknięcie czerwieni”, czy może budziło się tu głębsze pragnienie człowieka, by stanąć na miejscu Boga, stać się – jak On?
Autor Krótkiej historii... nie napisał autobiografii, stworzył dzieło sztuki. Dziecko, które pojawia się na kartach opowieści, to nie tylko narrator, ukrywający pisarza, lecz i jego twór – owoc artystycznej kreacji. Dochodzi to najwyraźniej do głosu w monologach małego twórcy, gdzie jawi się przed nami przyszły, zarazem obecny pisarz, owszem, także rysownik5. Odsłania się tajemnica jego pasji dla szczegółu. Gdy po raz pierwszy zobaczył odtworzenie Pałacu na majowym pochodzie, „szeroko otwartymi oczami chłonąłem każdy szczegół budowli, by zdążyć zapamiętać wszystko [...] Już wiedziałem, że muszę go narysować, że będę go rysować niejeden raz...” I właśnie rysowanie było w dzieciństwie źródłem jego największej twórczej satysfakcji. Zapamiętał moment, gdy kolega w klasie, widząc jego wyrysowany pieczołowicie żaglowiec, „ziewnął: «Coś ty głupi, chce ci się?»„ Było to, wspomina dorosły, „jedno z ważniejszych pytań mojego życia”. Pytanie, które kwestionowało sens twórczości, prowokowało do szukania motywacji głębiej. Dziecko znajdowało ją w obcowaniu z przedmiotami, budzącymi swym pięknem podziw; oglądając atlas, odnaleziony w piwnicy, malec napełniał się „tą samą radością rysowania, którą musiał odczuwać nieznany Kartograf [...] ciesząc się jak Bóg w siódmym dniu stworzenia, że wszystko mu tak dobrze wychodzi...”.
Wtajemniczenie w sztukę, w radość tworzenia – współuczestniczy wszelako w ambiwalencji całego dzieciństwa, łącząc elementy czerni, czerwieni, złota... Wszystko wydaje się względne. Wszystko? Zderzenie różnych odczuć, ich interpretacji w opowieściach o dzieciństwie sprawia wrażenie kreacji dziecka, tak, ale kreacji dokonanej przez dorosłego, patrzącego na swoje dziecięce lata z późniejszej, „dzisiejszej” perspektywy. Niewątpliwie taki jest sens elementu „faustycznego”, którym autor obdarza swoje dziecięce „sny o potędze”. Mały twórca, pochłonięty rysowanymi wizjami, wykrzykuje w upojeniu niczym Faust: „Ta chwila powinna trwać!” Uprzednio zaś, opisując odmiany czerni, wyraźnie wspominał owego „doktora”, który „doszedł do porozumienia z diabłem w sprawie piękna”, pragnąc – podobnie jak inni „doktorzy” hitlerowscy, dokonujący na ludziach eksperymentów – ”prawdziwego piękna oraz nienagannej, najlepiej boskiej, doskonałości, oczywiście na ziemi”. Zatem opisane dziecko, poddające się czarowi „dotknięcia czerwieni”, zwłaszcza w postaci Pałacu czy jego Budowniczego, było bliskie zawarcia paktu, z którego dopiero dorosły mógł sobie zdać sprawę. Znamienne jednak i to, że pisarz nawet obecnie broni swych dziecięcych fascynacji. W „Posłowiu” nie zgadza się ze słynną Potęgą smaku Herberta, jakoby stalinizm łatwy był do rozszyfrowania w swojej „odpychającej brzydocie”, w której objawiał się „samogonny Mefisto”. Chwin przeciwstawia mu swoje wspomnienie pięknych dziewczyn, one to bowiem „były ustami Stalina”, gdy mówiły zasłuchanym dzieciom „o nowym świecie i nowym człowieku”. Dodaje: „Tylko człowiek o sercu z kamienia przyjąłby obojętnie te słowa płynące z poziomkowo-wilgotnych ust i myślę, że słodycz marzenia, jakiej wówczas zaznałem, będzie jeszcze niejeden raz ludziom uderzać do głowy, chociaż dziś wydaje się, że czar już prysnął na zawsze”.
Szczytem ambiwalencji w autorskiej kreacji dziecka jest odkrycie „współbrzmienia idei”, głoszonych przez Kościół i Partię: przy całej „śmiertelnej walce” między nimi „piękno, piękno samej idei, po obu stronach promieniowało dziwnie podobnym blaskiem. Kiedy dziewczyny w piaskowozielonych bluzach mówiły o przyszłym, lepszym świecie, o nowym człowieku, o wspólnej pracy na wspólnym, natychmiast stawały mi przed oczami sceny z życia pierwszych chrześcijan, które wikary Mulak w natchnieniu malował podczas wielkanocnej katechezy, piętnując w nas zgubną skłonność do grzechu egoizmu”. To życie pierwotnej wspólnoty chrześcijańskiej „wyraźnie współgrało z marzeniem o nowym człowieku, w którego mieliśmy się przerodzić po przyjęciu Pierwszej Komunii”. Więcej: „Jak dziwnie brzmiały obok siebie [...] te dwa słowa: «komunizm» i «Komunia», choć gryzły się i kąsały do krwi, bo przecież należały do wrogich światów, a jednak z oddalenia promieniowały tym samym patosem samowyrzeczenia i żarliwą niechęcią do egoizmu bogatych, którym – nikt w to nie wątpił – trudniej będzie wejść do Królestwa Niebieskiego niż wielbłądowi przejść przez ucho igielne...”.
Kierunek archeologii – duszy
Powyższe, prowokujące zdania znalazły się w ostatnim eseju Krótkiej historii pewnego żartu, stanowią przeto „Posłowie”... Prowokują swym uproszczeniem, ustawieniem obok siebie komunizmu i Komunii. Jeszcze jeden znak ambiwalencji, względności wszystkiego? Czyżby ślady czerni i czerwieni zdominowały także złote wtajemniczenie w obszarze religijnym? Uderza to, że pisarz ogranicza „Posłowie” do ponownej oceny czarnej i czerwonej strony swego dzieciństwa, zachowując powściągliwość co do wagi doświadczenia chrześcijańskiego. Poza przybliżeniem komunizmu do Komunii, przyznaje tylko, znowu w ocenie „dotknięcia Rosji”, tyle: „Bardzo wcześnie pojąłem, że nie dam mojej duszy nikomu. Pomogli mi w tym moi rodzice, Kościół i właśnie Rosja, która swoją nieudolnością oczarowywania ofiar wyzwalała spontaniczny sprzeciw wobec samej siebie”. Czy nie brzmi to tak, jak gdyby także wpływ rodziny i Kościoła na dziecko czy młodego człowieka wspierał się na sprzeciwie, jaki prowokował?...
Co znaczy kategoryczne: „nie dam mojej duszy nikomu”? To prowadzi do tytułowego pytania z ostatniego tekstu książki, przypomnijmy: „Dokąd, duszyczko, teraz?” Duszyczka na miejscu duszy wzięła się stąd, że Chwin otwiera swój esej pytaniem z utworu przypisanego cesarzowi Hadrianowi w takim oto przekładzie: „Duszyczko ulotna, miła, gościu, druhu mego ciała, / dokąd się wybierasz teraz, blada, smutna, / zagubiona, bez swej dawnej wesołości?” W innym, współczesnym przekładzie, miejsce, do którego „duszyczka” się wybiera, jest określone wyraźniej: „Gdzie żartować, jak zwykłaś, nie będziesz”6... Odejście od żartów – oto nowa perspektywa po Krótkiej historii pewnego żartu, droga wyjścia dla duszy, żyjącej uprzednio na ziemi pod „okiem” rozmaitych mocy, poddanych ostatecznie Mocy, jednak objawiających się człowiekowi nie do końca – w meandrach jego losu. Czy przeto kategoryczne: „nie dam mojej duszy nikomu” dotyczy również Osoby, kryjącej się w Mocy? Co by to znaczyło dla duszy?
Spojrzenie pisarza na „teraz”, odsłaniające się jego duszy, pozostaje – czy należy się dziwić? – ambiwalentne... Tło stanowi dzieciństwo, tak ocenione: „Wszyscy chcieli mnie przeciągnąć na swoją stronę [...] Walczyły o mnie wielkie potęgi, które chciały połknąć moją duszę i zatrzymać ją dla siebie, jakby była z dukatowego złota, co wzmacniało mnie od środka [...] Był to więc świat zupełnie inny niż ten, w którym dzisiaj żyjemy. Tam chciano moją duszę zdobyć naprawdę, chodziło o to, by mieć ją naprawdę na własność i przerobić na własne kopyto, teraz moją duszę chce się zdobyć tylko na chwilę, bym sięgnął do portfela i zgodnie z cudzymi życzeniami wybrał coś z rozkosznej obfitości rzeczy opakowanych w złotko i sreberko. [...] Dla tych, którzy mnie kuszą, dużo ważniejsza jest moja zdolność nabywcza niż ona, animula vagula blandula. Nikt nie chce ze mnie zrobić Nowego Człowieka, bo nikt nie wierzy w żadnego Nowego Człowieka. Nie będzie Raju Sprawiedliwości ani Królestwa Bożego na ziemi, będzie zawsze mniej więcej tak samo jak teraz, raz lepiej, raz gorzej – oto nowa wiara, która stopniowo zaczyna zdobywać serca. Co – zważywszy na doświadczenia, jakich nam w swojej rozrzutności nie szczędziła Historia – nie jest wcale takie złe, choć może wznioślejsze dusze przyjmują to z trudem...”.
Kategoryczne, zarazem ambiwalentne stwierdzenia... Nikt nie wierzy w Nowego Człowieka? Nawet dzieci, ciągle przystępujące do Pierwszej Komunii „z marzeniem o nowym człowieku”, w którego – dzięki przyjętemu Chrystusowi – mają się „przerodzić” albo raczej: odrodzić w Nim jako dzieci Boże, w odnowionym życiu, już objawionym w nich przez chrzest? Oczywiście, pytania Chwina mają wskazać aktualnych „bożków” użycia za wszelką cenę, nieograniczonej konsumpcji; trudno ponadto nie przyznać, iż „organizowanie” samej Pierwszej Komunii – zwłaszcza dzisiaj! – może padać ofiarą „idei” konsumpcyjnych. Czy to jednak udaremnia prawdę Komunii jako zjednoczenia z Bogiem, w którym odradza się w człowieku dziecko Boże? Czyżby dorosły wyrzekł się dziecka, niegdyś w to wierzącego? Czy nie ma różnicy między czarno-czerwonym ideałem Nowego Człowieka przeciwko Bogu – a wcielonym ideałem Boga-Człowieka w Jezusie Chrystusie? Czy wszystko nie zależy od odpowiedzi na pytanie, KOMU mam oddać duszę – komuNIE zjednoczonej przeciwko Bogu pod czerwonymi lub czarnymi barwami, czy KomUNII, która jednoczy z Nim i z innymi Jego dziećmi?
Poważne pytania wydają się przesadzone w obliczu żartobliwej aury Krótkiej historii pewnego żartu. Jednak autorowi zależy na powadze, więcej, uznaje, że zwłaszcza „dotknięcie Rosji” naznaczyło go: „serioznością duszy, czego nie oceniam źle, choć mieć duszę seriozną dzisiaj to nie jest pomysł najlepszy...”. Tę powagę narrator odnajdował i w złotym wtajemniczeniu swego dzieciństwa, choćby w Katedrze, przybliżającej wagę końca – rzeczy ostatecznych. Ale brakuje w Krótkiej historii... powagi w odniesieniu do początku. Nie tylko w tym sensie, że dzieje znalezienia się jego w „mieście nad zatoką zimnego morza” są pojmowane jako „historia pewnego żartu”... W obliczu scen Sądu Ostatecznego z oliwskiej Katedry, tak wyraźnie przemawiających obrazami końca, narrator wyznaje: „Inaczej było z początkiem: stworzenie świata pozostawało dla mnie tajemnicą pozbawioną widzialności”. Rzeczywiście, gdy próbuje mówić o początku, jakby się waha. Tak ocenić można zdanie z „Posłowia”, gdy wspomina, że „czasem, gdy zaczynało być już bardzo różnie, pod wpływem kolejnych doświadczeń ogarniało mnie nieprzeparte pragnienie, by zmienić się w kulkę małą jak wszechświat przed Wielkim Bang i znaleźć się tam, gdzie – jak mi kiedyś powiedział znajomy Hindus – miałem przebywać przed swoim ziemskim początkiem”. Innym razem, właśnie w opowieści tytułowej, próbuje spojrzeć na swój początek inaczej, poważniej. Ale znowu się waha. Dlaczego?
Ponownie pojawiają się dwie strony, znak ambiwalencji. Wspominając o milczeniu Ojca, jego wielu znaczeniach, z których jedno jawiło się w owym pamiętnym „E, nie...”, tak pytał: „Więc byłem dzieckiem milczenia? [...] Więc właśnie brak słowa był przyczyną sprawczą, fundamentem mego istnienia i jeśli Pismo głosiło «Na początku było Słowo i Słowo stało się Ciałem», to w moim wypadku «na początku nie było Słowa i dzięki temu stałem się ciałem»? Taki był mój początek...”. Przekorna wizja początku wbrew Pismu Świętemu to jednak nie koniec. Oto bowiem archeologia pamięci podsuwa natychmiast: „A jednak słowo pojawiało się w losach Ojca w splątaniu, które niepokoiło moją wyobraźnię i skłaniało do stawiania trudnych pytań”. Owym „słowem” – okazuje się – była recytowana przez Ojca poezja, Grażyna, która stała się, pamiętamy, nie tylko znakiem łączącym dzieciństwo Ojca i jego, lecz i wskazówką co do „żartu” Mocy – Losu. Ta jedność – milczenia i słowa – znowu była daleka od jednoznaczności, prowadziła do końcowego stwierdzenia, które powtarzam: „I musiał być w tym jakiś sens. Tylko jaki?”
Może taki: w archeologii pamięci kryje się więcej, aniżeli dotąd udało się znaleźć i wysłowić, także pod hasłem: „Dokąd, duszyczko, teraz?” Odkrycia czekają w kierunku, w którym archeologia „grzebiąca” w pamięci posuwa się głębiej w stronę jej źródła – duszy w jej indywidualnym początku. Jeśli nawet zwyczajna wiedza archeologiczna jest ograniczona do materialnych elementów owego początku, pisarzowi to nie wystarcza – dlatego właśnie szuka początku pamięci, stawia pytania pod adresem duszy. Doświadczenie dzieciństwa pozostaje kluczowe, choć odsłania się ono nie inaczej aniżeli w kreacji. Znaczy to, że wszystkie próby dotarcia do przeżytego dzieciństwa są naznaczone późniejszą świadomością, także twórczą. Jednak im bardziej otwiera się człowiek na dziecko rzeczywiste, które kryje się w jego początku jako poczęciu dziecka Bożego, tym pełniej dociera do całej prawdy o swym przeszłym, obecnym i przyszłym życiu. Wtedy twórczość artystyczna staje się prawdziwym udziałem w dziele stworzenia – na obraz i podobieństwo Stwórcy. Tak archeologia duszy wskazuje drogę – dojrzewania twórcy w jedności, komunii ze Stwórcą.
Myślałem o tym, odkładając po rekolekcjach odczytaną ponownie Krótką historię pewnego żartu. Powracałem do siebie, pytałem o sens obfitości wrażeń, jakie lektura we mnie pozostawiła. Pojawiła się myśl, że więcej odkryć archeologii duszy, prowadzonej przez autora, można znaleźć w jego powieści, w Hanemannie. Pomyślałem, czy nie warto by do tego wrócić. Ale czekało mnie nowe zaskoczenie. Przesiadając się – po dotarciu z Jastrzębiej Góry do Gdyni – na pociąg do Warszawy, zobaczyłem na wystawie dworcowej księgarni nową powieść z wielkim nazwiskiem Stefana Chwina, widniejącym na okładce7. Co było począć? Od razu ją nabyłem i rychło przeczytałem. Ale – to już inna historia...
1 Nowe wydanie: Wydawnictwo słowo/obraz terytoria, Gdańsk 1999.
2 Por. moje: Odmiany śmierci, w: „Życie Duchowe” 16/1998, s. 61-79.
3 Cena duszy nieco spadła. Rozmowa K. Kubisiowskiej ze S. Chwinem: „Plus Minus” 21-22 VIII 1999, s. 3.
4 S. Chwin, Najśmieszniejszy język świata, w: „Gazeta Świąteczna” 7-8 VIII 1999, s. 12-13. Autor przygotował ten esej na zamówienie – do międzynarodowego projektu: Europa erzählt (Europa opowiada).
5 Na temat rysunków i malarstwa S. Chwina por. informację o pierwszej wystawie jego prac (Gdańsk, listopad 1999): A. Ubertowska, Kaligrafia duszy: „Gazeta Wyborcza” 4 XI 1999, s. 12.
6 Por. przekład Z. Kubiaka w: tenże, Literatura Greków i Rzymian, Warszawa 1999, s. 585.
7 Por. S. Chwin, Esther, Wydawnictwo Tytuł, Gdańsk 1999.
|