ŻYCIE DUCHOWE  •  ZIMA 2000 

LEKTURY •


 

Z UCHEM PRZY ŻYWOPŁOCIE

 


 

Janusz Szuber,
Biedronka na śniegu,
Wydawnictwo a5, Kraków 1999, ss. 37.

 

W jednym z listów do przyjaciela Wittgenstein pisząc o poezji stwierdził: „...to, co niewypowiadalne, będzie – niewypowiadalnie – zawarte w tym, co zostało wypowiedziane”. Zdaniem filozofa tylko poeta może zawrzeć w słowach to, co jest niewyrażalne, nie do wytłumaczenia i zdefiniowania.

Być może słowa te stanowiłyby wystarczający i najlepszy komentarz do poezji Janusza Szubera. Jednak tak to jest, że „o czym nie można mówić, o tym”... milczeć wcale się nie chce. Gęstniały więc na marginesach mojej Biedronki na śniegu notatki, mnożyły się próby rozmawiania o tej poezji. Kończyły się one zwykle powrotem do wspólnej, skupionej lektury tych wierszy. Komentowanie nie wychodziło. Nasze słowa jakby tężały w niezgrabne słupy soli, choć wcale nie grozę próbowały w sobie unieść. Raczej rodzącą się z tych wierszy ciszę. Całkiem niezwykłą.

Zdarza się czasem człowiekowi zobaczyć rzeczywistość szerzej niż zwykle. Można na przykład płynąc nagle wyobrazić sobie siebie widzianego z odległego o sto metrów dna. To w skali świata właściwie nic. Ale i taka zmiana perspektywy wystarcza, aby odczuć własną małość i przyczajoną wokół nieludzką obecność ogromu, który jawi się nagle jako prawdziwa twarz rzeczywistości. Wtedy przychodzi cisza, zadziwienie i szczególny rodzaj lęku.

Trochę tak jest, kiedy czyta się Szubera. Od okładki zaczynając. Najpierw obraz Beksińskiego. W dali stojąca jak brama olbrzymia fasada ruin jakiejś katedry. Odchodzące w tamtym kierunku mizerne, patykowate postaci. Coraz mniejsze, nikną we mgle, niedawno żywe jeszcze kolory ich łachów są coraz bledsze. Nad wszystkim niebo z głazów jak skamieniałe obłoki. I tytuł. Czy nie bardziej jeszcze obrazowy? – Biedronka na śniegu.

Jaka biedronka? Choćby i zwykła – sześcionoga, czerwona kropla istnienia, nieruchomiejąca na nieobjętym prześcieradle śniegu. Albo inna, dziewczyna nazywana przez znajomych Biedronką:

Dwudzieste siódme urodziny obchodziła
Na oddziale onkologicznym. Świadoma
Że został jej najwyżej tydzień żartowała:
Napiszcie bajkę – Biedronka i Rak
W jednym spali łóżku. Ten ostatni
Tydzień składał się z czterech i pół dnia.

Każdy prawie, kto przeczyta cały wiersz milcząc przebiega wzrokiem kilkakrotnie ostatnie zdanie. Nie trzeba odszyfrowywać „ukrytych znaczeń” czy mordować się analizowaniem. „Ostatni tydzień” nagle się urywa i nagle urywa się wiersz, a rozpędzona myśl ze zdziwieniem spada w pustkę czyjejś śmierci, jak z urywającego się niespodziewanie molo. Wpada w „ciszę ostateczną”. Dotyka tej bezmiernej nicości, braku, którego nie można sobie wyobrazić, a który mimo to bardzo realnie towarzyszy człowiekowi, kiedy styka się ze śmiercią, z odejściem bliskich nie wiadomo dokąd.

Toposem najczęściej chyba wykorzystywanym dla zobrazowania tej rzeczywistości jest motyw odejścia do dalekiej, nieskończonej krainy umarłych. Szuber nie wędruje tam śladami Orfeusza czy Dantego. Nie zagląda „na tamtą stronę”. Zostaje przy tym, co konkretne. Nie snuje ogólnych refleksji o „marności i przemijaniu świata tego”, bo, jak pisze: „tu się liczy poszczególny kamyk, / On który w sobie sobą wypełniony. / I wiem, że deska, ta nie inna, / Może ratować od abstrakcji”.

Z wyjątkową uwagą pochyla się więc nad wszystkimi, którzy są, choć odchodzą, nad wszystkimi, którzy odeszli, chociaż byli. Z właściwą klasycznej poetyce celnością i powściągliwością rysuje portret swojej babki Marii („Wtedy już dziewięćdziesięcioletnia, / Z dymiącym dukatem w lufce”), nieżyjących ciotek, nauczyciela niemieckiego, trzech rudych kotów, które „Pozwalały się głaskać, tolerując czułość / Tamtego kogoś w sztruksowych spodenkach, / Kto po czterdziestu latach spróbuje / Przywrócić pozory ich dawno minionego życia”. Nie ma tu śladów średniowiecznych „dances macabre” lub młodopolskich bladych śmierci. „Tamta strona” nie jest żadnym odległym krajem. Szuber nie mówiąc o niej wprost, o wszystkim pisze w jej kontekście. Życie, cały nasz świat zyskuje w tej poezji piękny, choć kruchy kształt, niejasny kontur właśnie dzięki osadzeniu wszystkiego w perspektywie nieuchronności swojego losu. „Tamta strona” jest jak otwarte, niewidoczne niebo, w które rozsnuwając się ulatują losy, historie wszystkich ludzi. Nawet tych, których kocha się najbardziej:

Osiemnasty lipca, dzień pogrzebu ojca,
Przypominał bardziej słotny początek jesieni

„Echo jego głosu” zostaje uwolnione spod przeszklonego stropu, przywołane gdzieś sponad konduktu przez silniki skrzydlatych maszyn.

Zadziwiające jest przy tym, przy tak szerokiej, „ostatecznej” perspektywie, miejsce, z którego patrzy i mówi autor (niezręcznie byłoby chyba obarczać go tu tytułem podmiotu lirycznego). Zdaje się nieraz, że obserwuje on świat z punktu nie do końca dostępnego obywatelom „miasta żyjących”, jakby stawiał już jedną stopę poza tym progiem-przepaścią. Niby jeszcze siedzi „nad szklanką czerwonego wina”, niby może podejść do „stolika obok / Dziewczyna w dżinsach”, ale patrząc na wszystko wokół, stwierdza:

Za żywopłotem żyło miasto:
Hymenoptera błonkoskrzydłe,
Ul rojny ulicami szumiał.

Słowa te, spoza „żywo-płotu” padające, pozwalają dostrzec dziwną „osobność” ja mówiącego. Po części jest to sprawa języka. Języka, który najwyżej „spróbuje przywrócić pozory dawno minionego życia”, języka, któremu wymyka się „ciżba nagich faktów”, bo „jednostkowe natychmiast zamienia w ogólne”, i zawsze niestety „próbuje wygładzić” – nawet – „chropowatość pestki”. Pyta siebie poeta:

Kim byłem? Świadomością bytującą w bycie?
Sobą zdarzonym sobie, takim a nie innym?

Więźniem języka, który nie umiał nazywać?

Niezależnie od tego poczucia umie Szuber, jak niewielu, nadawać przedstawionemu światu bardzo konkretne rysy. Oddzielenie od niego zdaje się więc polegać też na czym innym. Tłumaczenie dystansu, który pozwala tak wnikliwie obserwować piękno i przemijanie, nie jest też do końca sprawą cierpienia fizycznego, którego niemało było w życiu poety. Byłaby to zbyt prosta recepta na sztukę (choć Szuber sam pisze: „w liście do przyjaciela nazwałem siebie / Kalibanem na wózku inwalidzkim, od czasu do czasu / Popiskującym głosem zachwyconej Mirandy: O jakie cuda! / Ile pięknych istot! Ile jest wdzięku w ludziach!). I nie jest to także żadną miarą stylizacja na mędrca uwolnionego od złudy świata i jego pożądań. Zbyt wiele prawdziwego, tępego bólu kosztuje go ta pozycja, nie jest wcale czymś upragnionym. Jest jak zesłanie, tym bardziej niewygodne, że na dobrą sprawę nie sięga żadnej „tamtej strony”:

[…] Kamyki spod butów
Uciekały do rowu, szumiały gałęzie,
Chciałem być razem z nimi, a jednak nie mogłem
Głosem swoim nawet przedrzeźnić kukułki.
Bo to nieprawda, setny raz myślałem, że tylko kamienie
Są zamknięte swoją doskonałą skórą.
I co za różnica: w sobie czy dla siebie,
Jeżeli osobno, na zewnątrz, poza najważniejszym.

I chyba tutaj właśnie, w owym „poza najważniejszym”, kryje się jedna z największych dla mnie tajemnic tych wierszy. Bo niby „poza” czymś nieokreślonym, a tak wielką wagę mającym stawia siebie Szuber, ale jednocześnie dosięga tego. Może tylko pragnieniem, może przeczuciem, lecz bardzo sugestywnie:

Niechby się zdarzył taki właśnie cud.
Na chwilę albo trochę dłużej.
A ja jak cadyk owinięty w Torę.
Może faraon na ścianie grobowca.
Gdy w uszach huczą ostre gwiazdozbiory
Dotknę jej dłonią. Złożę na języku.
Niech się roztopi w niecierpliwej ślinie.

Jakiej „jej”? Czym „ona” jest? Działa trochę jak tabletka przeciwbólowa. Jakiej ulgi pragną usta pełne „niecierpliwej śliny”? Co to ma wspólnego z nieruchomym, owiniętym w Torę cadykiem czy z archaicznym portretem faraona? Cisza, wieczność, ponad czasem... To tylko kilka skojarzeń. Być może właściwych, lecz te znane słowa niczego nie przybliżają. Wiersz – przeciwnie. Nie wyjaśnia, nie dowodzi racjonalnie, lecz sugestywnie przybliża przeczucie tego, co nienazwane.

I chyba właśnie z tej perspektywy najsilniej doświadczyć może człowiek potrzeby nadziei. Dzisiaj, wobec ruin wielkich syntez filozoficznych, wobec braku odpowiedzi na podstawowe pytania, nieprzenikalności fenomenu człowieka i jego losu, jak ważnym zdaje mi się bardzo osobiste wyznanie poety:

Już niczemu się nie dziwię
I donikąd się nie spieszę,
W czarnobrewej cerkwi złożę
Moich kości pusty gotyk.

I nadzieja wbrew nadziei,
Że On – Spas Nierukotworny
Od nicości mnie wybawi.
Żywy przejdę wrota śmierci.

 

Rafał Huzarski SJ

 

 

 

 

 DO GÓRY  •  NASTĘPNY