Dobra Nowina |
CZĘŚĆ III
Bóg nie napisał traktatu na temat wiary, ale stosuje metodę „żywych obrazów” — przykładów z życia wybranych ludzi. Pierwszym człowiekiem, przez którego otrzymujemy od Boga lekcję wiary jest historia Abrahama. Św. Paweł, nawiązując do tej historii, nazywa Abrahama ojcem naszej wiary (por. Rz 4).
Wiara biblijna, którą Bóg przyszedł wzbudzić w sercu człowieka, różni się zasadniczo od religii naturalnej. W religii naturalnej człowiek siebie stawia w centrum. Szuka Boga ze względu na własne plany, ich realizację. W wierze natomiast nie tylko człowiek szuka Boga, ale bardziej jeszcze Bóg szuka człowieka. W tym szukaniu Bóg znalazł kogoś, kto Mu się świetnie spisał, otworzył się na Boże plany. To był Abraham. Jego dzieje Bóg ocalił od kurzu zapomnienia, by stały się dla nas modelem wiary. Dlatego też Abraham jest ojcem wiary w judaizmie i chrześcijaństwie. Ojcem, to znaczy postacią wzorcową, w której odbija się również moje życie. Semici widzieli swój klan w figurze swego ojca Izraela. Zobacz, czy znajdziesz punkty styczne z Abrahamem, z jego wiarą w swoim życiu.
Bóg przychodzi do Abrahama w późnej starości, przy końcu życia, kiedy stwierdził on, że stoi w obliczu bliskiej śmierci. W jego wierzeniach życie kończyło się wraz ze śmiercią. Potem było już tylko istnienie w szeolu, nędzna wegetacja cienia, równa dla wszystkich: dobrych i złych. Tam nikt się nie śpieszył, do tego ustawicznego półsnu, letargu. Ponadto Abraham nie miał potomka. Pod tym względem życie go skrzywdziło. Nie otrzymał od życia tego, czego bardzo pragnął.
Biblia ukazuje Abrahama sfrustrowanego, który widzi, że jego życie nie jest wypełnione żadną treścią. Nie umiał jej znaleźć. Odchodzi z tego życia rozgoryczony, z osadem głębokiego egzystencjalnego smutku. W tej sytuacji Abraham jest dla nas figurą biblijną człowieka, który — oderwany od Boga — uczynił swoje życie pustym, bez głębszej racji bytu. Jest zagubiony, nie widzi perspektyw.
W tej sytuacji przychodzi do niego Bóg z inicjatywą „słowa”. Treścią tego słowa jest obietnica, że to, czego nikt nie mógł mu dać, czego też sam nie mógł osiągnąć, to da mu Bóg. „Wiem, że pragniesz syna i stałego punktu oparcia na ziemi (Abraham był nomadą), która będzie twoją na stałe”. To była ewangelia, czyli dobra nowina dla Abrahama... Ale jest warunek: „Musisz pójść za Mną do ziemi, którą ci wskażę”. Zostawić wszystkie swoje zabezpieczenia: łączność z rodziną, klanem, szczepem i pójść w nieznane, sam. Ja cię będę prowadził.
To był moment, w którym Abraham otrzymał obietnicę i w nią uwierzył (por. Rz 4): „On to wbrew nadziei uwierzył nadziei, że stanie się ojcem wielu narodów zgodnie z tym, co było powiedziane: takie będzie twoje potomstwo. I nie zachwiał się w wierze, choć stwierdził, że ciało jego jest już obumarłe — miał już prawie sto lat — i że obumarłe jest łono Sary. I nie okazał wahania ani niedowierzania co do obietnicy Bożej, ale się wzmocnił w wierze. Oddał przez to chwałę Bogu i był przekonany, że mocen jest On również wypełnić, co obiecał” (Rz 4,18–21). W obliczu takiej obietnicy Abraham nie patrzy na swoje możliwości. Nie patrzy na to, czego po ludzku nie potrafi, do czego nie jest zdolny. Spojrzał na Tego, który mu obiecał. Jeśli obiecuje, to ma moc spełnienia obietnicy. Postawił na Boga, oparł się o Niego, przekroczył samego siebie, wyszedł z siebie i zawierzył Bogu: „Wiem, że Twoje słowo jest większe ode mnie, spełnię warunek: zostawiam wszystko i wychodzę”.
Wiara Abrahama na skutek tego, że uwierzył w słowo Boga, zmieniła jego życie w „drogę”. Coś się w jego życiu zmieniło, przestał dreptać w miejscu. Życie przestało iść donikąd. Nabrało sensu. Stało się życiem, w którym się zmienia horyzont. Ale na tej drodze wiara Abrahama jest poddana próbom. Abraham uczy się wiary. Oto najpierw Bóg po przekazaniu Abrahamowi obietnicy przez długie lata milczy. Abraham nie ma żadnych spotkań z Bogiem, które by go ożywiły. Musi wtedy iść mocą tego, co przeżył kiedyś. Mijają lata. Bóg nie wywiązuje się z obietnicy. A gdy Bóg się odzywa, Abraham żali się, że mija czas, a nic dotąd się nie stało. Wreszcie Bóg zapowiada syna (Rdz 15,21), zawierając z Abrahamem przymierze na znak, że tak się stanie. Abraham według ówczesnego rytu robi ścieżkę między przepołowionymi zwierzętami, a wieczorem o zmroku Bóg w postaci kuli ognistej przetoczył się przez połówki zwierząt i spalił je. Abraham już nie musiał dopełniać tej ceremonii. Bóg powiedział, że przymierze jest oparte o Jego, a nie o Abrahama wierność. Bóg się zobowiązał i to wypełni, niezależnie od wierności Abrahama. Zatem były to bezwarunkowe Boże obietnice, które w przyszłości będą umocnieniem dla Izraela w czasie wygnania. Obietnica trwa, gdyż Bóg się zobowiązał bez względu na to, czy potomstwo Abrahama będzie wierne, czy też nie. Abraham, mimo iż ma chwile umocnienia, chce jakby pomóc Bogu. Za namową i zgodą Sary ma syna z niewolnicą Hagar. Ale wtedy życie jego staje się bardziej zagmatwane, pełne udręki. W końcu Bóg spełnia obietnicę, Sara urodziła Izaaka. Gdyby ktoś spytał Abrahama skąd wie, że Bóg istnieje, Patriarcha nie pokazałby mu piękna i celowości przyrody, lecz zawołał syna Izaaka: „To jest mój dowód na to, że Bóg istnieje. On mi go obiecał i dał”.
Bóg także nam dał obietnicę, że w nas narodzi się nowy człowiek, mający nowe obyczaje, żyjący nową etyką, zdolny do miłości w duchu Krzyża. Chrześcijanin żyje tym nowym życiem. Jest nim szczęśliwy sam i innych tym uszczęśliwia, co po ludzku jest niemożliwe. A jeśli uwierzę, to przyjdzie moment, że Bóg swoją mocą da mi to nowe życie. Ta Miłość będzie ci dawała zdolność wchodzenia w krzyż, a krzyż to coś twardego. Gdy wejdziesz w krzyż, a miłość się nie rozwieje, lecz cię podtrzyma, to wiedz, że w tobie jest prawdziwe życie. Krzyż jest największą i najwspanialszą weryfikacją dla chrześcijanina. Tam dopiero widać kim jestem — człowiekiem według ciała czy według Ducha.
Wiara Abrahama jest coraz bardziej oczyszczana. Przychodzi moment ofiary z Izaaka. Abraham zapatrzył się w syna. Zaczyna go sobie przywłaszczać, co mu przysłania dalsze horyzonty obietnicy. Dlatego Bóg go oczyszcza żądając, by sam własną ręką złożył Izaaka w ofierze. Abraham, choć z rozdartym sercem, jest Bogu posłuszny. Nauczył się jednej rzeczy, że Bogu trzeba być posłusznym.
Kiedy człowiek opiera się na Jego słowie, nigdy nie przegrywa. Sprawdza się zasada, że Bóg przewidzi i godzi paradoksy. Na górze Moria, gdy Izaak pytał ojca, gdzie jest ofiara, Abraham odpowiada: „Bóg przewidzi”. Tego nauczyła go dotychczasowa szkoła wiary. Pomyślał bowiem, iż Bóg jest mocen wskrzesić także umarłych i dlatego odzyskał go, jako „podobieństwo śmierci i zmartwychwstania Chrystusa” (Hbr 11,19).Abraham na serio zamierza zabić Izaaka, lecz Bóg go powstrzymuje: „Teraz już wiem, że jestem u ciebie na pierwszym miejscu”. I otrzymuje Izaaka w nowym wymiarze, ma wizję Jezusa Chrystusa i Jego dzieła. „Abraham, ojciec wasz, rozradował się z tego, że ujrzał mój dzień — ujrzał go i ucieszył się” (J 8,56).
Co to jest dzień Jezusa? To Jego śmierć. Gdy szedł na krzyż i zgodził się umrzeć, bo On jeden — w przeciwieństwie do nas — wiedział, że w miłości aż do śmierci znajdzie prawdziwe Życie, Ojca. I rzeczywiście to się sprawdziło w Jego zmartwychwstaniu. Bóg dał Mu nowe życie. Jezus nie został unicestwiony w swojej śmierci. Wrócił w nowym wymiarze życia, aby móc nam je dawać. Wejście w śmierć i skonstatowanie, że tam czeka na mnie Bóg z nowym życiem, i doświadczenie tego nowego życia — to jest dzień Jezusa, istota godziny Jezusa, sens dnia Jezusa.
Tej tajemnicy śmierci, z której się rodzi życie, Abraham doświadczył na sobie. Dlatego widział dzień Jezusa w figurze — w tych dwóch wydarzeniach:
1.Otrzymał Izaaka z niepłodnej Sary w jej starczym wieku dzięki Duchowi Świętemu (Sara stała się obrazem Nowej Ewy — Maryi).
2.Na górze Moria, gdy miał zabić Izaaka, odzyskał go w nowym wymiarze — jako obraz Jezusa Chrystusa, Nowego Adama.
W tych dwóch faktach Abraham ujrzał Misterium Jezusa Chrystusa, dlatego się wzmocnił w wierze. Oddał przez to chwałę Bogu (por. Rz 4). Tą postawą oddał najwyższą chwałę Bogu.
Czym Abraham był dla Starego Testamentu, tym dla Nowego Testamentu jest Maryja. W niej widać tę samą tajemnicę. Maryja zaczyna swoją historię zbawienia od przyjścia posła niebieskiego z Dobrą Nowiną: „Bogu się spodobało, żeby z ciebie zrodziło się Dzieciątko — Jezus Chrystus”. I Maryja ma te same problemy, co Abraham i Sara. Jakże się to stanie, co po ludzku jest niemożliwe? Wtedy otrzymuje odpowiedź: „to nowe życie będzie Bożym dziełem”.
Maryja powinna być dla nas przykładem na porekolekcyjne dni. Może jesteśmy w tym samym miejscu, co Abraham, gdy otrzymał obietnicę? To było w chrzcie, a potem gdzieś się zapodziało, zapomnieliśmy, że to Boża obietnica. Dziś można zacząć od początku. Bóg daje tę szansę. On ma plan, że i w tobie narodzi się i będzie żył Jezus Chrystus. Bóg potrzebuje nas, żeby żyć w dwudziestym wieku i zbawiać świat. Trzeba Mu w sobie zrobić miejsce. Pytasz, jak to będzie możliwe? Bóg odpowiada: „To nie będzie twoje dzieło, to Ja — Bóg uczynię w tobie Moją Mocą. Duch Święty osłoni cię i co się z ciebie narodzi, będzie Synem Bożym”. Bóg czeka na odpowiedź. Oby padła, jak u Abrahama i Maryi. To będzie początkiem tego, co się nazywa wiarą chrześcijańską.
Bóg rzucił chrześcijaństwo na ziemię po to, żebyśmy byli tym trzecim członem, w którym Bóg chce się objawić światu. Zrobił to przez Chrystusa. Jako zmartwychwstały jest w Niebie i na ziemi — jako mistyczne ciało Kościoła. Tu ma jaśnieć Jego twarz, Jego moc, Jego miłość ta, której nie ma na ziemi, a na którą ludzie tak czekają. I dziś nam daje tę obietnicę, ale do tego potrzeba nam wiary Abrahama. Ona musi się rozwijać, dojrzewać, by nas zaprowadzić do owocu obietnicy — życia w nas Jezusa, który zaczyna w nas kochać w wymiarze krzyża. Bóg, który daje mi tę obietnicę, ma moc ją we mnie wypełnić. Kto się jednak nie posuwa na drodze świętości, staje się coraz gorszym. Objawia się to zaskorupieniem w grzechach.
Św. Paweł przed nawróceniem chciał zbudować swoją świętość w oparciu o własny wysiłek. Był nienagannym faryzeuszem. Sumienie mu nic nie wyrzucało (por. Flp 3,5–6). Przekonał się jednak, że cała doskonałość płynąca z Prawa tak go zaślepiła, że gdy prawdziwy Bóg przyszedł na ziemię i założył Kościół, to Paweł stał się jego prześladowcą. Zaczął w imię Boga walczyć z Bogiem. Po ingerencji Chrystusa Zmartwychwstałego pod Damaszkiem zaczyna powoli rozumieć, do czego doprowadziła go duchowość teologii Prawa. Teraz wie, że usprawiedliwienie otrzymał od Chrystusa Zmartwychwstałego zupełnie darmo. W oparciu o to doświadczenie Paweł będzie głosił drogę wolności od Prawa. Dopiero wiara w miłość Zmartwychwstałego Chrystusa leczy z grzechu. Człowiek o własnych siłach nie może wyjść z sytuacji nie—zbawienia. Będzie dopasowywał Prawo do własnych możliwości, ale z tego Prawa wykluczy istotę — miłość i miłosierdzie. Realizując we własnym mniemaniu całe Prawo, jest dumny z siebie i taki staje wobec Boga. Staje się w swym sercu pyszny, a wobec ludzi niemiłosierny. Zaczyna wszystkich bezwzględnie sądzić i gardzić nimi. A grzech sądzenia jest niestety jednym z bardzo poważnych grzechów. Przez ten grzech staję się faryzeuszem. Jeśli uważam się za lepszego od kogokolwiek sądząc innych, oddalam się o kilometry od Boga. Bardziej niż prostytutka, która zna swój grzech i niemoc. Dlatego ona pierwsza wejdzie do Królestwa Niebieskiego. Ona żyje w prawdzie, a my w zakłamaniu. Do czego więc może doprowadzić etyka nie oparta o wiarę i uczynki nie z wiary wypływające? Tylko do samouwielbienia. Tą metodą nie dojdzie się do przyjęcia miłości w wymiarze krzyża. Trzeba się przestawić na wiarę Abrahama, oprzeć się o obietnice Boże, a Pan będzie wierny!
Żeby słowo przepowiadania obietnicy mogło się w nas sprawdzić, potrzebny jest jeden fundamentalny warunek — wiara. Abraham jest typem takiej wiary, o którą chodzi Bogu, i taką właśnie wiarę chce wzbudzić w Kościele. Wiara bowiem jest niezbędnym warunkiem działania Boga w nas, a Bogu zależy na osobistym szczęściu każdego z nas. Gdy tym szczęściem będzie sam Bóg w sercu człowieka, nikt nie będzie musiał nad swoim życiem płakać. Każdy będzie szczęśliwy i zadowolony, będzie uwielbiał Boga nawet za sprawy w jego życiu nieudane. Bóg pragnie widzieć ludzi zadowolonych z życia, a smucą Go serca stale zanurzone w niezadowoleniu. W planie zbawienia mieści się moje szczęście i radość z życia, które jest moim udziałem.
Trzeba się uczyć wielbić i dziękować Bogu za wszystko. Pismo św. nazywa lud wybrany Ludem Błogosławieństwa, a św. Piotr mówi, że jesteśmy powołani do tego, aby odziedziczyć błogosławieństwo przeżywając takie życie, jakie mamy. Wielki plan zbawienia zawiera również to, żeby moje życie było dobre.
Naszą odpowiedzią na Boży plan zbawienia jest wiara; ale to dopiero początek, nasza wiara bowiem — podobnie jak Abrahama — musi rosnąć, rozwijać się. W szkole wiary ważne jest, by znalazła się ona w otoczeniu trzech czynników powodujących jej wzrost.
Jeśli wiarę porównamy do zaczynającego istnienie embrionu, to pierwszym warunkiem jego rozwoju jest znalezienie się w łonie matki, gdzie są dla niego odpowiednie warunki życia. Tym miejscem dla embrionu wiary jest: życie sakramentalne, modlitwa, eklezjalny (wspólnotowy) wymiar tego życia.
Odpowiednie życie wspólnotowe będące naszym udziałem — to wielki problem. Chodzi o to, żeby Chrystus Zmartwychwstały był więzią, która nas całkowicie scala i łączy, a tego nie można narzucić. Co mnie łączy z moją wspólnotą??? Praca? Sympatia? Mieszkanie? Może łączy nas wspólnie przeżywana „droga” wiary? Jeżeli tak, to w jakim stopniu? Czy tak głęboko, że burzy bariery strachu między nami? Bariery, które w zakonie tworzy konwenans? Bo może istnieć w życiu zakonnym podwójny nurt: zewnętrzna poprawność, a wewnątrz plotki, obmowy i całkowita nieprzystawalność wewnętrzna. Żeby ta bariera została złamana, wszyscy muszą głęboko wejść w prawdę, solidnie poznać siebie, żeby nie gorszyć się problemami innych. Gdyby nam się udało nie bać się siebie, to trzeba zastawić stół i ucztować z radości, jak ewangeliczna kobieta poszukująca zgubionej drachmy.
Słowo Boże czytane wspólnotowo pomaga dojść do miejsca, gdzie życie wspólnotowe nabiera Bożych kształtów. „Słowo Chrystusa niech w was przebywa z całym swoim bogactwem: z wszelką mądrością nauczajcie i napominajcie samych siebie przez psalmy, hymny, pieśni pełne ducha, pod wpływem łaski śpiewając Bogu w waszych sercach...” (Kol 3,16). Ta zażyłość ze słowem Bożym zeszła w zakonach do tzw. „kości ogonowej”. Trzeba więc, aby każdy z nas indywidualnie uczepił się tej księgi. Żeby ona nie była od wielkiego święta. Żebyśmy ją czytali w podróży i wszędzie. Ta nieustanna lektura jest jakby wodą dla ziarna wiary, bez tego ona się nie rozwinie. Bóg chce, aby chrześcijanin sięgał po normalne źródła życia, jakie On mu zostawił. Dlatego Biblia powinna być najbardziej wyczytaną księgą.
Biblia inaczej rozumie słowo niż my, nie jako nośnik ludzkich myśli, lecz jako fakt, wydarzenie. Dlatego hebrajskie wyrażenie „dabar” oznacza po pierwsze: wydarzenie, fakt, rzecz, coś. Dopiero wtórnie oznacza dźwięk—słowo. Te dwa znaczenia słowa są ze sobą spokrewnione przypadkowo, podobnie jak w naszym języku wyraz „zamek” oznacza zarówno zamek u drzwi, jak i siedzibę księcia. Hebrajskie „dabar” zawiera te dwa znaczenia jako jeden aspekt tej samej rzeczy. Pismo św. powstało nie w europejskim, lecz semickim kręgu myśli, a Semici przeżywali słowo w wymiarze faktu, wydarzenia. Nasze pojęcie słowa doznało intelektualnego zapłodnienia, ale i u nas to przeznaczenie słowa jest podstawowe. Na przykład, gdy ktoś w tłumie krzyknie „Elżbieta” i choć jeszcze nie przekazał żadnej myśli, żadnej treści, to jeśli usłyszy wołanie właścicielka tego imienia, jest poruszona. Wie, że o nią chodzi. Dźwięk znaczenia wszedł głębiej niż w umysł, w żywą tkankę egzystencji.
Takie właśnie jest semickie pojęcie słowa, które wnika w człowieka przynosząc mu życie i miłość. Matka powtarzająca nad dzieckiem niezrozumiałe dla niego słowa, widzi oddźwięk porozumienia. Dziecko nie wie, co ona mówi, lecz w ten sposób odbiera miłość swej matki. I tu jesteśmy blisko znaczenia słowa biblijnego. Izrael przeżył coś takiego, jak my, gdy ktoś w tłumie woła nasze imię. Był ludem niewolników zagubiony w straszliwej niewoli egipskiej i tam zwrócił się do niego Bóg, i zawołał: „Izraelu, usłyszałem twój krzyk, dostrzegłem jak cierpisz”. To dało Izraelowi życie i nadzieję. To słowo powiększane w historii przez ciągle nowe fakty, coraz to nowe treści pozwoliło mu utrzymać się w tej roli w planie zbawienia, którą mu Bóg wyznaczył do pewnego czasu.
Gdy na początku nie rozumiemy Biblii, nie zrażajmy się. Diabeł rozumie, co tu jest napisane, i boi się, bo w pierwotnym Kościele ta księga była używana do egzorcyzmów. Kładziono ją na głowie i wierzono, że skuteczności tego słowa boją się szatani. Czytając to słowo z pokorą zobaczymy, że ono będzie się nam otwierać, wskazywać drogę, powoli przekazywać ducha Jezusowego i ukaże, jak w tym słowie odzwierciedla się życie wewnętrzne człowieka. Po jakimś czasie będziemy pytać: czemu od razu nie mogę zwalczyć wszystkich swoich wad? Bo to by ci zaszkodziło. Rozmnożyłyby się dzikie „zwierzęta i bestie”, takie jak pycha i pożarłyby nas. Pan zachowuje pewne wady do czasu. W tej księdze z czasem każdy odczyta swoją biografię.
Trzeba zrozumieć, czym jest Biblia w Kościele, gdzie jest jej miejsce, skąd wyrosła, co ją wydało. To nam pomoże w zrozumieniu „drogi” Bożej swego życia. Jeżeli słowo w poczuciu semickim oznacza fakt, wydarzenie, to powiedzenie, że Bóg objawił się w swoim słowie oznacza przede wszystkim, że objawił siebie w historii, w faktach, wydarzeniach. To jest język, którym Bóg przemówił do człowieka, to jest miejsce, które wybrał, by się dokonało Jego objawienie. Jest to ważne dlatego, że działalność biblijna rodzi się właśnie stąd, że człowiek odkrywa działanie Boga w historii swego życia. Oznacza to, że trzeba się uczyć poznawać Boga w historii, nie zaś w systemach filozoficznych, jakie ludzie sobie tworzą. On, Bóg objawił się najpierw poprzez łańcuch wydarzeń, faktów; to one były słowem Bożym, a słowo wysłannika było rzeczą wtórną. Wysłannik Boży interpretował fakty wieloznaczne same w sobie. Mogą one mieć rozmaite znaczenie, mogą być tak czy inaczej rozumiane. Żeby były zrozumiane we właściwym świetle Bóg posyła kogoś, kto tłumaczy sens i znaczenie tych faktów historii.
Jaki to łańcuch faktów najpierw w Nowym Testamencie był istotny? Przede wszystkim życie Jezusa Chrystusa, Jego nauka, cuda, męka, śmierć i zmartwychwstanie. Te dwa ostatnie fakty mają rangę wyjątkową. Wchodzą w skład tajemnicy wielkanocnej, czyli Misterium Paschalnego. Są u podstaw wydarzenia zbawczego w Nowym Testamencie. Z nich płynie do nas życie. Jezus zbawia nas swoim krzyżem, swoją śmiercią i zmartwychwstaniem. Te fakty nas sądzą objawiając nam największą miłość i ucząc nowej formy miłości. Gdyby Jezus tylko umarł i nic się dalej nie działo, wówczas jedyną rzeczą, którą by nam Bóg objawił na krzyżu byłoby to: „Popatrz, rodzino ludzka, jaka jesteś; w jakim fałszu i zakłamaniu wszyscy żyjecie, jesteście rasą zbrodniarzy”. Jezus jednak poszedł w swej miłości dalej, bo zmartwychwstał. Jeżeli w zmasakrowanym na śmierć Panu jest zapisany nasz grzech, jeśli Jezus stał się dla nas „grzechem” i „przekleństwem” (2 Kor 5,21 Ga 3,13); jeżeli ciało Pana, zostaje mocą Boga powołane do życia, to tym faktem Bóg wszystkim oznajmia odpuszczenie grzechów. Oto w Nim mamy nowe życie.
Jezus został wskrzeszony jako pierwszy z braci (por. 1 Kor 15,20); jako źródło tego życia, które od Ojca otrzymał w zmartwychwstaniu dla nas i które teraz nam rozdaje, jako duch dający życie (por. 1 Kor 15,45). Tym samym Chrystus spełnia obietnicę z Księgi Ezechiela (por. Ez 36,26), dając nam serce nowe w zamian za serce z kamienia, by mogło kochać. W tym momencie Jezus sprawia, że chrześcijaństwo staje się Dobrą Nowiną, wydarzeniem zbawczym, a nie moralizatorstwem chcącym, by człowiek własną mocą się przemienił.
Następne ogniwo to zesłanie Ducha Świętego. Zbawienie Boże, dokonujące się do tego momentu poza nami, zaczyna się głęboko wżynać w nasze życie. Nowe działanie Jezusa zaczyna się w dniu Zielonych Świąt. Jezus po swoim zmartwychwstaniu posyła apostołów ze swoim słowem przepowiadania: „Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu” (Mk 16,15) — czyńcie z ludzi moich uczniów, uczcie ich zachowywać wszystko, co wam nakazałem, „A oto Ja jestem z wami, aż do skończenia świata” (Mt 28,20). Ta obietnica odnosi się do uczniów spełniających misję Pana. On sam jest tym słowem, dlatego ma ono skuteczną moc zwoływania ludzi, nawracania i przemiany.
Nakaz ewangelizowania i wykonywania go przez apostołów należy do owego łańcucha wydarzeń zbawczych jeszcze przed powstaniem czterech Ewangelii. Apostołowie rzeczywiście ewangelizują, a w ludziach przepowiadanie rodzi życie Boże. Uwierzyli w Jerozolimie, w innych miastach judzkich, w Samarii, a potem w Antiochii, Azji Mniejszej, Rzymie, Europie, itd. Wszędzie, gdzie dotarło słowo, tam ma moc, tam ludzie pytają, jak Piotra w dniu Zielonych Świąt: „Co mamy czynić?”. „Nawróćcie się i przyjmijcie chrzest”. I oni to robią. Tak powstają pierwsze Kościoły, które jeszcze nie mają Pism Nowego Testamentu, więc na razie żyją Starym Testamentem. Doświadczają w sobie jednak, że słowo obietnicy jest mocne, ma zdolność łączenia. Mają „jedno serce i jednego ducha”. Ten opis należy do istoty kerygmy. Ukazuje działanie Bożego słowa: trwali w nauce apostołów, słuchali ich biblijnych katechez i dalszych instrukcji, żyli słowem Bożym we wspólnocie, w łamaniu chleba (życie sakramentalne) i w modlitwie. Bojaźń ogarniała wszystkich, gdyż apostołowie czynili cuda. Przebywali razem i wszystko mieli wspólne. Ludzie rozmaitych warstw społecznych, wieku, wykształcenia... Sprzedawali dobra i rozdzielali innym według potrzeby (por. Dz 2,42–47). Nie bali się, że ich kochana wspólnota oszuka. „Codziennie trwali jednomyślnie na modlitwie”.
Jest to opis mocy słowa, które — dokonując czegoś takiego wśród ludzi — stwarza Kościół, czyli ostatnie ogniwo w łańcuchu faktów zbawienia. Kościół uwierzył w słowo, które naprawdę zmienia życie, burzy bariery, otwiera serca, scala w jedną rodzinę. Księga Nowego Testamentu wyrasta właśnie z tego doświadczenia, jest jego odzwierciedleniem i wykwitem, oczywiście fragmentarycznym. Nikt bowiem wtedy nie zakładał sobie, że musi je całe opisać. Siłą rzeczy to, czym żył pierwotny Kościół, w co wierzył, czego doświadczał, co stanowi nurt tzw. tradycji jest szersze niż Pismo św. Listy Pawłowe zawierają różne aspekty doświadczenia wiary, o które poszczególne gminy pytały apostoła.
Podobnie się ma z Ewangeliami, które nie są pamiętnikami, rejestracją na żywo działalności Jezusa. Jest to spojrzenie na życie i działalność Pana sprzed Jego męki, ale w świetle przeżywanego już po zmartwychwstaniu doświadczenia wiary pierwszych Jego wyznawców i to na płaszczyźnie serca. W perykopach ewangelicznych odzwierciedla się historyczne działanie Jezusa. Jest ono jednak widziane przez pryzmat przeżyć, potrzeb, misji, jaką prowadził Kościół, lub w związku z liturgią; np. scena rozmnożenia chleba ilustruje i wyjaśnia sens Eucharystii. Czytając Nowy Testament trzeba o tym pamiętać.
Pismo św. jest doświadczeniem życia apostołów i ich wspólnot. Skoro zostało napisane pod natchnieniem, to tak jakby Duch Święty chciał zaświadczyć: o to mi chodziło, aby pozostało na wieki normą dla Kościoła; niech się w tej Księdze, w tym doświadczeniu wiary przegląda Kościół wszystkich wieków, aż do skończenia świata. Jeśli będzie miał podobne przeżycie, niech wie, że jest na dobrej drodze. Jeżeli my, ludzie XX wieku, czytając Pismo św. nic z tego nie rozumiemy, to znak, że przeszliśmy w inną religię. Gdy nie odnajdujemy siebie w tym słowie, to nie przeżywamy swego stosunku do Boga według normy, którą Bóg uwierzytelnił. Gdy w nas będzie to samo życie, które pulsuje w Piśmie św., gdy zaistnieje współgranie między tym, co napisane a naszym przeżyciem — wówczas Księga ta stanie się nam bliska i przez to kochana; w niej odnajdziemy siebie, stanie się ona naszą biografią.
Podobnie jak ktoś zakochany odbiera listy od narzeczonego. Ponieważ listy te wynikły z doświadczenia życiowego, to nawet po latach budzą wzruszenie i są źródłem przypomnienia czasu, który minął. Innym ten list będzie się wydawał śmieszny i niezrozumiały. Podobnie Pismo św. jest listem kogoś zakochanego w Bogu, kto doświadczył, że Bóg przyszedł do niego ze słowem Ewangelii, a on uwierzył w to słowo i stwierdził, że wiara w nie przyniosła nowe życie jemu osobiście i braciom w Kościele. Życie to znalazło ślad pisany w Piśmie św., a Kościół uznał w nim obecność natchnienia, włączył je do kanonu, my zaś czytamy je teraz jako Nowy Testament.
Podobnie jest ze Starym Testamentem. Najpierw był cały łańcuch różnych wydarzeń. Dla Starego Testamentu wyjście z Egiptu, wędrówka przez pustynię, wejście do Ziemi Obiecanej, Przymierze na Synaju było tym, czym dla nas śmierć i zmartwychwstanie Jezusa. Te fakty dla Izraela były zbawieniem, dały mu życie. Następnie przeżywane, reflektowane, doświadczane w rozmaitych konsekwencjach życiowych i społecznych, z biegiem czasu wydały jako owoc dokumenty pisane, które z upływem czasu stały się Pismem św.
W Starym Testamencie — jako fazie przygotowawczej — odzwierciedla się historia Jezusa Chrystusa. Stary Testament jest również napisany pod natchnieniem. To jednak, co Bóg zdziałał w Starym Testamencie, nie jest pełnym objawieniem. Ostateczne objawienie dokona się w Nowym Testamencie. Jednak już w Starym Testamencie Bóg działał ku zbawieniu ludzi w taki sposób, jaki będzie powtarzał w Nowym Testamencie, tyle że na głębszej płaszczyźnie ludzkiego serca, a nie w faktach społecznych i politycznych życia narodowego.
Czytając Stary Testament trzeba przejść na to wyższe piętro, transponować go na problemy wiary dziś przeżywane. Na przykład historii Abrahama nie można przeżywać tak, jakby mogła się powtórzyć dosłownie w wypadku bezpłodnej kobiety. Ta płaszczyzna jest zamknięta, skończona. Trzeba iść naprzód i szukać analogii w sensie duchowym. Abraham uwierzył i ruszył w drogę. My też musimy uwierzyć, a nasze życie stanie się „drogą” spełniania się obietnic Bożych. Abraham miał na tej drodze swoje odejścia, robił po swojemu, co też i nam się zdarza. Nawet nasz grzech jest przewidziany przez Biblię. Nawet on się w niej mieści. Ale od razu wiemy, jak z tego korzystać, żeby nie diabeł, lecz Bóg miał chwałę. Uczymy się, że odchodząc od Boga zawsze coś tracimy, więc lepiej oprzeć się o Niego. Podobnie jak Abraham miał widzenia, którymi Bóg go utwierdzał, tak i my mamy jasne momenty. On się doczekał spełnienia obietnicy, my też dostrzegamy, że w nas się coś zmienia. Cieszymy się widząc, że historia Abrahama w nas się powtarza. W ten sposób Stary Testament staje się jakby naszą biografią. Po pewnym czasie odkrywamy, że o wiele łatwiej odnajdujemy te podobieństwa. W Starym Testamencie jest już obecny Chrystus. Działa, lecz jeszcze pod osłoną figur, typów biblijnych. O tym, jak Chrystus zbawia w Starym Testamencie ukazuje antycypacja tego działania, które później będzie się dokonywało w chrześcijaństwie. Gdy doświadczamy tego, wówczas nasze życie wiary będzie karmione także słowem Starego Testamentu. Nie narzekajmy więc na Stary Testament, bo tkwi w tym niezdrowy antysemityzm, a na pewno zupełne niezrozumienie spraw wiary.
Oba testamenty są jak drzewo, którego pień stanowi Stary Testament, a koroną jest Nowy. Bez Starego Testamentu nie ma całego drzewa. Oba są jedną historią, jednym ciągiem faktów, które działał Bóg dla naszego zbawienia. Stary Testament przygotowywał ludzi na przyjście Jezusa Chrystusa. Historia Starego Testamentu była katechumenatem, który Bóg robił z Izraelem. Dlatego Kościół adeptom od chrztu dawał katechezę w 3/4 opartą o Stary Testament, bo uważał, że prowadząc do Chrystusa najlepiej będzie powtórzyć pedagogię Boga. Te katechezy i dziś mogą nam dawać ogromnie dużo światła i radości.
Nie można Nowego Testamentu zrozumieć bez Starego. Dlatego Nowy Testament jest dla nas taki obcy, bo nie znamy Starego Testamentu. Wszystkie pojęcia w Nowym Testamencie pochodzą ze Starego i gdy go nie znamy, trudno nam zrozumieć, co znaczy, że Chrystus jest Przebłagalnią za nasze grzechy, a komunia manną. Wszystko jest przygotowane i zarysowane już w Starym Testamencie. Dlatego tak Stary, jak i Nowy Testament są potrzebne w Kościele.
Teologia chrześcijańska jest już zapowiedziana w Starym Testamencie, tylko trzeba znaleźć klucz do Pisma Świętego. Jest nim kerygmat. Jeśli tym żyję, to przyjęte wiarą słowo będzie się we mnie rozwijało w tym kierunku, w jakim jest opisane. Często trzeba uczynić wielki skok z dotychczasowego przeżywania Boga i spraw chrześcijaństwa w coś nowego, czego nie doświadczyłem. O ile to uczynię, Księga ta stanie się dla mnie otwarta, da mi życie. Zacznę w niej odkrywać koleje własnego życia. Nie trzeba się zniechęcać, gdy pierwszy kontakt z tą Księgą jest trudny. Z nią jest tak, jak mówi Ezechiel: gdy ją połknął, najpierw poczuł gorycz, ale potem stała się mu słodka. Podobnie stanie się z nami, jeśli zdecydujemy się karmić tym słowem. Z początku Stary Testament będzie trudny, będzie nas w nim raził opis walki, rzezi, itp. Fakty te brane na płaszczyźnie ówczesnej historii wyglądają niewinnie. Trzy tysiące lat temu ludzkość i Izrael żyli w stanie barbarzyństwa. Bóg jako mądry pedagog brał tych ludzi takimi, jakimi byli, nie nakazywał im od razu etyki Kazania na Górze. Na tym polega katechumenat Boga, że jakby dopasowuje się do możliwości człowieka, bierze jego barbarzyńskie zwyczaje pod opiekę swojego objawienia, powoli oczyszczając je. W porównaniu z innymi narodami tamtych czasów prawodawstwo Izraela okazuje wyższość, jest bardziej humanitarne. Księga Królewska chwali króla Jehu za krwawe rządy, a w jakiś czas później prorok Ozeasz wspominając te wydarzenia piętnuje je jako wielki grzech tego króla. W tym czasie bowiem wzrosła świadomość ludzi i to, co ongiś nie było złem — w miarę otrzymywania światła od Boga — dostrzegają i piętnują jako grzech.
W przedstawionym na przestrzeni Pisma św. rozwoju łatwo nam zauważyć własny rozwój. My podobnie dojrzewając do kolejnych ocen korygujemy poprzednie. Lud Wybrany jest w „drodze”; życie chrześcijan także jest w „drodze”, więc podlega ewolucji. Im bliższy jest Bóg, tym bardziej się nam objawia i tym ostrzej w Jego świetle widzimy najmniejszy kurz, jaki w nas jest. Staje się on taki nieznośny, że chcemy, aby i od niego Bóg nas uwolnił.
My dziś wiemy, że opisy w Starym Testamencie są analogicznym obrazem naszego grzechu, którego Bóg każe nam się pozbyć i wydać mu walkę. Teraz, gdy Bóg dał nam światło i moc, mamy iść, atakować, by zwyciężać. Rok temu nie było nic, a teraz otrzymuję rozkaz i zwyciężam, bo przyszedł czas Jego mocy. Zatem dziś dla nas te wszystkie wydarzenia Starego Testamentu pozostają figurą zbawienia, którego dokonał Bóg przez Jezusa Chrystusa w naszym życiu.
Wszystko, co chrześcijaństwo wydaje z siebie, wszystkie formy jego przeżywania — nawet życie pustelnicze — musi uwzględniać w sobie tę misję, którą Kościołowi jako Kościołowi powierzył Bóg.
Po co Bóg czyni nas chrześcijanami? Po co istnieje Kościół? Celem Kościoła nie jest tylko zbawianie dusz. W imię tej koncepcji prowadzono wojny święte. Bóg nie powołał Kościoła na ziemi, by cały świat stał się chrześcijański, ażeby wróciwszy na sąd, zastać ludzkość w 100% chrześcijańską. Nie o to chodzi, by wszyscy byli zbawieni w Kościele. Gdyby w istocie o to chodziło, to stan chrześcijaństwa w dwa tysiące lat po przyjściu Chrystusa prowadziłby nas do wniosku, że Jezus jest największym bankrutem świata.
W XX wieku od Jego narodzenia tylko 1/3 ludzkości jest chrześcijańska. Jest tylko pół miliarda [tu chyba błędna liczba, może ma być półtora – P.U.] chrześcijan rozmaitych wyznań, wśród których panuje chaos i zamieszanie. Bardziej uprzywilejowani są katolicy, stanowiący 700 milionów. Po bliższym przyjrzeniu się im stwierdzamy, że tylko 1/3 praktykuje, a w skali światowej jeszcze mniej. Są połacie tak zdechrystianizowane we Francji, Hiszpanii, Włoszech, że praktykuje tam niecałe 1%, co w sumie daje 10% w skali światowej. Biorąc zaś pod uwagę zgodność praktyki z życiem, nasuwają się dodatkowo rozmaite wątpliwości, bo w wielu przypadkach grają tu rolę jedynie względy prestiżowe, rodzinne, tradycja...
Na co dzień wielu chrześcijan żyje wartościami nie mającymi nic wspólnego z chrześcijaństwem. Mało jest naprawdę zaangażowanych chrześcijan, może 1%. Wobec tej statystyki Jezus jest naprawdę największym „bankrutem”. W dwa tysiące lat po Jego przyjściu Kościół zupełnie nie spełnił swego zadania. Byłoby to prawdą, gdyby rzeczywiście Kościół był dla zbawienia wszystkich.
Bóg niczego nie ma w nienawiści z tego, co stworzył. Wszystko jednakowo kocha. U Niego nie ma względu na osobę (por. Łk 20,21). Kocha wszystko, każdego szuka i wszystkich pragnie nawrócić. Co więcej, nie wszyscy należący do Kościoła mogą mieć pewność zbawienia. Nikt nie ma z góry zapewnionego nieba. Św. Augustyn powiedział: „Bóg ma wśród pogan bardzo wielu utajonych wyznawców, a wśród chrześcijan wielu ukrytych pogan”. W świetle tego zdania nie można twierdzić, że poza Kościołem nie ma zbawienia. Jest zbawienie dla tego, kto w sposób niezawiniony znalazł się poza Kościołem. Na szczęście celem Kościoła nie jest włączenie całego świata w jego instytucjonalne ramy. O misji Kościoła mówi sam Jezus: „Wy jesteście solą dla ziemi... Wy jesteście światłem świata” (Mt 5,13–14). Stąd płynie zupełnie inne spojrzenie. Załóżmy, że mały liczebnie Kościół będzie bardzo mocnym światłem, rozproszy wtedy mrok w ogromnym zasięgu. A w garnku rozmaitych potraw wystarczy mała ilość soli, by utrzymać ich smak. To jest misja Kościoła, który ma być światłem i solą...
Bóg wiedział, że cała ludzkość jest w wielkiej ciemności i postawił gdzieś wysoko mocne światło, które jak latarnia morska ma ukazywać drogę. Taką funkcję ma spełniać Kościół wobec świata. Kościół jest w służbie świata. Bycie chrześcijaninem nie oznacza przywileju, lecz powierzoną przez Boga bardzo odpowiedzialną służbę wobec pogrążonego w mroku dezorientacji świata dawanie orientacji, prawdziwych wartości, sensu i celu życia. Świat ustanawia sobie prawa uznające za wartość to, co nią nie jest; dlatego w nim nie ma miejsca dla słabych. Świat, odszedłszy od Boga, stracił orientację.
Kościół jest także solą. Cały świat przez grzechy jakby utracił smak, sens swego istnienia. Bez soli nie dadzą się jeść potrawy. Wystarczy jej odrobina, by wszystkiemu przywrócić smak. Sól nie może być sama dla siebie. Ma się rozpuścić. Inaczej jej smak nie przejdzie w to, co ma być posolone. To jest misja Kościoła.
Bóg powiedział, że do końca świata będzie taka sytuacja, że część ludzkości będzie pogrążona w mroku, a dla niej będzie wystawiony maszt ze światła. Bóg powiedział, że w rozmaite rzeczy musi pójść sól i właśnie misję soli powierzył chrześcijanom, by nie zepsuło się wszystko. I dlatego ważne jest, żeby światłość była naprawdę światłem, a sól solą; żeby w świecie nie było pół— czy ćwierćchrześcijan, lecz by w swoim środowisku byli rzeczywiście jak światło i sól, żeby byli uczniami Jezusa, w których jest to samo życie i treść, co w Panu.
Bóg, który zbawia człowieka szukającego po omacku, nie mogącego Go znaleźć, wychodzi naprzeciw i objawia siebie samego w objawieniu Starego Testamentu, a najpełniej w Jezusie Chrystusie, który pozostawił tę misję objawiania Boga Kościołowi. To zadanie miał na myśli Sobór Watykański II, gdy Konstytucję o Kościele nazwał „Lumen Gentium” — „Światłość Narodów”. Kościół jest sakramentem i znakiem zbawienia; miejscem, gdzie cały świat widzi, że Bóg jest i działa. Taki obraz Kościoła ma dawać światu nadzieję, że może spotkać prawdziwego Boga, widzieć Jego miłość do ludzi i ku Niemu kierować swoje drogi: „Aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie” (Mt 5,16).
Czy ludzie mogą bezpośrednio przejść do Boga, nie przechodząc przez Kościół? Wyobraźmy sobie, że ludzkość stworzona przez Boga jako jedność została rozbita na poszczególne indywidua, z których każde jest egoistą skłóconym ze wszystkimi. Załóżmy dalej, że każdy człowiek to jakby maleńka drobina żelaza. W tę rozproszoną masę opiłek żelaza Bóg włożył magnes, którym jest Jezus Chrystus i Jego Mistyczne Ciało — Kościół. Bóg w tym celu to uczynił, żeby te opiłki na nowo zjednoczyć w jednej, nowej rodzinie. Łaska Boża działa we wszystkich ludziach, nie tylko w chrześcijanach. Bóg katechizuje każdego człowieka w sposób niewidzialny faktami jego życia. Łaska Boża zawsze działa w kierunku tego centrum, nigdy odśrodkowo. Nikt więc nie może powiedzieć, że wystąpił z Kościoła, bo się w nim źle czuje. Fakty nam mówią, że nie wszyscy do tego centrum dochodzą, że ktoś zaczyna się interesować, sympatyzuje z Kościołem, ale nie może się zdecydować na chrzest. Inny nie zdradza tego zainteresowania, ale Kościół go absorbuje i wtedy już zwraca się w kierunku centrum. Może chciał być chrześcijaninem, lecz umarł i nie zdążył, ale Kościół zwrócił jego uwagę, on dostrzegł to Światło. To są ci, o których mówi św. Augustyn, że Bóg ma w świecie swoich wyznawców, którzy się nimi stali dzięki Kościołowi, bo on im coś dał. Niektórzy mocą tego magnesu dochodzą do środka, a dochodzą tam dlatego, gdyż Bóg chce im powierzyć misję wobec całego świata. Oni nie są chrześcijanami dla siebie, dla swego zbawienia. Kościół nie może stać się dla nich fabryczką produkującą zbawienie dla duszy. Są chrześcijanami ze względu na Boga, który powierza im misję wobec całego świata: być dla niego solą i światłem. Oni się zbawią wypełniając tę misję. Jest się chrześcijaninem ze względu na innych. Każdy chrześcijanin na mocy konsekracji chrztu jest apostołem odpowiedzialnym za zbawienie drugich.
Św. Atanazy, mnich pustyni, nigdy o tym nie zapominał. Żyjąc w odosobnieniu, żył życiem Kościoła, a jeśli było trzeba ratować sytuację w Aleksandrii, szedł ją ratować. Pustelnicy żyli dla tej misji, o niej też żaden zakon nie może zapomnieć, wyłamać się z ogólnochrześcijańskiej misji Kościoła.
W jaki sposób Kościół tę misję wykonuje? Mając w sobie życie Boże, to które przyniósł Chrystus, Kościół nie tylko głosi słowami, lecz przede wszystkim faktem, że w samych chrześcijanach jest obecna owa substancja chrześcijańska, miłość w wymiarze krzyża i jedność Kościoła. Dzięki temu Kościół jest solą i światłem. Gdyby tego nie miał, ludzie orzekliby, że głosi utopię.
Świat jest również katechizowany przez diabła, ale ten zabiera się do tej roboty o wiele poważniej niż my w Kościele. Szatan katechizuje nie słowami, lecz faktami. Katecheci uczą, że Boga trzeba kochać i chodzić do kościoła, lecz dziecko w domu widzi co innego. Słowa i fakty się nie zgadzają. Mówimy o miłości bliźniego, a dziecko widzi w domu rozdarcie i inną skalę wartości, te fakty go uczą. Młody człowiek z pełną wiarą wchodzi w małżeństwo, potem jednak jest zdradzany. Mąż nie mówi konferencji o miłości, lecz zdradza i w ten sposób katechizuje. Młodzi przestają wierzyć w miłość, widzą piekło w życiu. Ludzie są katechizowani faktami, rozpychaniem się w biurach, zdradą, sprytem, itp. Pieniądz jest wyznacznikiem ich wartości. Zakony również przenika ten typ katechezy. Młody człowiek w nowicjacie przechodzi formację ideałów, a potem życie daje mu odmienną katechezę. Powoli widziane i słyszane fakty tworzą mu w głowie nową syntez. Nikt w zakonie ideałów na serio nie bierze, bo są nieosiągalne, więc nie ma co się tym wszystkim zbytnio przejmować. Trzeba na wiele spraw przymknąć oko. I to jest moc szatańskiej katechezy. W ten sposób cały świat jest katechizowany. Kościół wobec tej brutalnej i potężnej katechizacji nie może stanąć tylko ze słowem. Powinien być „światłem” i faktami wybijać klin klinem.
Jeśli są dokoła ludzie niewierzący w miłość, to Kościół powinien pokazać im konkretne osoby, wspólnoty kościelne, parafie, w których widać, że panuje miłość, kierująca się zupełnie inną logiką. Miłość w wymiarze krzyża według zasady nie opierania się złu, a nie ta miłość Barabasza, którą wszyscy dokoła widzą, gdyż uważają, że inaczej niczego nie osiągną. Ileż taka miłość zostawia ofiar, pokrzywdzonych, itp. I nikt nie wierzy, że może być inaczej. Nagle Kościół pokazuje, czym jest, jakim życiem żyje: popatrz, jest na ziemi możliwa inna miłość, wspólnota, w której starzy obok młodych mają swoje miejsce. Tych różnych ludzi moc Chrystusa łączy, są razem. Takie fakty musimy pokazać ludziom, tym ich ewangelizować. Ludzie patrzą, widzą i korygują swój sąd. Może wtedy zapytają: „Dlaczego potraficie tak żyć, skąd się to u was bierze, czy jesteście tak specjalnie dobrani?” Gdy was zapytają: „zdajcie sprawę z waszej nadziei”, możecie odpowiedzieć: wszyscy byliśmy ludźmi, a każdy rzadkim okazem z ZOO, mającym różne wady. Ale usłyszeliśmy słowo Ewangelii, które nas zjednoczyło. Przeszliśmy przez kłótnie, ale Chrystus był mocniejszy. To On scala.
Taki znak dopiero przykuwa ludzką uwagę. Oni mogą teraz słuchać Ewangelii i zrozumieć, że Jezus nie jest papierowym Zbawicielem, o którym nie słyszeli, aby tu na ziemi kogoś wyzwolił. On działa naprawdę. Ma moc stwarzania kochających się rodzin. Takimi rodzinami powinny być parafie, a jeszcze bardziej wspólnoty zakonne. W nich winien zobaczyć świat obecność tej miłości w wymiarze krzyża.
Znak ten jeszcze bardziej się potęguje, gdy do Kościoła przybliży się ta kategoria ludzi, którzy w zetknięciu z nim czują się zagrożeni w swych poglądach i stają się dla Kościoła „Judaszami”, prześladowcami. Jezus miał swoich prześladowców i będzie ich miał do skończenia świata. Pojawienie się ich jest zawsze dowodem, że Kościół nie zboczył ze swej drogi. Jezus powiedział, że gdy przyjdzie moment, iż wszyscy dookoła będą nas chwalili, gdy nie będziemy mieć wrogów, to znak, że staliśmy się fałszywymi prorokami, że nie mówimy światu prawdy. Pierwsi chrześcijanie wiedzieli, że ich droga prowadzi przez męczeństwo na krwawą śmierć i decydowali się na to, jako na coś nieodłącznego. Jak długo ktoś jest przeciętnym chrześcijaninem, nikt jego wiary nie zauważa. Ale gdy się zacznie coś nowego, gdy na serio bierze Kazanie na Górze, wtedy od razu pojawi się wróg, który chce go zniszczyć. Robi mu awantury, naigrawa się.
Kościół ma swoich wrogów, a każdy chrześcijanin przejdzie swoją godzinę. Termin „godzina” jest bliski Jezusowi, który mówił: „Jeszcze nie nadeszła moja godzina”, „nadeszła moja godzina”(J 2,4; J 17,1). To jest godzina męki. Kościół ma również taką godzinę; dopełnia to, czego nie dostaje cierpieniom Chrystusa (Kol 1,24). Uzupełnia nie w tym sensie, że Chrystusowi brak czegoś do skuteczności tych cierpień, lecz Chrystus pragnie cierpieć aż do skończenia świata w nas, w swoim Kościele. Pragnie, by w Kościele istniało to misterium wchodzenia w śmierć i odnajdywania w niej życia. A jest to możliwe dzięki istnieniu tych, którzy nas prześladują. Daj się przybić do krzyża tak, jak Jezus. Misja chrześcijan kończy się na Górze Kalwarii. Tym faktem chrześcijanin pokazuje światu, że w nim żyje Jezus Chrystus, bo po ludzku jest to niemożliwe. Ktoś może oddać życie za przyjaciela, ale nie za wroga. Tego się nie spotyka. To jedyna szansa nawrócenia dla prześladowców. Tak się nawrócił Paweł, gdy asystował przy śmierci Szczepana modlącego się, by Bóg przebaczył prześladowcom. Kościół również w ten sposób daje życie światu.
Jesteśmy przerażeni, że Kościół jest mały, a połacie ludzkości są nie objęte ewangelizacją. Tymczasem Kościół, jeśli jest naprawdę sobą, nawraca się, otwiera na dar Bożej miłości, która daje parafianom nowe życie. Jej niewymierne skutki ujrzymy, gdy będziemy zbawieni. Rzucą się nam na szyję nieznani ludzie i powiedzą: „Dzięki tobie jesteśmy zbawieni”. Ewangelizacja dopiero wtedy ma sens, gdy jest w nas życie Jezusa — nowa forma miłości.
Kościół musi ewangelizować, ponieważ taki jest plan zbawienia. Bóg nie jest obojętny na fakt, że ludzkość cierpi z powodu grzechu, z powodu braku miłości, dlatego zsyła Jezusa. W Nim udowadnia światu, że to świat jest zabójcą Boga—Człowieka, a w Jego zmartwychwstaniu daje człowiekowi przebaczenie i możliwość nowego życia. To nowe życie zeszło na ziemię w wieczerniku w dniu Zielonych Świąt i zbudowało wspólnotę. Dzięki temu te zbawcze fakty mogą dotrzeć do świadomości innych ludzi, bo istnieje ktoś powołany przez Jezusa, aby szedł i głosił ludziom słowo Ewangelii. „Ja jestem z wami, aż do skończenia świata”(Mt 28,20) — z wami nauczającymi. To jedyna droga, żeby ludzie mogli wejść w zbawienie Boże. Kościół się rozszerza poprzez świadectwo ewangelizacji. Paweł to rozumiał, więc mówił: „Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii” (1 Kor 9,16), i za nim po dziś dzień powtarza to Kościół św.
W orędziu misyjnym Jan Paweł II powtórzył to samo: „Biada mi...”. Nikt tego imperatywu nie poczuje, gdy nie dozna na sobie skutków Ewangelii. Kto jej nie słyszał, w nią nie uwierzył, nie widzi po swoim życiu, że znajduje się na tej linii. Gdy umarły i zmartwychwstały Jezus w „słowie życia” i sakramentach coś nowego we mnie buduje, otwiera mi nowe horyzonty, wówczas zaczynam inaczej żyć w swojej wspólnocie, inaczej budować w niej wspólne życie doświadczam mocy Boga i to mi daje radość. Wtedy rozumiem, że tego daru nie można chować dla siebie, pojawia się potrzeba świadczenia o tym.
Każdy chrześcijanin jest z natury swojej apostołem. Pierwotny Kościół do II w. nie znał zorganizowanej pracy misyjnej. Chrześcijaństwo rozszerzało się drogą kontaktów osobistych. Przy okazji załatwiania interesów szeptano sobie Ewangelię. Tak się ona wtedy rozchodziła i tak znów powinno być. Spójrzmy na życie naszych wspólnot. W parafiach wszystko jest sformalizowane, anonimowe, no i są to duże konglomeraty. Ludzie szukają wspólnot miłości w zakonach i jeśli tego nie znajdują, tym większe jest zgorszenie.
Misja Kościoła, w której musimy uczestniczyć, z wielkim „natręctwem” wzywa nas do nawrócenia. Jezus zapyta nas kiedyś na sądzie Bożym: „Coście zrobili z moim planem zbawienia?... Czy w waszych wspólnotach była jedność? Czy nie panoszyła się wśród was małostkowość?...”. Póki Pan daje czas, róbmy rachunek sumienia bez strachu i przesadnego poczucia winy. Jesteśmy pełni dobrej woli, tylko nic nam nie wychodzi. Jezus ma moc stwarzać nowe życie, dawać nową miłość i budować nowe wspólnoty. Obyśmy umieli robić użytek z Chrystusa Zbawcy, uwierzyć Mu naprawdę i chcieć, aby On tę moc wśród nas wykazał.
na początek strony © 1996–2000 Mateusz |