„Cztery katechezy” |
Warunki skutecznego głoszenia Ewangelii w świecie dzisiejszym
Głoszenie Ewangelii w dzisiejszym świecie staje się problemem numer jeden w refleksji Kościoła nad sobą samym i nad swoją misją. Nic w tym dziwnego. Od rozwiązania tego problemu zależy jutro Kościoła. Chciałoby się wprost powiedzieć — jego „być lub nie być”. W dyskusji na ten temat jest jednak dużo niejasności i nieporozumień. Czasami odnosi się wrażenie, że jesteśmy w tym wszystkim jak zdezorientowani wędrowcy, którzy zagubili swą drogę, niegdyś wyraźną i jasno wytyczoną, a którzy teraz po omacku szukają innej.
Ten krótki głos pragnie być przyczynkiem do tej dyskusji z pozycji kogoś, komu z jednej strony danym było zaznać radości takiego ewangelizowania, które wzbudza „posłuch wiary” w świecie dzisiejszym i kto z drugiej strony czuje się kompetentny w Biblii.
Z szerokiego wachlarza zagadnień, które Pismo św. porusza w tym względzie, wybieram trzy sprawy, związane z obchodzącą nas tu tematyką.
1. Według Biblii głoszenie Ewangelii jest absolutną koniecznością i dla Kościoła, i dla świata. Dla Kościoła najpierw, bo takie posłannictwo zostawił mu Chrystus: „Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu!” (Mk 16,15; Por. Mt 28,19; Łk 24,47). Ewangelizację uważali Apostołowie za swój podstawowy obowiązek: „Świadom jestem ciążącego na mnie obowiązku. Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii!” (1Kor 9,16). „Nie jest rzeczą słuszną, abyśmy zaniedbali słowo Boże, a obsługiwali stoły... My zaś oddamy się wyłącznie modlitwie i posłudze słowa” (Dz 6,2–4).
Głoszenie Ewangelii jest też absolutną koniecznością dla świata. Bóg bowiem przewidział je jako normalną — jeśli nie jedyną — drogę zbawienia. Schemat zbawienia jest taki: ludzkość oderwana od swego korzenia, którym jest Bóg, leży w mocy zła (1J 5,19) i cała stała się „przewrotnym pokoleniem” (Dz 2,40). Jej zbawienie leży w powrocie do Boga (Jer 3,12–18).
Bóg wyszedł naprzeciw człowiekowi w Jezusie Chrystusie. Staje On wobec każdego człowieka jako jedyna możliwość uleczenia jego chorego serca (Dz 4,12). Odpowiedź człowieka na tę możliwość i ofertę Boga, jaką jest Jezus Chrystus — Zbawiciel. Jego pozytywne lub negatywne ustosunkowanie się do Chrystusa decyduje o zbawieniu lub o pozostaniu w sferze przekleństwa i mocy zła (Łk 2,34; J 1,11–12; J 3,18–21; J 9,39; J 12,44–48). Jezus zaś staje wobec każdego człowieka, we wszystkich miejscach i w każdym czasie, w słowie Ewangelii (Rz 10,11–15).
Bóg chce skonfrontować każdego człowieka tej ziemi z Ewangelią swego Syna i od wyniku tej konfrontacji, tzn. od akceptacji Słowa lub jego odrzucenia, zależeć będą losy człowieka: „Wam zatem, którzy wierzycie, cześć! Dla tych zaś, co nie wierzą, właśnie ten kamień, którzy odrzucili budowniczowie, stał się głowicą węgła — i kamieniem upadku, i skałą zgorszenia” (1P 2,7; Por. Rz 10,11–21; Mk 16,16; Dz 13,46–47). Stąd ciążąca na Kościele straszliwa konieczność głoszenia Ewangelii każdemu pokoleniu. „Biada mi gdybym nie głosił Ewangelii” — nie jest bynajmniej pustą retoryką.
2. Ewangelia, którą Kościół głosi, jest słowem skutecznym, któremu towarzyszy moc zbawienia. Ewangelia jest „mocą Bożą ku zbawieniu dla każdego wierzącego... W niej bowiem objawia się sprawiedliwość Boża, która od wiary wychodzi i ku wierze prowadzi” (Rz 1,16–17). Jest to echem znanego zdania z Deutero—Izajasza: „Słowo, które wychodzi z ust moich, nie wraca do Mnie bezowocnie, zanim wpierw nie dokona tego, co chciałem, i nie spełni pomyślnie swego posłannictwa” (Iz 55,11; por. Hbr 4,12–13). Nie może być inaczej, skoro — jak z uporem na wielu miejscach stwierdzają autorzy Nowego Testamentu — ze słowem Ewangelii idzie Chrystus i moc Ducha Świętego (Mt 28,18–20; Dz 5,32; 16,14; 1Kor 2,4; 1Tes 1,5; 2,13; Jk 1,18; 1P 1,12). Zresztą, sama nazwa „słowo Boże”, stosowana w Nowym Testamencie do słowa głoszonego (nie pisanego jeszcze), mówi aż nadto dobitnie, za czyim zleceniem i czyją mocą odbywa się według wiary Kościoła głoszenie Ewangelii.
3. Gdy teraz zechcemy przekonać się, co też takiego dokonało głoszenie Ewangelii, bilans tego przeglądu będzie rzeczywiście imponujący. Gdziekolwiek przepowiadana Ewangelia znajdowała takich, co w nią wierzyli, łączyła wierzących w nią we wspólnoty, zmieniała głęboko życie ludzkie, pokazywała oczom zdumionych pogan, że jest możliwe życie w miłości aż do śmierci, w jedności i w radości (Flp 2,14–15; 1P 3,16). Wspólnota ludzi zbawionych, przeniesionych z ciemności do światła, zjednoczonych między sobą miłością — to był Kościół święty.
Trzeba jednak z naciskiem podkreślić, że przepowiadanie Ewangelii przynosiło również owoce zupełnie innego, przeciwnego rodzaju. U bardzo wielu Ewangelia wywoływała reakcję odrzucenia. W stosunku do wierzących postawa ta przybierała formę lekceważenia (Dz 17,32), szkalowania (1P 3,16), zazdrości (Dz 13,44; 1Tes 2,14–16) lub prześladowania (Ap 1,9; 2,10; 7,13–15). Dla Apostołów jest to fakt normalny, przewidziany przez Boga i wkalkulowany w Jego historię zbawienia: „A jeśli nawet Ewangelia nasza jest ukryta, to tylko dla tych, którzy idą na zatracenie, dla niewiernych, których umysły zaślepił bóg tego świata, aby nie olśnił ich blask Ewangelii...”(2Kor 4,3–4; por. Dz 2,47; 13,48; 1P 2,7–9).
Te trzy powyższe spostrzeżenia rzucają światło na nasze współczesne problemy związane z ewangelizacją.
Po pierwsze, pokazują one kluczową i jedyną w swoim rodzaju rolę ewangelizacji. Kościół święty, cały jego dynamiczny rozwój, życie chrześcijańskie z całym bogactwem charyzmatów i owoców miłości przedstawione jest w Piśmie św. Nowego Testamentu jako skutek i owoc głoszenia Ewangelii i wiary w nią. Wniosek dla nas: również dzisiaj Kościół swego rozrostu zewnętrznego, swojej wewnętrznej odnowy może oczekiwać przede wszystkim, by nie powiedzieć: jedynie i wyłącznie, od przepowiadania Ewangelii.
Po drugie, nie należy oczekiwać, że uda nam się kiedykolwiek tak przedstawić światu Ewangelię, że przyjmą ją wszyscy. Ewangelia, która podoba się wszystkim i nie wywołuje niczyjego sprzeciwu, nie jest — bądźmy tego pewni — Ewangelią Chrystusa.
Po trzecie, powyższe dane biblijne pokazują, że w swych początkach, a także — jak nam dopowiada historia Kościoła — w swych dalszych dziejach Kościół znał prostą i skuteczną drogę ewangelizacji. W tym miejscu nie tyle narzuca się wniosek, co pytanie: czy rzeczywiście droga, którą już raz Kościół szedł, zdezaktualizowała się zupełnie? Może przezwyciężeniem impasu, w jakim znalazła się ewangelizacja w dzisiejszym świecie, byłby powrót do tego, co było na początku?
Z powyższym łączy się czwarta rzecz. Czy nie należałoby mocno zrelatywizować postulat adaptacji słowa Bożego do dzisiejszych warunków, kultury, cywilizacji itp., o czym się w naszych czasach tyle dyskutuje i pisze? Czy nie ma przesady w tym, co się dziś mówi, że zanim się przystąpi do ewangelizacji człowieka współczesnego, trzeba przeprowadzić masę ankiet socjologicznych, poznać dogłębnie jego środowisko kulturowe, dążenia, potrzeby, itd., i zgodnie z wynikami, które nam przyniosą te wnikliwe, żmudne i nigdy nie kończące się badania zmienić formy przepowiadania Ewangelii?
Za pozytywną odpowiedzią na to pytanie (tzn. że należałoby zrelatywizować) przemawia jedna ważna racja aprioryczna: Ewangelia zwraca się ze swym orędziem do tych najgłębszych warstw człowieka, dotyka tego jego egzystencjalnego problemu, który jest aktualny pod jakimkolwiek niebem i w jakichkolwiek uwarunkowaniach kulturowych. Znać zaś tę najgłębszą warstwę, wiedzieć, co jest tym podstawowym egzystencjalnym problemem człowieka, nie jest kwestią socjologii, psychologii, czy jakiejkolwiek innej dyscypliny. Jest to ostatecznie sprawa teologii; bo na ten temat ma nam coś ważnego do powiedzenia Objawienie Boże.
Wymóg adaptowania Ewangelii do zmieniających się czasów jest, oczywiście, sensowny. Tylko nie trzeba go, moim zdaniem, zbytnio komplikować. Adaptować Ewangelię, to po prostu głosić ją tak, by ludzie zrozumieli, co się do nich mówi. Przemawiać do nich ich prostym, codziennym językiem. Warunek ten osiąga się normalnie przez to, że żyje się współczesnością, jak każdy zwyczajny człowiek wchłaniając w siebie jej nurt z życia, z prasy, ze środków masowego przekazu, z książek itd. Bez wątpienia tylko taką wiedzę o współczesnym świecie mieli św. Paweł oraz późniejsi misjonarze chrześcijańscy i to wystarczyło do dobrego wywiązywania się z powierzonego im zadania ewangelizowania świata. To nieprawda, że nasza epoka jest aż tak radykalnie odmienna, nieprzenikniona, skomplikowana, że nasze zagubienie się w jej straszliwych i powikłanych fenomenach miałoby nam aż tak skutecznie udaremnić głoszenie Ewangelii, jak to de facto ma miejsce.
Faktem jednak jest, że głoszenie Ewangelii jest dzisiaj w śmiertelnym kryzysie. Na co dzień stwierdzamy wszyscy, że ludzie słuchają nas, którzy przepowiadamy Ewangelię, obojętnie lub w najlepszym przypadku — z życzliwą cierpliwością. Osobiście jednak nie winię za to naszych słuchaczy ani nawet naszej nieznajomości tendencji czy uwarunkowań, w których znalazła się dzisiaj ludzkość. Jedną z głównych przyczyn tego stanu rzeczy widzę gdzie indziej. Nam samym po prostu zaciemniła się Ewangelia; sami dobrze nie wiemy, na czym ona polega. Głosimy więc Ewangelię okrojoną i to okrojoną akurat z tego, co stanowi o tym, że kiedyś była ona naprawdę dla człowieka Dobrą Nowiną.
Oto przykładowo kilka momentów naszego przepowiadania, w których Ewangelia nie dochodzi w pełni do głosu.
1. Jednym z podstawowych punktów kerygmatu są stwierdzenia typu: „Chrystus uwolnił nas od grzechu”, „Chrystus daje nam odpuszczenie grzechów” itd. Żeby Ewangelia w ogóle cokolwiek człowiekowi mówiła, jest rzeczą pierwszorzędnej wagi, by grzech rzeczywiście przeżywano jako egzystencjalną tragedię człowieka.
Otóż nasze przepowiadanie tu właśnie jest nieskuteczne. Grzech przeżywamy i o grzechu mówimy w kategoriach jurydycznych przedstawiając go jako przekroczenie prawa Bożego, a jego skutkiem jest w naszym przepowiadaniu przede wszystkim obraza Boga. Potoczne zapatrywanie na grzech — że jest on mianowicie rzeczą samą w sobie dobrą i przyjemną, tylko na nieszczęście zakazaną przez Boga, mającego najwidoczniej inne gusta niż nasze — nie jest w naszym przepowiadaniu specjalnie korygowane. Inaczej mówi jednak o tym Biblia. Grzech jest w niej opisany przede wszystkim w kategoriach egzystencjalnych, jako nieszczęście człowieka. Niemal synonimami grzechu są tu takie pojęcia, jak cierpienie, smutek, zamieszanie, przekleństwo, śmierć. Właśnie dlatego, że jest on trucizną dla człowieka, został objęty zakazem. Takie przedstawienie grzechu jest o wiele bliższe doświadczeniu człowieka.
2. Z powyższym związany jest inny, arcyważny problem — nasze spojrzenie na dzieło zbawienia. Również na nie patrzymy jurydycznie i zewnętrznie. Nasz schemat zbawienia przepowiadany ludziom wygląda w dużym uproszczeniu mniej więcej tak: Grzech pierworodny i nasze uczynkowe grzechy, będące nieskończoną obrazą Boga, mogły być odpuszczone ludzkości tylko za cenę nieskończonego wynagrodzenia. Mógł tego dokonać jedynie wcielony Syn Boży, gdyż tylko On, mając w sobie Bóstwo, mógł złożyć Ojcu nieskończony okup za nasze winy. Tym okupem była, oczywiście, Jego męka i śmierć. Tak pojęte zbawienie, widziane od strony inicjatywy Boga, pozostaje dla człowieka od początku do końca czymś zewnętrznym. Dowiadujemy się bowiem, że oto przez nasz grzech zamknęło się przed nami niebo, ale teraz, dzięki inicjatywie Boga kulminującej się w śmierci Chrystusa, na nowo stoi ono przed nami otworem. Tylko w tym sensie zbawienie można nazwać darem. Teraz od człowieka i od jego wysiłku w zachowaniu przykazań zależy już, czy on się tam dostanie czy nie. Wprawdzie dla pociechy słyszy, że Bóg mu w tym pomaga, zwłaszcza przez sakramenty św., doświadczenie jednak uczy, że ta pomoc jest jakoś dziwnie nieskuteczna. W praktyce cały ciężar zbawienia się spoczywa na człowieku. Nie może być żałośniejszego okrojenia Ewangelii jak to wyżej przedstawione. Ewangelia głoszona przez Kościół pierwotny roztacza przed nami o wiele wspanialszą perspektywę. Oto w krótkich, telegraficznych zdaniach jej orędzie — KERYGMAT:
a) Grzech wtrącił człowieka w otchłań cierpienia, rozkładu wewnętrznego i lęku przed śmiercią (Hbr 2,14–15; Rdz 3,16–19).
b) Wskutek tego jest człowiek radykalnie niezdolny do wypełnienia prawa Bożego, którego istotą jest miłość. Z tej sytuacji egzystencjalnej nie jest on w stanie wydobyć się sam. „Dążność ciała wroga jest Bogu, nie podporządkowuje się bowiem prawu Bożemu, ani nawet nie jest do tego zdolna” (Rz 8,7; por. Ps 14,3; Jer 13,23; Ez 16,3; Rz 3,9). Człowiek wewnętrznie niezdolny do prawdziwej miłości, którą mierzy się w Biblii zdolnością kochania nieprzyjaciół (Mt 5,43–48; Rz 12,17–20; 1P 3,9), to sławny Pawłowy człowiek według ciała (Rz 7,14–8,4; 1Kor 3,3; Gal 5,19) albo człowiek dawny (Ef 4,22; Kol 3,9), człowiek, „który ulega zepsuciu na skutek zwodniczych żądz” (Ef 4,22), „syn buntu” (Kol 3,6), „z natury zasługujący na gniew” (Ef 2,3). Jego wewnętrzne rozdarcie żywo i dramatycznie przedstawia św. Paweł w znanym fragmencie z Listu do Rzymian: „Nie rozumiem bowiem tego, co czynię, bo nie czynię tego, co chcę, ale to, czego nienawidzę — to właśnie czynię... Nieszczęsny ja człowiek!” (Rz 7,15–24).
c) Nad tą właśnie sytuacją ludzkiego nieszczęścia nachylił się z miłością Bóg, posyłając nam Jezusa Chrystusa, który umarł za nasze grzechy i zmartwychwstał dla naszego usprawiedliwienia (Rz 4,25). W śmierci Chrystusa nasz wewnętrzny człowiek grzechu, został w Nim przybity do krzyża i osądzony (Gal 2,19; Kol 2,14). Wskrzeszając zaś do nowego życia Tego, który stał się dla nas grzechem (2Kor 5,21) i przekleństwem (Gal 3,13), dał Bóg do zrozumienia, że w Nim został zniszczony i darowany nasz grzech i że Zmartwychwstały Jezus stał się teraz dla nas źródłem usprawiedliwienia. Toteż Apostołowie, obwieszczając światu Zmartwychwstanie Chrystusa, mają w związku z tym tylko jedno do zakomunikowania; w Nim są wam odpuszczone wasze grzechy (Dz 2,38; 3,19; 5,31; 10,43; 13,38).
d) Zwycięstwo Chrystusa nad grzechem i śmiercią jest więc dla nas. Ma być nam ono udzielone w darze. Dzieje się to wtedy, gdy wylany bywa na wierzącego Duch Świętego spełniający w człowieku proroctwo Ezechiela: „I dam wam serce nowe i ducha nowego tchnę do waszego wnętrza, odbiorę wam serce kamienne, a dam wam serce z ciała. Ducha mojego chcę tchnąć w was i sprawić, byście żyli według mych nakazów i przestrzegali przykazań i według nich postępowali” (Ez 36,26–27; Por. Rz 5,5; Gal 5,22–23).
e) Tak więc zbawienie Chrystusa nie ogranicza się tylko do wyrównania ponad naszymi głowami rachunków z Bogiem, ono poprzez Zesłanie Ducha Świetego sięga w głąb naszej duszy i to, co ono tam sprawuje, jest też od początku do końca darem Boga. Skutki zaś, które Duch Świętego swoim działaniem wywołuje we wnętrzu człowieka określa Pismo św. jako odrodzenie z Ducha Świętego (J 3,3–5; Tt 3,5), nowe stworzenie (2Kor 5,17; Gal 6,15; Ef 2,10), współwskrzeszenie z martwych z Jezusem Chrystusem (Ef 2,6; Kol 3,1), przyobleczeniem się w Chrystusa (Gal 3,27).
f) Jedynym warunkiem, by wyjść z sytuacji, w której nie jest się zdolnym podporządkować Prawu Bożemu i wejść w rzeczywistość zbawienia Chrystusowego, jest ze strony człowieka wiara w to, że Bóg w Chrystusie może nas przeprowadzić z naszej śmierci do życia. Wiara, a nie uczynki (por. Dz 13,39; Rz 3,22; 3,28; 4,24–25; Gal 3,2). Uczynki życia wiecznego, czyli miłość nawet nieprzyjaciół, są spontanicznym owocem wiary (Ef 2,8–10).
3. W powyższym schemacie, w którym jest właściwie wszystko, co istotne, pragnę wypunktować ze szczególnym naciskiem trzy sprawy.
a) Subiektywna faza zbawczego dzieła Chrystusa — Zesłanie Ducha Świętego do serca konkretnego człowieka i sprawienie w nim tego, co św. Jan i św. Paweł nazywają „odrodzeniem z Ducha Świętego”, „nowym człowiekiem”, „współwskrzeszeniem z martwych z Jezusem Chrystusem” — to są takie same fakty i wydarzenia, jak śmierć, zmartwychwstanie i wniebowstąpienie Chrystusa. Mamy tu do czynienia z najgłębszymi i najbardziej radykalnymi zmianami zachodzącymi na płaszczyźnie egzystencji człowieka. Ten punkt najmocniej wypadł ze świadomości bardzo wielu współczesnych głosicieli Ewangelii. Dziwić się należy beztrosce, z jaką ten ważny moment albo jest przez nich pomijany milczeniem, albo suponowany jako istniejący automatycznie, jako że sakrament chrztu robi to w nas „ex opere operato”. Nie zdają oni sobie sprawy z tego, że sakrament chrztu dziecka, owszem jest ważny, ale to, co człowiek wtedy otrzymuje, można porównać do nasienia, w którym wirtualnie zawarta jest owa rzeczywistość odrodzenia się z Ducha Świętego i nowego życia w Bogu. Nasienie to jednak u olbrzymiej większości naszych wiernych nie rozwinęło się i nie stało się jeszcze w płaszczyźnie egzystencji owym wielkim wydarzeniem zbawczym narodzin z Ducha, nowego stworzenia itd. Stąd nasi wierni są w praktyce życia ludźmi o pogańskiej mentalności i pogańskich reakcjach. Jeżeli się o tym wszystkim zapomina i suponuje się u naszych wiernych rzeczy, których de facto w nich nie ma, nie ma się co dziwić, że nasze przepowiadanie jest jałowe i nie rodzi w naszych słuchaczach ani zrozumienia, ani — tym bardziej — owoców dojrzałości chrześcijańskiej.
b) Wspomniane wyżej „wydarzenie” dokonujące się w duszy wierzącego, stanowiące istotę nawrócenia chrześcijańskiego, jest darem Boga. To radosne stwierdzenie, dzięki któremu Ewangelia jest „dobrą”, a nie jakąś uciążliwą Nowiną, jest w naszym przepowiadaniu zupełnie przemilczane, częściowo z obawy, by nie być posądzonym o protestantyzm. Jestem głęboko przekonany, że jednym z głównych warunków skuteczności przepowiadania Ewangelii w świecie dzisiejszym jest wyzbycie się lęku przed głoszeniem darmowości zbawienia.
c) Nasze nowe narodziny z Boga — pojęte jako egzystencjalne, przez Boga dokonane wydarzenie naszego życia — jest podstawą, z której wyrasta zdolność chrześcijanina do zachowania prawa Miłości takiej, jaką Pan umiłował (J 13,34) i jaka została przedstawiona w Kazaniu na Górze.
4. Jeżeli brak jest tych rzeczy w przepowiadaniu Ewangelii — a tak, de facto, jest dzisiaj — Ewangelię w całej jej części praktycznej redukuje się siłą rzeczy do nieznośnego moralizowania („Rób; staraj się; pracuj nad sobą; bądź konsekwentny...”), a chrześcijaństwo jawi się w oczach wiernych jako fura praw i przepisów ponad siły człowieka. Ewangelia staje się wtedy nieuchronnie uciążliwą i deprymującą nowiną, która ma małe szanse, by kogokolwiek zachwycić.
5. Jest jeszcze jedna konsekwencja — nie mniej groźna od poprzedniej — nieuwzględniania w głoszeniu Ewangelii darmowości faktu naszego zbawienia. Ponieważ w procesie naszego subiektywnego zbawienia wszystko w praktyce zależy od nas, od naszego wysiłku i pracy nad sobą, boimy się, mimo całego naszego moralizmu, potraktować poważnie i na serio Kazanie na Górze i w ogóle tę szaleńczą rzeczywistość, jaką jest miłość naznaczona krzyżem i wcielający ją w siebie cierpiący Sługa Jahwe. Konieczność reinterpretacji, sprowadzenie „do granic rozsądku”, okrajanie tych ewangelicznych wymagań do miary naszych ludzkich możliwości, są wtedy nieuchronną koniecznością. Tylko uwaga. To właśnie w tym przejawia się nasze własne zgorszenie krzyżem Jezusa i poważne ustępstwo na rzecz pokusy łagodzenia skandalu krzyża. Doktrynie chrześcijańskiej natomiast wyrządzamy tę przysługę, że zamazujemy jej specyfikę, a jako wartości typowo chrześcijańskie podajemy ludziom wzniosłe ideały humanistyczne (lojalność, ofiarność, odpowiedzialność, uczciwość, także miłość — czemu nie), dostępne przecież ludzkim możliwościom także poza chrześcijaństwem. To wszystko jest nie do uniknięcia, jeśli się osłabia darmowość zbawienia. Głoszenie miłości aż do krzyża, miłości do nieprzyjaciół — tego jedynego kryterium ducha prawdziwie chrześcijańskiego (por. Mt 5,43–47; J 13,35; 1Kor 13; Flp 2,1–8; 1P 2,19–24) — jest tylko tam możliwe, gdzie głosi się jasno, gdzie się wierzy i przeżywa to zdanie Pawłowe: „Jesteśmy bowiem Jego dziełem, stworzeni w Chrystusie Jezusie dla dobrych czynów, które Bóg z góry przygotował, abyśmy je pełnili” (Ef 2,10). Jeżeli istotą życia jest Obecność w nas i działanie poprzez nas Chrystusa (Gal 2,20; Ef 3, 17), to Jezus mieszkający w nas nie może pełnić innych czynów niż te, które pełnił za swego życia ziemskiego, a była nimi miłość aż do krzyża.
6. Obok wskazanych wyżej braków treściowych w naszym przepowiadaniu Ewangelii istnieją jeszcze inne mankamenty zewnętrzne, które sumując się z tamtymi, jeszcze bardziej osłabiają skuteczność naszego słowa. Wymienię dwa:
Ci, którzy w dzisiejszych czasach głoszą Ewangelię, rzadko czynią to z pozycji świadka. Niezbyt liczni wydają się ci, którzy sami głęboko przeżywają swoje chrześcijaństwo w jego właściwych wymiarach, a już całkowitą rzadkością są tacy, których głoszenie wiary opiera się o doświadczenie wspólnotowe w całej pełni dopiero chrześcijańskie, gdzie mogliby być świadkami mocy słowa Bożego. W większości wypadków to, co księża głoszą innym, czerpią z podręczników teologii, ze swego „silva rerum”. Słowem: z tego, co wystudiowali. Takiemu przepowiadaniu brak jakiegoś głębokiego i istotnego wymiaru.
Innym momentem, który nie tyle
udaremnia radosne przyjęcie Słowa, co jego późniejszy rozwój, jest brak
w dzisiejszym Kościele warunków, które ułatwiłyby doświadczenie tego, co
Słowo głosiło i obiecywało. Na owe warunki składają się trzy rzeczy, które
występować muszą nierozłącznie:
— słowo Boże zawarte w Biblii;
— odnowione życie sakramentalne;
— wspólnota, która dwóm poprzednim elementom daje nowy wymiar, którego one,
praktykowane indywidualnie, nie posiadają.
Słowo i sakrament w ramach wspólnoty o wiele pełniej i intensywniej oświecają i drążą wierzącego.
Ów trzeci czynnik — wspólnotę — trzeba ze szczególnym naciskiem podkreślić, jako że jest to rzecz, której nam najbardziej brak. Jak Bóg sobie „wyobraża” swoją wspólnotę kościelną, pokazują Dzieje Apostolskie (2,42–47). Nasze olbrzymie, anonimowe, formalne wspólnoty parafialne są o kilometry oddalone od tamtego obowiązującego wzorca.
Głoszenie Ewangelii ma bez wątpienia istotny związek z zaprowadzaniem sprawiedliwości w świecie. O Jezusie bowiem, który stoi w centrum Ewangelii, mówią proroctwa starotestamentowe dotyczące czasów eschatologicznych, że zaprowadzi On pokój i sprawiedliwość na ziemi: „On niezachwianie przyniesie Prawo. Nie zniechęci się ani nie załamie, aż utrwali Prawo na ziemi” (Iz 42,3–4); „On będzie rozjemcą pomiędzy ludami i wyda wyroki dla licznych narodów. Wtedy swe miecze przekują na lemiesze, a swoje włócznie na sierpy” (Iz 2,4); „Za dni Jego zakwitnie sprawiedliwość i wielki pokój... Zmiłuje się nad nędzarzem i biedakiem, i ocali życie ubogich: uwolni ich życie od krzywdy i ucisku” (Ps 72,7–14). Konkretny jednak sposób, w jaki realizowane są te przepowiednie, jest paradoksalny. Jezus nie podejmuje sam, ani nie nawołuje do podjęcia jakiejkolwiek akcji zmierzającej wprost do zniesienia jaskrawych nadużyć społecznych i politycznych swoich czasów. Nie daje się wciągnąć w żadne akcje czy polemiki, mające na celu zlikwidowanie okupacji terytoriów żydowskich przez Rzymian. Milczy też na temat niesprawiedliwości niewolnictwa. A już do rangi skandalu urasta zachowanie się Jezusa, gdy stanęło przed Nim dwóch braci, z których jeden skrzywdził drugiego, zabierając mu jego część ojcowskiego spadku (Łk 12,13–15). Na prośbę skrzywdzonego, by Jezus pomógł mu w przywróceniu naruszonej sprawiedliwości, pada odpowiedź: „Człowieku, któż Mię ustanowił sędzią albo rozjemcą nad wami?” (Łk 12,14).
Dalszy ciąg epizodu z dwoma braćmi tłumaczy z pożądaną jasnością, w jaki sposób Jezus zaprowadza sprawiedliwość. Nie chce On mianowicie rozwiązywać problemów społecznych na płaszczyźnie powierzchownej tylko. To bowiem, że ludzie nawzajem się krzywdzą i dopuszczają się w stosunku do siebie nawet rażących niesprawiedliwości ma swoje głębokie korzenie. Obaj bracia — i krzywdziciel, i krzywdzony — wydzierają sobie ojcowiznę dlatego, bo wierzą, że w dobrach materialnych, w pieniądzu, leży życie i szczęście człowieka. Cóż z tego, że Jezus odbierze ją jednemu i da ją drugiemu, jeżeli obydwaj w dalszym ciągu będą wyznawali ów diabelski aksjomat o pieniądzu, który daje życie? Toteż Chrystus udziela obydwom nauki: „Uważajcie i strzeżcie się wszelkiej chciwości, bo nawet gdy ktoś opływa we wszystko, życie jego nie jest zależne od jego mienia” (Łk 12,15). Demaskowanie kłamstwa, w którym żyje każdy człowiek, nie jest jednak dla Jezusa tylko kwestią nauczania. Głównym tematem przepowiadanej Ewangelii jest otrzymane w swoim zmartwychwstaniu władztwo Chrystusa nad uwikłanym w zło sercem ludzkim: „Z wnętrza bowiem, z serca ludzkiego pochodzą złe myśli, nierząd, kradzieże, zabójstwa, cudzołóstwa, chciwość, przewrotność, podstęp, wyuzdanie, zazdrość, obelgi, pycha, głupota” (Mk 7,21–22). Otóż tej tragicznej sytuacji wewnętrznej człowieka Jezus jest Panem, Lekarzem i Zbawcą. Wniosek, jaki się stąd nasuwa jest ten, że Chrystus szerzył sprawiedliwość nie obok, czy równolegle do ewangelizacji, ale poprzez ewangelizację i swoje dzieło zbawienia. Kościół pierwotny szedł tą samą drogą...
Porównajmy np. skandalem dziś trącące, a przecież jakże logiczne logiką Kazania na Górze, zdanie: „Niewolnicy! Z całą bojaźnią bądźcie poddani panom nie tylko dobrym i łagodnym, ale również surowym” (1P 2,18; Por. Ef 6,5–8; Tt 2,9–10). Czy w ten sposób zmieniło się oblicze świata? Jest niewątpliwie wielkim wkładem w rozwiązanie problemów społecznych formowanie ludzi, których serce jest nawrócone. Św. Jan Chryzostom przemawiając do neofitów mówił: „Człowiek taki [mówi o człowieku odrodzonym wewnętrznie przez Chrystusa] nie da się uwikłać w żadną rzecz tego świata, bo on ma już inne oczy. Ten, kto się stał pokornym, nie będzie w stanie zazdrościć bliźniemu bogactwa; nie dopuści się grabieży, nie będzie chciwym; zamiast pożądać bogactw, rozda te, które ma...; taki człowiek nigdy nie zniszczy małżeństwa swego bliźniego..., bo on będzie zawsze szedł śladami naszego Pana” (Mowa I chrzcielna, 31).
Słowa te nigdy nie były pustą retoryką. Historia starożytności chrześcijańskiej przynosi nam tego zdumiewający dowód. We wspólnotach chrześcijan w praktyce nie istniało niewolnictwo. Zwróćmy uwagę na paradoks: istniały zewnętrzne struktury tego niesprawiedliwego ustroju, ale bez jego nieludzkiej, antyhumanitarnej treści. Oto jak Kościół od wewnątrz rozsadził niesprawiedliwość społeczną.
Powyższe stwierdzenia sugerują także Kościołowi dzisiejszemu jedynie słuszny sposób podejścia do zagadnienia ewangelizacji i sprawiedliwości. Szerzenie sprawiedliwości społecznej przez ewangelizowanie i formowanie naprawdę nawróconych chrześcijan i nawróconych wspólnot jest ewangeliczną drogą podejścia do tego problemu.
na początek strony © 1996–2000 Mateusz |