Czytelnia
Zbigniew Bomert

Trzecia strona medalu

 

Po lekturze Drugiej strony medalu Wojciecha Jędrzejewskiego

 

Mój przyjaciel ze studiów i sąsiad z klasztornego korytarza opublikował tekst, na który nie mogę pozostać obojętny. W październikowym numerze "W drodze" o. Wojciech Jędrzejewski odsłania "drugą stronę medalu" decyzji o wypłacaniu pensji nauczycielskiej księżom-katechetom uczącym w szkołach. Choć jest wyraźnie niechętny tej decyzji i stara się wszechstronnie przedstawić jej negatywne aspekty, to jednak nie podważa jej. Chce uświadomić zagrożenia i w konsekwencji także zadania, jakie stoją przed nami w nowej sytuacji. Nie zamierzam ani bronić, ani krytykować decyzji o wynagradzaniu księży -- nie sądzę, by można ją odpowiedzialnie przekreślić lub bez żadnych zastrzeżeń forsować. Problemem, o który warto się spierać, jest styl argumentacji, a zwłaszcza sposób myślenia o katechezie, wyłaniający się z tekstu o. Wojciecha.

"Druga strona medalu" przedstawiona przez o. Wojciecha obejmuje wieloraki kontekst omawianej decyzji Rządu, począwszy od religijnego, poprzez polityczny i społeczny, a na skutkach prawnych kończąc. Wynagrodzenie księży w szkołach może więc przede wszystkim osłabić, bądź wręcz zniweczyć świadectwo wiary, jakie winni dawać katecheci wobec młodzieży. Bezinteresowność wydaje się najlepszym dowodem autentyczności. W podobnym sensie brzmią wskazówki Jezusa rozsyłającego Apostołów. W kontekście politycznym "przyjęcie" wynagrodzenia z rąk lewicowego rządu jest zagrożeniem dla niezależności Kościoła, co szczególnie istotne w sytuacji, gdy istnieje tak wiele problemów wymagających zajęcia jednoznacznego stanowiska i jasnego sprzeciwu. Wzrost zamożności duchownych ("grubszy o kilka milionów portfel"), który miałby w ten sposób nastąpić, jest wysoko problematyczny w kontekście szerzącego się w społeczeństwie bezrobocia i biedy. Wreszcie zawiązanie umowy o pracę w szkole przynosi skutki prawne w postaci wielorakich zobowiązań katechety wobec dyrekcji. O. Wojciech zdaje się widzieć w nich przede wszystkim przeszkodę dla pracy księdza -- dla jego pracy parafialnej i rekolekcyjnej, jego samokształcenia, oraz dla katechezy, która wymaga "niekonwencjonalnych metod" i z pewnością nie może zmieścić się w ramach sztywnego programu, który trzeba będzie zadeklarować wobec władz oświatowych.

Wobec oskarżeń Kościoła, które w tej sytuacji z pewnością się pojawią, o. Wojciech radzi przeznaczyć otrzymane pieniądze na cele charytatywne, a wobec władz szkolnych zdobyć się na ustępstwo: przyzwolić na brak "uprzywilejowanego traktowania księży katechetów" i poddać się wymaganiom, które spoczywają na barkach nauczycieli świeckich.

Najpierw uwaga o stylu argumentacji. Mój współbrat w kapłaństwie i zakonie chętnie referuje bądź wręcz wymyśla zarzuty drugiej strony, a następnie sugeruje, że powinniśmy coś zrobić, aby zadowolić adwersarzy -- "aby nie mieli nam nic do zarzucenia". Nawet zalecenia Jezusa wobec Apostołów sprowadza do tego poziomu -- nie mają zdobywać złota do swych trzosów, aby nie narażać się na zarzut... Nie zastanawia się, na ile zarzuty są rzeczywiście słuszne; nie pyta, jak     p o w i n n o     b y ć ,     niezależnie od doraźnych argumentów adwersarza. W ten sposób nierzadko przyjmuje mimowolnie ukryte w zarzucie założenia i staje się bardzo podatny na manipulację. Starając się zadowolić przeciwnika, staje się jego sługą.

Dla przykładu, interpretując wynagradzanie księży jako oswajający, a podstępny gest ze strony rządzącej lewicy, mimowolnie poddaje się stylowi myślenia, wedle którego rząd rozdaje przywileje i dary, za które należy się wdzięczność. Nie jest to obywatelski styl myślenia. W państwie prawa rząd pełni służbę społeczną, gospodarząc pieniędzmi podatników, i z tej perspektywy należy oceniać słuszność lub nie księżowskiej pensji. Propagandowy krzyk nie może przesądzać o kierunkach naszych działań. Swoją drogą, zawsze podziwiałem naszego wspólnego profesora, o. Jacka Salija, za to, że odpowiadając na pytania "szukających drogi" najczęściej zaczyna od przeformułowania pytania tak, by usunąć z niego błędy ukrytych założeń.

Z tego względu też razi mnie w argumentacji o. Wojciecha powoływanie się na słowa Jezusa skierowane do Apostołów. Dlaczego nie zdobywać złota do swych trzosów? Aby zwiastować Królestwo Boże w "pełnej wolności" -- tak. Ale -- aby "nie narażać się na zarzut" szukania swego -- nie. Nie tylko, i nie przede wszystkim. Słowa Jezusa w Ewangelii Mateusza 10,9-10 sugerują jakby coś wręcz przeciwnego. Tam właśnie, jako uzasadnienie nakazu niezdobywania jest zdanie: Wart jest bowiem robotnik swej strawy. Gdy o. Wojciech mówi, że sprawą pierwszorzędną jest dobro Królestwa i powinny ustąpić przed nim sprawy materialne, to właściwie mówi    z a     m a ł o.   Królestwo Boże nie tylko jest ważniejsze od spraw materialnych. Ono jest w ogóle z innego porządku. Wykracza poza doczesne kategorie zysku i bezinteresowności, korzyści i straty. Należałoby je raczej porównywać do małżeńskiej miłości. Wzajemne oddanie miłujących się małżonków jest przeciwieństwem chłodnej, cynicznej wymiany usług, a przecież nie udowadniają swej bezinteresowności przez rezygnację z pomocy i z rozkoszy! Byłoby to gruntownie niesłuszne. Właśnie odsłonięcie swojej słabości i przyjęcie wsparcia stanowi obok ofiarności istotny składnik prawdziwej, ludzkiej miłości. Winniśmy otwarcie i szczerze rozmawiać z wiernymi o naszych potrzebach materialnych.

W tym miejscu ktoś mógłby mi zarzucić, że zagubiłem się w teologicznych ideach i straciłem z oczu realną sytuację, bo pensja w szkole będzie istotnie powiększeniem i tak już grubego portfela księdza. Aby na to odpowiedzieć, muszę najpierw przedstawić drugi, ważniejszy aspekt "drugiej strony medalu", który wywołuje mój sprzeciw.

O. Wojciech Jędrzejewski, w ferworze argumentacji, mimowolnie akceptuje cały szereg naszych własnych błędów i wad. Przede wszystkim bez zastrzeżeń zgadza się z sytuacją, że prowadzenie katechezy -- faktycznie -- jest tylko dodatkowym zajęciem księdza. Wówczas także i pensja będzie "dodatkowa", więc i oburzająca. Zrozumiałe też, że skutki prawne w postaci organizacyjnego podporządkowania dyrekcji, konieczność całościowego programu itd. drażnią swą uciążliwością. Ale czy tak ma być, że katecheza jest dla księdza zajęciem "dodatkowym"? Czy tak ma być, że ksiądz nagle nie przychodzi na katechezę, bo akurat wypadł jakiś pogrzeb w parafii? Czy ma zostawiać swoją młodzież w klasie, bo pojechał głosić rekolekcje do innej młodzieży?

Argument o potrzebie samokształcenia jest śmieszny. Oby wszyscy księża-katecheci dokształcali się przez 10 (!) dni w roku, jak podobno gwarantuje prawo. A poza tym jest krzywdzący dla nauczycieli innych przedmiotów, którzy także potrzebują i pewnie chcą się dokształcać. Podobnie zresztą następny argument o programie zajęć. Myślę, że nauczyciele języka polskiego, historii czy biologii, a także matematyki czy fizyki, mogliby wiele powiedzieć o tym, jak ważna jest różnorodność metod nauczania, elastyczność w realizowaniu programu, dostosowanie do specyfiki danej klasy. Nie znaczy to, że zbędny jest całościowy, szczegółowy pro gram zajęć, lecz że stworzenie dobrego programu, również dla katechezy, nie jest łatwe, a nauczyciel czy katecheta nie jest zwolniony z twórczego wysiłku podczas jego realizacji. Praca bez programu -- katechetyczna ekwilibrystyka -- zbyt łatwo może oznaczać po prostu leniwą improwizację na ostatnią chwilę.

Stąd mój pierwszy wniosek, jaki nasuwa się wobec katechezy w szkole -- potrzeba dobrego programu katechezy. Naiwnością byłoby sądzić, że powstanie on samorzutnie. Skoordynowanie doświadczeń i wiedzy teologów i psychologów, dotarcie przede wszystkim do ludzi zajmujących się żywo kształceniem, wychowywaniem, przekazywaniem wiary, wydobycie metod i sposobów wyrazu sprawdzonych już w praktyce, a także stworzenie nowych, adekwatnych do współczesnej kultury i wrażliwości -- to wszystko, oprócz zaangażowania i wiary, wymaga pracy zespołu ludzi i po prostu pieniędzy. Gdyby podliczyć koszty życia, podróży, telefonów i papieru, jaki zużyją podczas tej pracy, okazałoby się pewnie, że jest to inwestycja na miarę zbudowania kilku kościołów. Ciekawe, ile -- w sensie takich właśnie wydatków -- kosztowało przygotowanie nowego Katechizmu Kościoła Katolickiego.

Po wtóre, stoi przed nami zadanie zbudowania "instytucji" szkolnego prefekta: stworzenie zarówno kościelnych struktur prawnych jak i wykształcenie praktyki doboru odpowiednich ludzi do pracy katechetycznej, którzy będą poświęcać jej wszystkie swoje siły, którzy będą mieli trwałe więzy ze szkołą, nie odrywani z byle powodu od lekcji i nie przenoszeni chaotycznie na inną placówkę; dla których udział w dyżurach i radach pedagogicznych nie będzie tylko ustępstwem, ale miejscem ich prawdziwego zaangażowania. Tego przede wszystkim wymaga dobro katechezy. A przy okazji może pojawi się nowy sposób dawania świadectwa: ksiądz dźwigający razem z nauczycielami świeckimi wszystkie trudy szkolnego życia i podobnie jak oni, żyjący ze skromnej nauczycielskiej pensji. /

Zbigniew Bomert OP

 


początek strony
© 1996-1998 Mateusz