Czytelnia

KAROL MEISSNER OSB: Trudna droga do jedności

Listy

 

 

* * *

Dziękuję za ten tekst rzucający wiele światła na istotę trudności stojących na drodze ku jedności czy chociażby na drodze poważnego dialogu miedzy ludźmi rożnych wyznań. W zasadzie zgadzam się z głównymi tezami autora — chcę jednak zwrócić uwagę na dwa poglądy, które autor zdaje się uznawać za oczywiste a mnie się takimi nie wydają.

Otóż wbrew sugestiom zawartym w artykule, z faktu, że nasz Święty Kościół Rzymski uznaje za objawioną największą ilość prawd wcale nie musi wynikać (a już na pewno nie jest oczywiste dla naszych braci niekatolików) że poznaliśmy PRAWDĘ. Po pierwsze mogliśmy blednie uznać za objawioną jakąś tezę, która nie pochodzi od Boga. Po drugie zaś mogliśmy nie przyjąć innej z kolei, którą Bóg próbuje nam przekazać. To według mnie powoduje, iż nasi niekatoliccy bracia nie muszą podzielać naszego przeświadczenia o specyficznej (żeby nie powiedzieć uprzywilejowanej) pozycji katolików w dialogu ekumenicznym. Cytuję: „Co prawda, nie ma innej denominacji, która by przyjmowała za objawione więcej prawd, niż przyjmuje Kościół. Przechowuje on zatem pełnię objawienia, jak to formułuje katolicka nauka wiary.”

Uzasadnianie tej pozycji ILOSCIĄ uznawanych prawd wydaje się delikatnie mówiąc nieuprawnione. Tak przy okazji — gdyby spytać Żydów o liczbę prawd, które im Bóg objawił to też uzbieraliby pokaźną ilość.

Drugi nieuprawniony — moim zdaniem — pogląd to fakt, iż trudności z wcielaniem zasad wyznawanej religii w codzienne życie są jakoś specyficzne dla katolików. Taki pogląd prezentują niekiedy krytycy naszego Kościoła, powiedziałbym bardzo niedoświadczeni, ponieważ jest on łatwy do podważenia zarówno na podstawie obserwacji życia każdego człowieka (niezależnie od systemu wartości, który chciałby realizować) jak i na gruncie biblijnym. W tej dziedzinie z pewnością nie jesteśmy wyjątkowi.

Serdecznie pozdrawiam.

Tomasz z Góry Kalwarii
(tak nazywa się moje miasto)

 

* * *

W artykule o. Meissnera cenię przede wszystkim to, że wyeksponował główną przyczynę podziałów wśród chrześcijan: rzadziej wynikają one bowiem z bezkrytycznego zaakceptowania wpływów zewnętrznych lub z pychy okazanej wobec rzymskiego Magisterium przez domniemanego „reformatora”, a częściej ze zranień, które przekształcają się z czasem w zapiekłe rany.

Przypomnijmy sobie tylko historię podziału Izraela (opisaną w 1Krl 12) na „heretyckie” państwo północne i bardziej „prawowierne” państwo południowe. Główną przyczyną złamania jedności w narodzie wybranym była podatkowa pazerność króla Salomona z ostatnich lat jego panowania, a także kryminalna decyzja jego następcy, króla Roboama, aby ucisk ludu jeszcze bardziej zwiększyć. Dlatego dziesięć pokoleń odłączyło się od dynastii dawidowej (dysponującej przecież boskimi obietnicami trwałości!) i wybrało sobie innego króla. Owszem, królowie północnego państwa Izraela stali się bardzo szybko bałwochwalcami, w swej pysze odrzucali napomnienia proroków i ulegali obcym wpływom znacznie częściej niż królowie państwa południowego. Niemniej to właśnie z państwa północnego pochodzi księga Powtórzonego Prawa, przyjęta jako święta w państwie południowym dopiero podczas reformy króla judzkiego Jozjasza (ok 620 prz. Chr.) dobre 100 lat już po ostatecznym upadku państwa północnego…

Tak więc Duch Święty wyraźnie mówi nam, że działa On nawet także wśród „odszczepieńców”, co prawda na tyle, na ile są oni w stanie na Niego się otworzyć. I że oni też są niekiedy w stanie wydać dobre owoce, które my katolicy powinniśmy z wdzięcznością zaakceptować. To — moim skromnym zdaniem — jest podstawą i nadzieją dzisiejszego ruchu ekumenicznego.

Gdy przyglądamy się bowiem najistotniejszym przyczynom dwóch najtragiczniejszych podziałów chrześcijan: prawosławnemu i protestanckiemu, widzimy od samego początku przyczyny bardziej emocjonalne (dotkliwe wzajemne zranienia) niż czysto doktrynalno–teologiczne. To raczej emocje doprowadziły do późniejszych niezupełnie poprawnych (lub nieprecyzyjnych) sformułowań prawd wiary, a nie na odwrót.

Bo czy na konflikcie Rzymu z Konstantynopolem zaważyły bardziej kwestie Filioque i epiklezy (rozwiązane w końcu polubownie przez sobory lyoński i florencki) czy też może bezczelne zachowanie się legatów papieskich w 1054 r. i złupienie Konstantynopola przez czwartą wyprawę krzyżową w 1204 roku? Czy teraz należy się dziwić, że prawosławni odrzucają specjalną rolę, która powinna przysługiwać biskupowi Rzymu, skoro uważają go za sędziego i stronę — zachodniego patriarchę, który w razie czego zawsze zawyrokuje raczej na korzyść chrześcijan zachodnich (bo przecież „bliższa ciału koszula”), a braci wschodnich raczej bronić nie będzie (chyba, że się dadzą „zlatynizować”)?

Bo czyż główną przyczyną sprawczą tez Lutra była w końcu nie kwestia usprawiedliwienia przez wiarę — jak to 2 lata temu wreszcie wspólnie ustalono — ale sprzeciw wobec niegodnego sprawowania sakramentów i interesownego sprzedawania odpustów (na początku XVI wieku)?

Owszem, gdy znajduję w stołówkowej zupie włos, jestem niekiedy tak wściekły, że zaczynam w końcu irracjonalnie podważać sam przepis kucharski na zupę, zamiast wziąć się za stołówkową BHP… Podobnie gdy trafię na nieudolnego spowiednika, który wejdzie mi na wyjątkowo dokuczliwy odcisk, w bólu gotów jestem krzyczeć, że spowiedź przed kapłanem jest kościelną uzurpacją, a w zupełności wystarczyłaby spowiedź przed samym tylko Bogiem w ciszy własnego serca.

Zranień w Kościele uniknąć jednak nie sposób. Św. Joanna d’Arc została spalona na stosie w wyniku prawomocnego wyroku kościelnego sądu, św. Jan od Krzyża został uwięziony w Toledo przez swych własnych współbraci i musiał z ciemnicy salwować się ucieczką, a św. Franciszek z Asyżu nie bez przyczyny mówił braciom o „radości doskonałej” to jest takiej, którą odczuwa się, mimo że jest się we własnej wspólnocie okrutnie potraktowanym. Podobnych doświadczeń nie uniknie żaden zaangażowany chrześcijanin, bo przecież nie jest większy od swego Mistrza zdradzonego i opuszczonego także przez swoich. Tylko sekty proponują swoim adeptom idealne, bezgrzeszne, nieustannie emanujące ludzkim ciepłem (czy może raczej ciepełkiem?) wspólnoty.

Przypominanie o konieczności przebaczania jest konieczne, ale niewystarczające. Trzeba bowiem, aby we wspólnotach kościoła zaistniały skutecznie działające mechanizmy przebaczania i dochodzenia do porozumienia, których brak objawia się, niestety, dopiero w krytycznych sytuacjach. O tym aspekcie Chrystusowego krzyża się wiernych najczęściej nie informuje, a zranionych pozostawia samym sobie. A ci znajdują się wtedy w stanie ducha i umysłu sprzyjającym wszelkim pochopnym decyzjom mogącym doprowadzić do odsunięcia się od Kościoła, a nawet do zmiany wyznania. Owszem, post factum łatwo jest wtedy mówić o pysze, braku pokory lub posłuszeństwa itp. a nie dostrzec ludzkiego dramatu.

A poza tym problem ekumeniczny istnieje także i w samym Kościele katolickim, gdzie zwalczają się nawzajem różne „Tygodniki” i „Dzienniki” zarzucając sobie nawzajem mnóstwo potwornych rzeczy, a tą wzajemną niechęcią dezorientując wielu wiernych. I nie wygląda na to, aby — przynajmniej w Polsce — wypracowano jakieś mechanizmy łagodzące podobne napięcia. W takich sytuacjach trudno jest nawet, aby oficjalne rozstrzygnięcia Magisterium czytano tak jak na to zasługują: sine ira et studio (tzn. bez emocjonalnych uprzedzeń).

Zupełnie inny problem, który nasuwa się po przeczytaniu artykułu o. Meissnera, to sposób głoszenia dogmatów wiary — nierzadki jeszcze w Kościele katolickim — bardziej jako twierdzeń, które bez dowodu trzeba uznać za prawdziwe jedynie na podstawie autorytetu tego kto je głosi, a mniej jako światło pomagające doskonalej przylgnąć do Chrystusa, by Nim na co dzień żyć. Cóż zatem dziwnego, że istnieje u wielu chrześcijan pokusa wyzbycia się balastu na oko nieprzydatnych teologicznych abstrakcji?

Św. Teresa z Lisieux zarzuca w swym „Dzienniku duszy” księżom, że dążą do tego, byśmy się zachwycali przywilejami Matki Bożej (niepokalanie poczęta, wniebowzięta, pośredniczka wszelkich łask itp.) i oddawali jej hołd z tego powodu, a zupełnie nie tłumaczą, jak ją w tych tajemnicach naśladować. Ja też z pewnym niepokojem stwierdzam, że można teoretycznie wierzyć w zmartwychwstanie i nigdy tegoż zmartwychwstania w swym życiu nie doświadczać, można formalnie uznać rzeczywistą obecność Pana Jezusa w Eucharystii i równocześnie nie móc przezwyciężyć poczucia dotkliwej samotności. I jeśli my, katolicy swym życiem i świadectwem nie pokażemy, że kontrowersyjne dogmaty są nam w życiu duchowym niezbędne i przynoszą nieznane innym chrześcijańskim denominacjom owoce, to nigdy nikogo do niczego nie przekonamy. Wręcz przeciwnie: nasi bracia odłączeni nie przestaną nam zarzucać, że — niczym ewangeliczni faryzeusze — mnożymy zbędne modlitwy i praktyki, a swoją tradycją fałszujemy Pismo Święte.

Prawda naszej wiary nie jest bowiem filozoficzną (czy nawet teologiczną) prawdą intelektualną, ale prawdą egzystencjalną (i którą w języku biblijnym rozumie się nie jako głębokie przekonanie, a jako zawierzenie, przylgnięcie), która ma nas wszystkich doprowadzić do świętości wyrażającej się w podobieństwie do Jezusa Chrystusa. Ale to już temat na osobny artykuł.

Jacek Święcki

 

Jeżeli chciałbyś podzielić się Twoimi przemyśleniami po lekturze artykułu o. Meissnera, napisz do nas na adres: mateusz@mateusz.pl.

 

 

 

na początek strony
© 1996–2000 Mateusz