Milośc i Rodzina
Nie jesteśmy już tylko dla siebie...
 

"Cały ten okres przygotowawczy, przed adopcją jest jak czas ciąży, która trwa dziewięć miesięcy, a dzień otrzymania dokumentów jest jak dzień porodu. My czekaliśmy sześć miesięcy - to tak jakby urodził się nam wcześniak" - opowieść Urszuli i Krzysztofa - przybranych rodziców półtorarocznej Ani.

Ula: Z zamiarem adoptowania dziecka nosiliśmy się od jakiegoś czasu, kiedy okazało się, że leczenie nie przyniesie rezultatu. Ta sprawa dojrzewała, bo przecież to nie jest taka prosta decyzja. Nie potrafiłabym chyba pójść do Domu Dziecka i spośród gromady dzieci wybrać jednego, musiałabym wziąć pięć, bo wszystkich byłoby mi żal. Gdyby przyniesiono jedno i powiedziano: weźcie to, wtedy byłoby łatwiej. Jakiś czas przed nami koleżanka adoptowała noworodka, potem był chłopczyk do adopcji, ale zbyt blisko znałam jego matkę i nie zdecydowałam się - obawiałam się ewentualnych spotkań z matką dziecka. Pracuję na oddziale noworodków, więc jestem blisko tego wszystkiego. Kiedyś przyszła rodzić kobieta, która wcześniej zrzekła się już praw rodzicielskich do kilkorga dzieci i tym razem miało być tak samo. Jednak kiedy urodziła dziewczynkę, zaczęła się wahać. To było w piątek, a już w niedzielę zadzwoniła do nas lekarka, pytając, czy się decydujemy, bo matka chce w poniedziałek iść do domu i zostawia dziecko. Wcześniej nie chciałam jeszcze oglądać dziecka, bo bałam się, że przywiążę się do niego, ale po tej wiadomości poprosiłam o przeniesienie go na nasz oddział i tutaj podczas dyżuru przychodziłam do Ani, a kiedy nie miałam dyżuru, to przyjeżdżałam przed południem - co miałam robić w domu? Któregoś wieczoru zabrałam ze sobą Krzyśka, to było zabawne, bo on nie miał pojęcia, jak wziąć małą na ręce.

Krzysiek: Ja myślałem o adoptowaniu dziecka już wcześniej, kiedy Ula jeszcze miała nadzieję na leczenie. Gdzieś tam pojawiała się myśl o metodzie in vitro... Czytałem różne artykuły na temat tej metody, ale tam było napisane, że sprawdza się ona przede wszystkim w młodszym wieku, była też obawa o zdrowie dziecka poczętego w ten sposób. Moje zdanie było takie: jeśli decydując się na taki sposób, mielibyśmy okaleczyć nasze dziecko, to zaadoptujmy pierwsze z brzegu i też będzie. Nawet nie zastanawialiśmy się, czy to ma być chłopczyk czy dziewczynka.

Ula: Poza tym do tej pory mówiło się u nas o samych sukcesach metody in vitro. Kiedy pracowałam przez jakiś czas w Niemczech, moja pracodawczyni zabrała mnie do swojego lekarza i on powiedział, że u nich powoli odchodzi się od tego sposobu, dlatego że jest to jednak manipulacja, która nigdy nie spełni warunków naturalnego poczęcia i na każdym etapie manipulacji komórką może dojść do uszkodzenia. No więc o tych minusach się nie mówi, tylko o plusach. Doszliśmy więc do wniosku, że nie będziemy kombinować. Poza tym nie jesteśmy już tacy młodzi, a mogłoby być tak, że pierwsza próba nie powiodłaby się i jest ryzyko takiego uzależnienia się - no to może następna albo kolejna i tak dalej.

Pracując na oddziale noworodków, bez przerwy patrzyłam na radość innych małżeństw, na szczęśliwych ojców, a z drugiej strony, jeszcze dawniej, widziałam kobiety przychodzące do aborcji, kobiety rodzące ósme czy dziewiąte dziecko i nieraz miałam pretensje do losu, że ja nie mogę mieć nawet jednego. W tym wszystkim ratowała mnie wiara, choć miałam nieraz chwile zwątpienia - Boże, dlaczego ja? W Niemczech opiekowałam się dzieckiem bogatego żydowskiego małżeństwa. To dziecko miało wszystko, z wyjątkiem obecności swoich rodziców: na spacer ze mną, karmione przeze mnie, spało ze mną. Nieraz sobie myślałam: Boże, ich stać na wszystko, nie mają problemów materialnych i brak im czasu na zajmowanie się nim, a ja, która byłabym ze swoim dzieckiem stale, kochałabym je, nie mogę mieć dzieci.

Krzysiek: Długo nie mieliśmy własnego domu, mieszkaliśmy z rodzicami, potem była budowa, w międzyczasie leczenie, sanatoria, jakaś nadzieja, nieudane próby i tak się to odwlekało.

Ula: No i skończyło się szczęśliwie... Jesteśmy u siebie w domu, mamy Anię i jest dobrze. Ten dom się stał jakiś inny i my jesteśmy inni. Nie jesteśmy już tylko dla siebie. Wcześniej przychodziłam z pracy, siedziałam sama, czekałam na powrót Krzyśka.

Krzysiek: Nawet kiedy już wprowadziliśmy się do nowego domu, to przynajmniej ja długo jeszcze nie odczuwałem, że to jest mój dom, przed wykończeniem go pracowałem na budowie, w garażu, wieczorem zbierałem się i tyle, jechałem do domu.

Ula: Czasami mieliśmy takie wrażenie, że trzeba się zbierać i wracać

Krzysiek: Potem jeszcze chyba przez pierwszy rok tak się właśnie czułem: jestem tu tylko chwilę i wracam. Kiedy mieszkaliśmy z rodzicami, w domu było więcej ludzi, a tu naraz sami. Przychodziły święta, a my jechaliśmy do rodziny, niby mieliśmy dom, ale jakbyśmy go nie mieli, bo po prostu święta spędzaliśmy u jednych czy u drugich rodziców. Teraz jest znów na odwrót - wszystkich się zwozi, a my siedzimy u siebie.

Ula: I moi, i Krzyśka rodzice bardzo się cieszą z Ani. Nigdy zresztą specjalnie nie dawali nam do zrozumienia, że coś jest nie tak, że są niezadowoleni, owszem wspominali o dzieciach przy życzeniach świątecznych, byli delikatni. Nieraz tata Krzyska mówił, że jest tyle nieszczęśliwych dzieci, które potrzebują domu... Teraz dziadek jest zakochany w Ani. Dziecko wprowadza w dom dużo radości. Nieraz przychodzę bardzo zmęczona, w innej sytuacji po prostu położyłabym się, a obecność Ani mobilizuje mnie jakoś; nie jest żadnym problemem nocne wstawanie.

Teraz, kiedy wspominam, co przeszliśmy w okresie starania się o załatwienie wszystkich prawnych formalności związanych z adopcją Ani, to czasem mówię, że nie wiem, czy przetrzymałabym to wszystko, gdyby dziecko nie było od początku u nas w domu.

Krzysiek: Urszula popadła wtedy prawie w nerwicę....

Ula: To było tak, że niezbyt dobrze nas poinformowano o kolejności załatwiania, bo pokierowano nas od razu do sądu, a według przepisów należało zacząć od ośrodka adopcyjnego. Ania, jako dziecko porzucone przez rodziców powinna być zgłoszona i trafić do Domu Małego Dziecka. Mieliśmy z tego powodu dużo kłopotów, straciłam nawet prawo do urlopu macierzyńskiego

Krzysiek: I tu, wydaje mi się, tkwi błąd, bo te formalności trwają z pół roku, a w tym czasie dziecko może się nabawić różnych chorób, nawet choroby sierocej. Jeżeli udaje się komuś ten okres skrócić, to tylko dzięki różnym układom i znajomościom. Ludzie czekają w kolejce na małe dzieci, a one są w Domach Małego Dziecka i to one są ofiarami bałaganu, braku informacji, braku porozumienia się urzędników. W tej całej sprawie wyglądało na to, że wszyscy są ważniejsi niż to dziecko, chociaż wszędzie twierdzą, że to wszystko się robi dla dobra dziecka.

Ula: Ania miała już cztery tygodnie i dalej była w szpitalu, aż kiedyś lekarka mówi, żebym wzięła dziecko na sobotę i niedzielę do domu. Nie miałam do tego większego przekonania, bo formalności posuwały się bardzo wolno, bałam się, że przywiążę się do niej, a możemy nic nie załatwić i co wtedy? Byłam trochę zniechęcona.

Krzysiek: Bardzo szybko można się przywiązać i zacząć traktować to dziecko jak swoje, jakby miało już zostać na zawsze.

Ula: Ale pani doktor wjechała mi trochę na ambicję - Dlaczego pani się tak zachowuje, pacjentki noszą dziecko dziewięć miesięcy, a potem ono rodzi się chore albo umiera i muszą się z tym pogodzić. Niech pani chociaż na te dwa dni stworzy temu dziecku prawdziwą rodzinę. - No i zdecydowaliśmy się, wzięliśmy Anię w piątek wieczorem, z zamiarem odwiezienia jej w niedzielę, bo w poniedziałek miałam iść do pracy. Przywieźliśmy ją do domu (nawet nie mieliśmy niczego dla niej) zjechała się rodzina, wszyscy wokół Ani (wtedy to jeszcze miała być Marysia), no i moja mama pyta, co dalej. Ja mówię, że w niedzielę ją odwieziemy, bo w poniedziałek trzeba iść do pracy. Mama na to, że ona zostanie z dzieckiem. Tak to się zaczęło i trwa.

Krzysiek: Nie mieliśmy żadnych rzeczy, niczego nie gromadziliśmy zawczasu, żeby jakby nie zapeszać, chociaż na początku małżeństwa mieliśmy całą szafę ubranek, tylko że potem rozdaliśmy je.

Ula: Ania się urodziła 17 maja, przywieźliśmy ją 14 czerwca i jeszcze długo nigdzie z nią nie wychodziliśmy, pieluchy suszyły się na strychu. Aż w końcu Krzysiek mówi, że nie ma sensu tak się ukrywać, przecież nie zrobiliśmy nic złego. No i chociaż jeszcze sprawa nie była załatwiona, zaczęliśmy powoli kupować różne rzeczy, bo mieliśmy najpierw stare pożyczone łóżeczko, kąpaliśmy małą w dużej wannie...

Krzysiek: Tymczasem uczestniczyliśmy w całej tej procedurze, bardzo ciężkiej dla nas, sama rozmowa u psychologa trwała trzy godziny. Mieliśmy wrażenie, że traktują nas jak dzieci, chociaż pani psycholog wyjaśniła nam sens takiego postępowania. Opowiedziała historię małżeństwa, wykształconego i dobrze sytuowanego, które po czternastu latach postanowiło oddać dziecko z powrotem, bo nie spełniło ich oczekiwań w zakresie inteligencji. Strasznie się wzburzyłem - nie mogę zrozumieć takiego postępowania, przecież mając rodzone dzieci też nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jakie one będą. Trochę nas straszono, że trzymamy dziecko bezprawnie, że konsekwencje może ponieść też lekarka. Mieliśmy nieszczęście trafić na sezon urlopowy, co dodatkowo wydłużało procedurę. Spotkania z pedagogiem, wizyty kuratorów, sprawdzanie warunków. Kiedyś oglądaliśmy w telewizji program o adopcji i ojciec adoptowanego powiedział tam, że przed adopcją pytano ich o wszystko, tylko nikt nie zapytał, czy będą kochać to dziecko. Wreszcie 6 listopada odebraliśmy dokumenty, a trzy dni wcześniej ochrzciliśmy Anię. Na Boże Narodzenie dostaliśmy z Ośrodka Adopcyjnego kartkę z życzeniami.

Ula: Kiedy rodzi się swoje dziecko, to uczucie przychodzi jakby samo z siebie. Z adopcją jest trochę inaczej, chociaż w ogóle nie myślimy, że to nie jest nasze rodzone dziecko.

Krzysiek: Cały ten okres przygotowawczy, przed adopcją jest jak czas ciąży, która trwa dziewięć miesięcy, a dzień otrzymania dokumentów jest jak dzień porodu. My czekaliśmy sześć miesięcy - to tak jakby urodził się nam wcześniak

Wysłuchał i zapisał Maciej Tabor   (Fundamenty Rodziny 2/97)
 

początek strony
(c) 1996-1997 Mateusz