|
Radykalizmu Ewangelii nie można utożsamiać Polski kształt Wieczernika ABP JÓZEF ŻYCIŃSKI
|
W orędziu skierowanym do Konferencji Episkopatu Polski podczas ostatniej pielgrzymki do Ojczyzny, Jan Paweł II zwrócił szczególną uwagę na świadomość wspólnoty Kościoła, stanowiącą owoc troski o dobro wspólne. W jej doświadczeniu teologiczną wizję Kościoła trzeba „stale dopełniać nakazem serca”, pamiętając, że „Konferencja Biskupów, z uwzględnieniem kompetencji biskupów diecezjalnych, jest odpowiedzialna za całość przekazu wiary na jej terenie, bez względu na to, czy jej przekazicielami są duchowni diecezjalni, zakonni czy wierni świeccy”. Do tych słów winniśmy powracać szukając pełnej jedności wiary, w której nikt z kandydatów na charyzmatycznych przywódców nie może zastępować Konferencji Episkopatu, wprowadzając w dodatku prywatną teologię, w której dużo więcej jest populistycznych haseł niż nauczania II Soboru Watykańskiego. |
Z wielości wątków zawartych w papieskim przesłaniu do biskupów, chcę podjąć wyłącznie kwestię jedności wyrażanej przez więź wiernych z pasterzami. Uważam, że jest to kwestia podstawowa, która rodzi obecnie wiele nieporozumień i niedomówień. Ich wynikiem są bezpodstawne opinie o głębokich podziałach wśród polskiej hierarchii, a równocześnie bagatelizowanie tych rzeczywistych podziałów we wspólnocie wiary, które stanowią próbę uprawiania eklezjologii podporządkowanej sympatiom politycznym radykalnych środowisk. Opinie o podziałach w kręgu Episkopatu wynikają w dużym stopniu stąd, iż w systemie propagandy PRL przedstawiano środowisko biskupów jako zuniformizowany monolit, bez zwracania uwagi na naturalne różnice w stylu pasterskiej posługi poszczególnych hierarchów. W komentarzach dyspozycyjnych dziennikarzy cały Episkopat ukazywany był jako środowisko agentów Watykanu, zdrajców podejmujących współpracę z rewanżystami niemieckimi lub przedstawicieli Ciemnogrodu, którzy nie dorastają do standardów określanych przez siły postępu. Wraz z odejściem PRL-owskiego systemu dezinformacji można było poznać realnych biskupów w konkrecie ich osobowości. Zjawiskiem zrozumiałym są różnice tych osobowości, zależne od specjalizacji naukowej, pochodzenia, sposobu ujmowania zjawisk czy preferencji duszpasterskich. Ukazanie tej specyfiki zniszczyło obraz monolitu, w którym przypadkowy obserwator ujmował fiolet biskupich szat jako podstawowy czynnik integrujący środowisko Episkopatu. Zaczęły pojawiać się opinie o zróżnicowaniu stanowisk hierarchii. Przy pewnej interpretacji były one banalnie prawdziwe; przy innej rażąco niesprawiedliwe. Banał pojawiał się przy uwzględnianiu różnic mało istotnych. Nie widać powodu, dlaczego wszyscy biskupi mieliby obowiązek wspólnotowego zachwytu nad muzyką Mozarta czy prozą Joyce’a. Nie widać racji, dlaczego mieliby uzgadniać swe poglądy w tak kontrowersyjnych kwestiach pozateologicznych, jak np. ocena możliwości zorganizowania zimowej Olimpiady w Zakopanem. Rażąco niesprawiedliwe pozostają natomiast sugestie, że w Episkopacie polskim występują różnice w istotnych kwestiach wiary i moralności. W polskich warunkach nie pojawił się nikt, kto w stylu francuskiego bpa Gaillot wypowiadałby w ważnych sprawach opinie odbiegające od stanowiska reszty Episkopatu. W środowisku katolickich komentatorów pojawiały się natomiast pytania, jak wyważyć proporcje między strategią dyplomatyczną a świadectwem prawdy. Kiedy więc Ksiądz Prymas Glemp przesłał pamiętny list do prowincjała redemptorystów, niektórzy z charyzmatycznych krytyków utrzymywali, iż krok ten prowadzi do podziałów, które są niedopuszczalne duszpastersko, nawet jeśli można je usprawiedliwić merytorycznie. Osobiście obawiałbym się bardzo uprawiania takiego stylu duszpasterstwa, w którym lekceważy się elementarne zasady teologii po to, by chronić poczucie wspólnoty duszpasterskiej budowanej na przesłankach odbiegających od zasad Ewangelii. W pamiętnym liście Księdza Prymasa widzę troskę o realizację papieskich słów: „Musimy dotrzeć do świata z tym, co Kościół ma najlepszego do zaofiarowania, szanując godność osoby ludzkiej...”. Szacunek dla prawdy i dla godności osoby wymaga wypowiadania ocen, które są konieczne jako świadectwo prawdy, mimo że nie wszystkich zachwycają. Z głębokim niepokojem patrzyłbym na Kościół, w którym dyplomacja i personalne układy byłyby ważniejsze od świadectwa prawdy i szacunku dla ludzkiej godności. Prymas Tysiąclecia uczył nas kiedyś takiego świadectwa, nawet w kontekście odległym od społecznej akceptacji — jak to było w przypadku Orędzia do biskupów niemieckich. Jego styl zobowiązuje nas także dzisiaj; nie można podporządkować go próbom szukania kompromisu między np. chrześcijańską teologią krzyża a pseudopatriotyczną retoryką Żwirowiska. |
W ciągu ostatniego półwiecza polskie doświadczenie więzów ze Stolicą Apostolską było w dużym stopniu kształtowane nie tyle przez teologiczne prawdy eklezjologii, co raczej przez doraźne uwarunkowania społeczne, polityczne, uczuciowe. Był okres, kiedy rodzima propaganda przedstawiała jednym tchem imperialistów amerykańskich i agentów Watykanu, widząc w nich zagrożenie dla wszystkich sił postępu. Retoryka ta przemawiała do relatywnie niewielkiego kręgu odbiorców. Zdecydowana większość społeczeństwa, doświadczając żenujących ataków kierowanych w stronę Stolicy Apostolskiej, tym żywiej wyrażała swe uczucie więzi z Piotrem naszych czasów. Tradycja ta przetrwała do dziś. Absurdalne ataki Sojuszu Lewicy Demokratycznej skierowane przeciw konkordatowi, umocniły więź z Kościołem wielu środowisk, które wcześniej były niezdecydowane, zaś po wprowadzeniu konkordatu mogły się bezpośrednio przekonać, iż lewicowe straszenie katolickim fanatyzmem, rzekomo ułatwianym przez regulacje konkordatu, okazało się raz jeszcze propagandowym straszakiem pozbawionym podstaw merytorycznych. Od ponad 20 lat czynnikiem podstawowym dla polskiego poczucia więzi ze wspólnotą całego Kościoła jest silny uczuciowy związek z osobą Jana Pawła II. Geneza tych wyjątkowo silnych uczuć jest zrozumiała, jeśli wrócimy pamięcią do okresu ideologicznego zniewolenia, kiedy to październikowe konklawe przyniosło wielki wybuch narodowych nadziei, przekraczający granice wszelkich racjonalnych oczekiwań. Osoba Ojca Świętego stała się symbolem tych nadziei i wiary w ludzką godność, którą trzeba było chronić w obliczu przybranego w majestat prawa łamania praw człowieka. Wydarzenia 1989 r. ujawniły, iż życie potwierdziło wcześniejsze oczekiwania, mimo iż mogły one uchodzić początkowo za irracjonalne. W świadomości wielu osób pociągnęło to za sobą próbę zastąpienia teologicznej wizji Kościoła ekspresją uczuć do Ojca Świętego. W podejściu takim posługę Jana Pawła II pojmuje się czasem w sposób niemal magiczny, nie stawiając sobie należnych wymagań, tylko oczekując, by Papież osobiście rozwiązywał wszystko za swych skłóconych rodaków. Wśród różnorodnych propozycji rozwiązania problemu Żwirowiska w wielu listach, pisanych przez przedstawicieli krańcowo odległych środowisk, przedstawiano mi ten sam wariant: Ojciec Święty przyjeżdża do Polski i osobiście wynosi część krzyży ze Żwirowiska. W propozycjach takich znajdujemy świadectwo dziecięcej niedojrzałości, w której zamiast szukać własnego rozwiązania sytuacji o jednoznacznej ocenie moralnej, usiłuje się przesuwać ciężar wysiłku w stronę Ojca Świętego, unikając tych osobistych form zaangażowania, które stanowią nasz obowiązek jako członków Kościoła. Przy niewielkich zaburzeniach wszystko to może łatwo prowadzić do uczuciowych zachowań, w których brak teologicznej głębi. Osobne zagadnienie stanowią próby instrumentalnego wykorzystywania autorytetu Jana Pawła II przez te środowiska katolickie, które przez długi czas systematycznie dokładały starań, aby nadwerężyć swój własny autorytet. Zachowanie krytycznego dystansu wobec ich emocjonalnych postulatów stanowi warunek konieczny przezwyciężenia infantylnej eklezjologii, w której usiłuje się wikłać autorytet Ojca Świętego w wewnętrzne spory skłóconych grup, bagatelizując fundamentalną prawdę o tym, że jest On pasterzem całego Kościoła. Mimo silnej uczuciowej więzi z osobą Jana Pawła II i mimo jego ogromnego autorytetu, można jednak spotkać niewielkie, lecz skrajnie radykalne grupy, które usiłują „racjonalnie” wyjaśniać, dlaczego Ojciec Święty nie podziela ich radykalizmu. Stąd też autorzy memoriałów, postulujący zakaz przyjmowania Komunii św. w postawie stojącej, wyjaśniają z reguły, że Jan Paweł II, owszem, podaje Komunię także tym, którzy stoją, ale czyni to jedynie dlatego, że w środowisku zdominowanym przez masonów nie jest w stanie kłócić się o każdy szczegół. Papieski dystans lub wymowne milczenie wobec pewnych radykalnych postulatów, politycznych lub salonowo-towarzyskich tłumaczone jest najczęściej tym, że Ojciec Święty jest źle informowany, gdyż nie mają do niego dostępu ci, którzy służą Kościołowi najwierniej, tzn. tak samo jak autorzy radykalnych ocen. Trzeba przyznać, że zwolennicy równie kuriozalnych interpretacji stanowią znikomą mniejszość, którą w normalnych warunkach można by ignorować w takim samym stylu, jak ongiś ignorowaliśmy komentarze partyjnych publicystów usiłujących rozwijać własną wizję Kościoła na łamach „Trybuny Ludu” czy „Nowych Dróg”. Problem w tym, że w obecnym nurcie szybkich przemian i radykalnych przewartościowań, nierzadko skandalicznie głośne afery generowane bywają przez osoby, których działania należałoby w normalnych warunkach skwitować milczeniem i konsternacją. Jako znamienny można wskazać casus Janosza. Metamorfoza dawnego pracownika służb specjalnych i członka PZPR, który nadzwyczaj szybko przekształcił się w obrońcę polskości i samozwańczego eksperta od teologii krzyża, uczy nas, iż nie należy bagatelizować patologii, pocieszając się, że grono ich sympatyków jest relatywnie niewielkie. Jedyną dopuszczalną odpowiedzią na patologie małych, radykalnych grup pozostaje szybka reakcja ukazująca teologiczną bezpodstawność ich zachowań. |
Patologie te bynajmniej nie rozwinęły się dopiero po upadku PRL. Wystarczy zapoznać się z dokumentacją włączoną do procesu beatyfikacyjnego biskupa Jerzego Matulewicza, by przekonać się, jak obcesowo w Wilnie lat 30. lokalni działacze Narodowej Demokracji usiłowali podporządkowywać Ewangelię własnym wizjom polityki i patriotyzmu. Ich żenujące oszustwa, uzasadniane patriotyczną retoryką, wymownie ukazują, jak łatwo można elementarną ludzką uczciwość podporządkować obsesyjnej wręcz nienawiści. Ten sam mechanizm ilustrują późniejsze groteskowe sceny z dziejów PRL, kiedy to dla kolaborujących duchownych rezerwowano miano „patriotów”, zaś mistrzowie konformizmu występowali w roli „postępowych katolików”. Byłoby dziwne, gdyby etap ten zakończył się bez zostawienia śladów i gdybyśmy w środowiskach katolickich nie odnajdywali dziś nowych kandydatów do pełnienia roli siły przewodniej i nauczania „prawdziwego” patriotyzmu. Podstawowy problem wyraża się w tym, iż ich działania wprowadzają ducha międzypartyjnej rywalizacji tam, gdzie chrześcijaństwo wymaga uniwersalizmu Wieczernika. 4 VII 1998 r. erygowałem w Lublinie nową parafię. Znajduje się ona na Poczekajce, blisko rejonów, gdzie mieszka wielu studentów. Z myślą o nich i o możliwościach stworzenia ośrodka, który będzie koordynował kontakty między przybywającymi do Lublina młodymi ludźmi ze Wschodu i Zachodu, na patrona parafii wybrałem błog. Piotra Jerzego Frassatiego. Kilka tygodni później otrzymałem list, którego autor pisał: „Czy nie mamy już naprawdę polskich świętych, że musimy w Lublinie budować kościoły, którym patronuje Włoch? Wiem, dlaczego tak zrobiono. Frassati brał udział w antykomunistycznych demonstracjach, więc chcecie go dać na patrona, żeby wychowywać młode pokolenie w nienawiści do komunizmu”. Sprawdziłem, kim jest autor kuriozalnego listu. Okazało się, że obecnie jest pracownikiem naukowym, a jeszcze niedawno pełnił funkcję sekretarza w jednym z ogniw PZPR i był tam znany jako gorący zwolennik ideowej linii Mieczysława Moczara... |
Moczarowska wersja eklezjologii może nam rozkwitać wydając kwiaty nieznane dotychczas teologom. Groteskowy nacjonalizm pojawi się w niej jako patriotyzm. Trudno wtedy będzie bronić uniwersalizmu Ewangelii, gdyż można zostać natychmiast oskarżonym o brak patriotyzmu lub przynajmniej o kosmopolityzm. Walka klas odegra decydującą rolę w tłumaczeniu wydarzeń historii zbawienia. Patetyczny slogan połączony z nowymi formami politycznej poprawności zastąpi elementarną odpowiedzialność za prawdę formułowanych tez. W praktyce tej pojawia się znamienne dla przeszłości dążenie do izolowania religii od dialogu z kulturą współczesną oraz do unikania elementarnych wartościowań etycznych. Postawa taka była psychologicznie zrozumiała w okresie, gdy wiele osób bało się ujawniać swe przekonania religijne. Kształtował się wtedy model zachowań religijnych ograniczony do afirmacji kilku tez teologicznych i pozbawiony obserwowalnych przejawów w życiu. Jego obecne postacie prowadzą jednak do żałosnych prób odrywania religii od jakichkolwiek następstw egzystencjalnych. Polemizując z moralną oceną zjawisk politycznych przez polską hierarchię, jeden z przywódców polskiej lewicy przeciwstawił niedawno naszym wzorcom styl pasterskiej posługi krajów Zachodu i wyraził opinię, że w krajach Unii Europejskiej „hierarchowie nie czynią się politycznymi sędziami jakiejkolwiek formacji”. Uważam, że niezależnie od szerokości geograficznej nikt z hierarchów nie usiłuje występować w roli politycznego super-recenzenta. Sprawy programów politycznych mają jednak wyraźny składnik etyczny. Obowiązkiem Kościoła pozostaje uczulanie wiernych na moralne treści przesłania kierowanego przez poszczególne partie polityczne. Przytoczona ocena misji Kościoła w krajach Unii Europejskiej nie uwzględnia tego, iż w tym samym czasie przewodniczący Konferencji Episkopatu Francji abp Bille ogłosił, iż nacjonalistycznych haseł Frontu Narodowego Le Pena nie można pogodzić z katolicką nauką społeczną. Nie wiem, czy katolicka krytyka programu Le Pena odbierana jest przez polską lewicę jako nadużycie prowadzące do próby występowania hierarchii w roli politycznych sędziów. Ubolewam natomiast, że w tym samym okresie mieliśmy w Polsce próbę obrony Le Pena z pozycji przedstawianych jako prawicowe. W apologii takiej pojawia się element groteski, gdy Episkopat Francuski dokonuje oceny moralnej francuskich programów politycznych, natomiast radykalne środowiska polskie usiłują występować w roli superarbitrów, którzy nawet biskupów francuskich pouczają, jak powinien wyglądać francuski katolicyzm narodowy. W przeszłości podobne podejście było praktykowane, przede wszystkim, w kręgach lewicowo-liberalnych. Pamiętam, jak przed laty amerykańskie feministki zebrane na konferencji w Maryland usiłowały instruować kard. Bernardina, w jaki sposób powinien okazywać pasterską troskę o Kościół w Chicago, odległym o setki mil od miejsca ich obrad. Dziś liberałowie wyzwolili się już z podobnych praktyk i w jakościowo inny sposób okazują swą niechęć wobec Kościoła. Dawne formy cieszą się natomiast dużą popularnością w kręgach skrajnej prawicy, jeśli słowo „prawica” ma jakikolwiek sens przy podobnej dawce radykalizmu. Za znamienny przykład tej postawy można uznać np. ataki radykałów naszej rodzimej publicystyki skierowane przeciw kard. Lustigerowi, kiedy zdecydował on, by po śmierci prezydenta Mitterranda sprawować w Notre Dame Mszę świętą za zmarłego. W decyzji podjętej przez Arcybiskupa Paryża można było odnaleźć postawę ojca rozumiejącego życiowe zagubienie osób, które daleko odeszły od swej rodzinnej wspólnoty. Mimo tego odejścia, dostrzegał on jednak każdy przejaw ich dobrej woli i starał się obejmować wspólnotą Eucharystii ich pokomplikowane losy. Z emocjonalnych ataków, które ukazały się w niektórych polskich czasopismach, wynikało pośrednio, iż w podobnych sytuacjach kard. Lustiger powinien najpierw zasięgnąć opinii naszych politycznych radykałów, by następnie modlić się jedynie za te osoby, które zostaną pozytywnie zaopiniowane przez wszystkie kręgi pretendujące do miana prawicy. Sygnalizowanych postaw nie wolno bagatelizować. Prowadzą one bowiem do ideologicznego fanatyzmu przybranego w szaty teologii. Miejsce ewangelicznego prawa miłości zajmuje w nich tropienie wrogów, przywodzące na pamięć najsmutniejszą tradycję przeszłości. Ewolucja tej tradycji skłania także do gorzkiej refleksji. Zanim krasomówcze ozdobniki o szubienicach dla biskupów pojawiły się w wypowiedziach Andrzeja Leppera, formułowano je dużo wcześniej w środowiskach pretendujących skądinąd do miana ultrakatolickich. Jeszcze na długo przed Lepperowską propozycją rozprawienia się z abpem Gocłowskim, dyskretnie sugerowano powieszenie bpa Pieronka. Zaś autorzy podobnych sugestii chodzili w nimbie najprawdziwszych katolików, którzy z konieczności muszą zrobić porządek w Kościele, skoro zadania tego nie chce podjąć się nikt inny. Ich agresja, atakująca „biskupów zdrajców” ujawniała się w takim samym stylu, w jakim ongiś atakowano „szpiclów Watykanu”. Zmieniły się jedynie odsyłacze rodowodowe. Różnica wyraża się także i w tym, że niegdyś podobne inicjatywy rozwijali przedstawiciele lewicy występujący w roli awangardy postępu historycznego, dziś natomiast rozwijają je środowiska uważane za ultraprawicową reprezentację „prawdziwych katolików”. Kontaminacja retoryki przeszłości wydaje swój gorzki owoc w deklaracjach, w których patriotyczne ozdobniki eliminują jakiekolwiek odniesienia do Ewangelii. Przesłanie Chrystusa staje się mało istotnym elementem tła, kiedy ideolodzy zaczynają demonstrować proste rozwiązania skomplikowanych problemów. |
Kontaminacja przybiera czasem postać, w której przeszłość pojawia się bez jakichkolwiek ozdobników, uwzględniających przemiany społeczne ostatniej epoki. Tak np. Kazimierz Morawski podczas konferencji prasowej 5 stycznia br., ukazując założenia kierowanej przez niego Unii Chrześcijańsko-Społecznej, stwierdził otwarcie, że nie będzie prosił nikogo z biskupów o pozwolenie na współpracę księży ze strukturami jego organizacji. W deklaracji tej odnajdujemy oznaki postawy, która w przeszłości inspirowała rekrutację „księży patriotów” rozbijających jedność Kościoła. Można tylko wyrazić ubolewanie, iż relikty antykościelnych zachowań z najsmutniejszych praktyk PRL ocalały w Kancelarii Prezydenta RP, gdzie Kazimierz Morawski odpowiada za dialog ekumeniczny. Język jego wypowiedzi ze wspomnianej konferencji prasowej stanowi zaprzeczenie zarówno języka dialogu, jak i postawy ekumenizmu... Byłoby oznaką niepoprawnego optymizmu oczekiwać, iż patologia wniesiona w społeczność wiernych przez totalitarne władze PRL zniknie automatycznie ze świadomości społecznej wraz z odejściem tych władz. Relikty umysłu zniewolonego przez ideologiczne fikcje będą długo jeszcze powracać we wzorcach zachowań, w których polityczne sympatie mają być ważniejsze od wspólnoty wiary w Jezusa Chrystusa. To one każą wielu środowiskom wprowadzać jako podstawowe rozróżnienia, kto z uczestników wspólnoty modlitewnej należy do PSL, Unii Wolności czy Porozumienia Centrum, zaś jako mało istotne traktować samą wspólnotę modlitwy czy więzi kościelnej. Ten sam wzorzec mentalności odnajdywaliśmy w strukturach PRL, gdy nieistotna była czyjaś uczciwość lub kompetencja, gdyż podstawę wszystkich wartościowań stanowiła przynależność partyjna. Odnajdujemy go również współcześnie, gdy ideologiczny slogan i mentalność aktywistów partyjnych zaczyna dominować nad ewangelicznym świadectwem życia „w Duchu i Prawdzie”. Aby na miejscu eklezjologii poranionej przez bolesne wydarzenia najnowszej historii rozwijał się duch jedności Wieczernika, trzeba nam systematycznie wprowadzać refleksję teologiczną na miejsca skażone ideologią. W tym celu należy konsekwentnie szukać postawy solidarności ducha zakorzenionej w modlitwie. Jej opis odnajdujemy na kartach Pisma w opisie społeczności Kościoła po zesłaniu Ducha Świętego: „Trwali oni w nauce Apostołów i we wspólnocie, w łamaniu chleba i modlitwie. (...) Przyjmowali posiłek z radością i prostotą serca. Wielbili Boga, a cały lud odnosił się do nich życzliwie. Pan zaś przymnażał im codziennie tych, którzy dostępowali zbawienia”. Zadaniem szczególnym dla nas wszystkich pozostaje kształtowanie tej samej świadomości wielkich Bożych dzieł, które realizują się w kontekście naznaczonym naszym poczuciem rozczarowań, kryzysów czy zniechęceń. Trzeba nam wtedy we wspólnocie modlitwy kształtować wrażliwość na obecność Pana, który prowadzi swój lud po krętych ścieżkach rozczarowań i nadziei. Ten właśnie styl, zakorzeniony w eucharystycznej wspólnocie Wieczernika, kształtował w naszych dziejach piękne dusze tych, którzy radykalizmu Ewangelii nie utożsamiali z radykalizmem programów politycznych. Styl ten także dla naszej generacji pozostaje szczególnym wezwaniem do wierności papieskiemu nauczaniu, ujmowanemu w perspektywie teologicznej wizji Kościoła. W nim ma się ujawniać światu piękno wspólnoty Kościoła, w którym Duch Święty niezmiennie objawia uniwersalizm wielkich spraw Bożych, wyzwalając z mentalności kapliczek, tak bliskiej dla pewnego typu działacza partyjnego. Doświadczenie wykazuje, iż nie ma alternatywy dla chrześcijańskiego życia duchem Wieczernika. W nurcie przemian, które obejmowały wiele krajów po Soborze, można było wyróżnić dwa skrajne przypadki ukierunkowania tych przemian. W jednym usiłowano koncentrować uwagę na chrześcijaństwie społecznych protestów. Jego hasłem wywoławczym było słowo „demonstracja”. W nurcie drugim dążono do tego, aby wszystkie formy zaangażowania w przemianę świata wynikały z ducha głębokiej modlitwy. Jego symbolem stało się słowo „adoracja”. Z perspektywy czasu i doświadczeń — choćby tylko amerykańskich — widać, iż trwałe owoce pozostały w tych środowiskach, dla których chrześcijaństwo rodziło się w modlitewnej wspólnocie Wieczernika. O spektakularnych działaniach ideologów, dla których krzykliwe demonstracje były dużo ważniejsze od adoracji eucharystycznej, pozostały głównie smutne wspomnienia. Nie popełniajmy tego samego błędu w doświadczeniach polskich podziałów i polemik. Dla Wieczernika nie ma alternatywy w tradycji, która chce pozostać wierna Ewangelii. |
Wśród patologicznych postaw, które stanowią zaprzeczenie zarówno papieskiego nauczania, jak i zachowań dopuszczalnych w tradycji katolickiej, można znaleźć wiele autentycznych problemów, które wymagają wspólnotowej refleksji, aby zachować wartości istotne dla bogactwa katolicyzmu ukształtowanego w naszej tradycji narodowej. Troska o tę tradycję nie może jednak prowadzić do szukania alternatywy dla uniwersalizmu Ewangelii. Nie można więc stworzyć narodowej wersji eklezjologii, w której zaneguje się ogólnie przyjmowane zasady powszechnej misji Kościoła. Można wiele skorzystać uwzględniając zarówno negatywne doświadczenia przemian zachodzących ostatnio w wielu krajach zachodnich, jak i pozytywne wnioski płynące z polskiej tradycji, a w szczególności z aksjologicznej więzi chrześcijaństwa z postawami, które w naszych dziejach okazały się istotne dla rozwoju właściwie pojętej troski o naród. W jaki sposób łączyć uniwersalizm chrześcijańskiego otwarcia na innych z aprobatą dla tych postaw, które kształtowały tradycję narodową wolną od nacjonalizmu czy ksenofobii? Jest to pytanie bardzo istotne w doświadczeniu obecnych form kulturowego wykorzenienia, gdy wiele środowisk doświadcza głębokiego kryzysu tożsamości i nie potrafi odnaleźć swego miejsca w kontekście nowych wyzwań. Jakichkolwiek ścieżek poszukiwalibyśmy w nurcie pluralistycznej kultury, nie wolno nam tolerować pluralizmu postaw wobec zasad II Soboru Watykańskiego ani też dopuszczać możliwości selektywnego korzystania z encyklik papieskich. Jedność z Ojcem Świętym podczas Jego kolejnej pielgrzymki ma przejawiać się nie tylko w emocjonalnej więzi z Drogim Gościem, lecz przede wszystkim w konsekwentnym realizowaniu Jego nauczania. Także tego, w którym przypominał, że „społeczeństwo polskie wymaga gruntownej nowej ewangelizacji”. Także tego, w którym podkreślał, że „nie jest łatwo uwrażliwić społeczeństwo na działanie wspólnotowe”. Budowanie nowej wspólnoty opartej na prawdzie Ewangelii i skierowanej ku konkretnym wyzwaniom przypomnianym przez II Sobór Watykański pociąga za sobą konieczność wyzwolenia z partyjnej mentalności, w której hasła ideologów ważniejsze były od ewangelicznej wizji dzieł zbawczych. |
Nowe zadania dla katolików polskich ukazał Jan Paweł II w swym przesłaniu do biskupów mówiąc: „po latach izolacji wracamy w pełni w zasięg znanej nam kultury Zachodu, do której przecież przez wieki wnosiliśmy i nasze bogactwo. Nie możemy się dziś uchylać od podjęcia wskazanego nam kierunku. Kościół w Polsce może ofiarować jednoczącej się Europie (...) wiele (...) wartości, dzięki którym Europa mogłaby stanowić organizm pulsujący nie tylko wysokim poziomem ekonomicznym, ale także głębia życia duchowego”. Problem w tym, że — bez formalnej kontestacji papieskiego nauczania — w wielu ośrodkach katolickich ukazuje się zgoła odmienną wizję Europy i kładzie się nacisk na całkowicie różne realia duszpasterskie. Na miejscu dalekosiężnej troski o przyszłość kontynentu europejskiego pojawia się wtedy mentalność zaścianka i towarzyszący jej lęk przed integracją europejską. Zaskakuje on psychologicznie w kraju, w którym rodziła się „Solidarność”, i w którym polscy robotnicy kierowali swe przesłanie do robotników krajów ościennych, zachęcając ich do odważnego świadectwa godności. Wagę tego świadectwa usiłowali kwestionować ideologiczni mistrzowie zniewolenia, broniący muru berlińskiego jako symbolu podzielonej Europy. Ich spuściznę usiłuje się dziś kultywować w zdroworozsądkowej retoryce, w której miejsce wieczernikowego otwarcia ku nowym wyzwaniom czasów zajmują fobie inspirowane duchem wzajemnej nieufności lub wręcz zmodyfikowaną formą walki klas. Ta ostatnia usiłuje wprowadzać nowe podziały, absolutyzując naturalne różnice i prowadząc do praktycznego zaprzeczenia papieskiego apelu o budowę europejskiej wspólnoty ducha. Jan Paweł II ukazał w swym krakowskim przesłaniu św. Jadwigę jako patronkę otwarcia Polski na chrześcijańską myśl europejską. Obawiam się, iż odwaga i otwartość tej wielkiej świętej przeszłaby dziś ciężką próbę w zderzeniu z mentalnością, której smutnego wzorca dostarczył wspomniany wyżej partyjny krytyk Pier Giorgio Frassatiego. W ujęciu znamiennym dla tej mentalności, św. Jadwidze wypomniano by natychmiast jej niepolskie pochodzenie. Unię z Litwą odrzucono by jako wielkie zagrożenie dla polskiej kultury. W ideach nurtujących ówczesną Europę ukazano by wyłącznie niebezpieczeństwa dla naszej rodzimej tradycji. W perspektywie takiej najpiękniejsze postacie z dziejów Kościoła w Polsce stałyby się obiektem niewybrednych ataków, w których ideologiczna pasja przesłoniłaby jakiekolwiek odwołania do ducha Ewangelii i do chrześcijańskiej odpowiedzialności za przekaz wiary przekraczający granice jednego narodu. Kard. Henri de Lubac w swych „Medytacjach o Kościele” pisał kiedyś głęboko i trafnie: „nie zasiedlajmy Kościoła jak swojej prywatnej własności, nie przykrawajmy go na swoją miarę, ale przeciwnie, starajmy się w nim roztapiać”. Taką wizją żył młody Kościół trwający na modlitwie we wspólnocie Wieczernika. Ta wizja stanie się znów naszym udziałem podczas kolejnej pielgrzymki. Problem w tym, by jej owoce pozostały trwale, kiedy nasze wzruszenia zostaną znowu poddane próbie czasu. Wierność nauczaniu papieskiemu winna wtedy wyrazić się w tym, byśmy nie prywatyzowali Wieczernika ani też nie przykrawali Kościoła na naszą miarę, usiłując zastępować prawdę Ewangelii ideologicznym komentarzem. Byśmy na miejsce teologicznych arcydzieł, przywodzonych na pamięć przez Piotra naszych czasów, nie wprowadzali pseudopatriotycznego kiczu, w którym patos pustych formuł skutecznie eliminuje teologię. Aby duch Wieczernika służył budowaniu wielkiej wspólnoty wiary także wówczas, gdy nasz Drogi Gość powróci znów do Rzymu. Jego dramatyczne apele formułowane w obliczu wielkich wyzwań współczesności nierzadko przywodzą na pamięć samotne zmagania Chrystusa w mroku Ogrójca. Naszej solidarności z Janem Pawłem II w doświadczeniu Golgoty współczesnych dziejów nie można pogodzić z duchową drzemką utrwalającą łatwy błogostan. Wierność papieskiemu przesłaniu wymaga, byśmy nie zrażając się doświadczanymi przeciwnościami pozwolili Duchowi Świętemu prowadzić nas do pełnej prawdy. Abp Józef Życiński |
Jeżeli chcesz skomentować ten tekst — wypełnij formularz pocztowy.
|
|