„TYGODNIK POWSZECHNY” PRZED PIELGRZYMKĄ
 

Osiem sposobów na szczęście

Z JANINĄ OCHOJSKĄ, szefową Polskiej Akcji Humanitarnej, rozmawia Wojciech Bonowicz

 

WOJCIECH BONOWICZ: — Osiem błogosławieństw, powiada Katechizm, to „centrum przepowiadania Jezusa”...

JANINA OCHOJSKA: — W bardzo krótkim tekście zostało streszczone to, co najistotniejsze w przesłaniu Ewangelii. Osiem błogosławieństw to tekst o nadziei i zarazem — budzący nadzieję.

— Czy chodzi o nadzieję, jaką Bóg pokłada w człowieku?

— Też. Ale chyba w większym jeszcze stopniu o nadzieję, jaką człowiek znajduje w Bogu.

— W błogosławieństwach fascynująca jest właśnie ta dwuwarstwowość. Z jednej strony są one opisem człowieka, takiego, jakim widzi go — lub chciałby widzieć — Bóg, oraz zapisem obietnic, jakie Bóg mu składa. Z drugiej — są opisem Boga, który jest tym wszystkim, co błogosławi: ubóstwem, cichością, sprawiedliwością, pokojem...

— Dla mnie błogosławieństwa były zawsze tekstem przede wszystkim bardzo „ludzkim”, skierowanym bezpośrednio do człowieka, skoncentrowanym właśnie na tym, kim człowiek może być. Innymi słowy — dającym odpowiedź, jak żyć; jak osiągnąć to, co nazywamy pełnią życia. Przy tym nie ma w nich żadnego „musisz”, jest tylko propozycja, perspektywa. Możesz być taki, a jeśli się na to zdecydujesz, będziesz żył pełniej.

— Co rozumiesz przez „pełnię życia”?

— Harmonię między wnętrzem człowieka i tym, co robi on na zewnątrz. Czyli po prostu — dobre życie. W zgodzie z przykazaniami, bo one też podpowiadają, jak żyć. Ale błogosławieństwa idą dalej: mówią, jak swoje życie uświęcić.

— Obietnice błogosławieństw wybiegają jednak poza życie ludzkie tu i teraz. Mowa jest w nich o zbawieniu, nie o doczesnej satysfakcji.

— Jedno nie wyklucza drugiego. Ostatecznie chodzi tu przecież o to, by dostrzec sens w tym, co z pozoru nie ma sensu. Na przykład w cierpieniu. Można powiedzieć sobie, że cierpienie, które przynosi choroba czy niepełnosprawność, nie ma sensu — załamać się albo zbuntować. Ale można też, i taką możliwość ukazują błogosławieństwa, tego sensu szukać.

W moim życiu najważniejsze było odkrycie, że ból, choroba, niepełnosprawność oraz związane z tym ograniczenia dają mi możliwość innego spojrzenia na rzeczywistość, dostrzeżenia czegoś, czego bez nich bym nie dostrzegła. Podam przykład z ostatnich miesięcy. Gdyby nie mój wypadek w Rosji, operacje i długi pobyt w szpitalu, nie przyszłaby mi prawdopodobnie do głowy idea stworzenia wolontariatu szpitalnego.

— Mimo że spędziłaś w szpitalach kawał życia...

— I mimo że pewne rzeczy docierały już do mnie wcześniej. Tym razem leżąc w szpitalu i rozmawiając z paniami, które były ze mną w jednej sali, mocniej zdałam sobie sprawę, jak bardzo osamotnieni i zdezorientowani są ludzie, którzy nagle, na przykład wskutek wypadku, stali się niepełnosprawni. Z jednej strony potrzebują pomocy psychologicznej, bo muszą zacząć życie w jakiś sposób nowe, nauczyć się akceptować swoje ograniczenia, a równocześnie rozpoznać i rozwijać możliwości, które mają, żeby nie uzależnić się od cierpienia. Z drugiej — nie znają swoich praw, nie wiedzą, gdzie i jak mogą starać się o kredyt lub zasiłek, które wydatki mogą odliczyć od podatku itd. Przydałoby się, żeby w szpitalach były osoby, które takiej podwójnej pomocy potrafiłyby udzielić, które nawet załatwiłyby za kogoś niektóre sprawy. Bo często sama rada nie wystarczy; człowiek boi się lub wstydzi iść do urzędu (pomijam już fakt, że urzędy wciąż są trudno dostępne dla niepełnosprawnych), nie umie napisać podania, brak mu uporu, żeby „popychać” sprawę. A jeszcze ów wolontariusz podpowiedziałby rodzinie, jak teraz takiego człowieka traktować, aby właśnie stworzyć mu możliwość dalszego rozwoju. Bo nawet jeżeli nie będzie się mógł już ruszać z łóżka, może się np. nauczyć na nowo organizować przestrzeń wokół siebie, tak by był w możliwie jak największym stopniu samodzielny.

Oczywiście nie mogę powiedzieć, że to wszystko stało się „dzięki” wypadkowi. Wypadek sam w sobie nie był niczym dobrym. Ale był częścią mojego życia. Czy miałam siąść i płakać? Ważniejsze od rozważania, dlaczego tak się stało i czemu akurat teraz, było pytanie: co mogę robić dalej? Co dobrego może wyniknąć z „niedobrego” wypadku? W moim przekonaniu z błogosławieństw płynie taki właśnie przekaz: zobacz dobre konsekwencje „niedobrych” zdarzeń.

— Upierałbym się jednak, że chodzi tu o konsekwencje dalekie, ostateczne. Że błogosławieństwa niczego nam tu, na ziemi, nie obiecują.

— A według mnie tak. Może dlatego, że wierzę, iż zbawienia dostąpić może każdy, nawet najbardziej zatwardziały grzesznik, jeżeli tylko w jakimś momencie życia autentycznie tego zapragnie. Zbawienie nie jest uzależnione od smutku, ubóstwa czy pragnienia sprawiedliwości. Ono tak czy inaczej jest darem, łaską. Błogosławieństwa natomiast mówią o tym, jak nadać sens swemu życiu. Czyli — można to powiedzieć jeszcze inaczej — jak być szczęśliwym. Oczywiście ważną cząstką szczęścia dostępnego już tu, na ziemi, jest nadzieja ostatecznego zbawienia — tego, że nasze oczy „Boga oglądać będą”. Ale w tym szczęściu są też inne elementy, chociażby radość, jaką daje miłosierdzie, otwarcie się na potrzeby innych.

Odważyłabym się nawet powiedzieć, że obietnica nieba w jakimś sensie człowiekowi „nie wystarcza”. Człowiek pragnie, żeby jego życie uzyskało pełnię, „nasycenie” już tutaj — w takim stopniu, w jakim to tylko jest możliwe w doczesności.

— A może to niedobrze, że człowiek „ściąga niebo na ziemię”? Czy pragnienie osiągnięcia pełni już teraz nie przesłoni mu szczęścia, które czeka go w życiu przyszłym?

— To zależy od tego, co się przez ową pełnię rozumie. W moim przekonaniu obydwa pragnienia dają się uzgodnić, a błogosławieństwa pokazują, jak to osiągnąć.

— Czyli że człowiek, który spojrzy na swoje życie — cierpienie, ubóstwo, także pracę (bo i o niej jest tu mowa, choć nie wprost) itd. — przez pryzmat ośmiu błogosławieństw, w jakimś sensie już zostaje nagrodzony?

— Choćby przez samo to, że zostanie pocieszony. Na przykład zobaczy dobre owoce swojej pracy. Albo zobaczy, jakie nowe możliwości otwiera przed nim cierpienie. Logika życia jest zresztą taka, że smutek nie trwa wiecznie. Oczywiście, człowiek może zasklepić się w swoim smutku, na przykład po stracie jedynego dziecka. Może odmówić przyjęcia pociechy, zabić w sobie zdolność do jej przyjęcia. Ale jak wygląda wtedy jego życie?

Wierzę też, że jeżeli naprawdę łaknę i pragnę sprawiedliwości, to moje pragnienie będzie zaspokojone. Może nie zawsze ta sprawiedliwość będzie taka, jakiej bym oczekiwała, ale jeżeli będę potrafiła ją przyjąć i tym samym przekroczyć własne oczekiwania, emocje (na przykład chęć pomszczenia jakiejś krzywdy), na pewno zostanę nasycona. Ta świadomość, że moje życie, cokolwiek by się w nim zdarzyło, nigdy nie będzie smutne i „niesprawiedliwe”, jest dla mnie bardzo ważna, daje mi energię do działania. Wierzę, że Bóg chce, byśmy byli szczęśliwi.

— Czy można to rozumieć w ten sposób, że Bóg daje nam nagrodę jakby w dwóch ratach: tu jakąś cząstkę, a resztę — stokrotnie większą — w wieczności?

— Nie wiem, czy można tu mówić o nagrodzie. To szczęście po prostu jest, przychodzi do ciebie wtedy, gdy pozwalasz mu do siebie przyjść. Ja mam generalnie bardzo pozytywny stosunek do życia: nie myślę o tym, co złego się stało lub co może się stać. Jeżeli ma się stać, to trudno, przyjmę to. Skupiam się jednak na tym, co dobre: co dobrego mnie spotkało, co dobrego sama mogę zrobić.

Zresztą każdy człowiek, w moim przekonaniu, jest nastawiony na dobro. Szukamy tego dobra w różnych miejscach i różnie je rozumiemy, ale gdzieś te nasze drogi się spotykają. Pytasz o nagrodę. Nagroda wiąże się z zasługą. Mówimy, że ktoś zasłużył sobie na niebo całym życiem. Ale przecież nawet o kimś, kto w swoim życiu popełnił szereg łajdactw, lecz pod koniec, w obliczu śmierci, zapragnął zbawienia, też można powiedzieć, że zasłużył sobie na nie całym życiem. Bo mimo tego zła, które czynił, jakaś cząstka dobra w nim ocalała.

Dlatego zamiast mówić o nagrodzie, wolę mówić po prostu o pełni, harmonii. Bo pełnia oznacza, że zrealizujemy coś, co najbardziej odpowiada naszej naturze, co jest w nią wpisane.

— Czy to znaczy, że Bóg już zawczasu zapisał w nas osiem błogosławieństw?

— Można tak powiedzieć.

— Mówisz o tym z taką pewnością w momencie, kiedy trwa nowa wojna na Bałkanach. Znów oglądamy setki tysięcy ludzi wypędzonych ze swoich domów i słyszymy o ofiarach, których nikt nie jest w stanie policzyć...

— A czego pragną ci ludzie, których wypędzono? Zakończenia wojny i spokojnego życia. A ci, którzy żyją pod bombami? Tego samego. Największym okrucieństwem wojny jest to, że najbardziej dotyka ona tych, którzy wcale jej nie chcieli. Oczywiście, kiedy rokowania pokojowe zakończyły się fiaskiem i zaczęły się bombardowania, poczułam się strasznie. Jak to możliwe, że pragnienie pokoju i życia w zgodzie nie może zostać zaspokojone? Że politycy wybierają wojnę, choć wiadomo, że ona zawsze jest najgorszym rozwiązaniem, bo wtedy cierpią wszyscy, może oprócz tych, którzy przyglądają się jej z gabinetów? To mnie poraża i poraża mnie bezsilność ludzi, którzy są ofiarami tej wojny.

— Mnie poraża właśnie to, że oni są smutni i nie będą — przynajmniej tu, na ziemi — pocieszeni...

— Ale to przecież zależy też od nas samych! Jeżeli los tych ludzi naprawdę nie jest mi obojętny, mogę coś dla nich zrobić. Przygotowując konwój do Albanii, wpadliśmy na pomysł, żeby w Wielkim Tygodniu zorganizować akcję w supermarketach. Zwróciliśmy się do ludzi z prośbą, by robiąc przedświąteczne zakupy, kupowali przy okazji określone produkty (np. makaron, ryż, olej, środki higieny) z przeznaczeniem dla uchodźców; nasi wolontariusze czekali przy wyjściach, zbierali te rzeczy, segregowali... Była więc okazja, żeby włączyć się w przygotowanie konwoju, i odzew był zdumiewający. Oczywiście, nie zaspokoimy potrzeb wszystkich, ale może zaspokoimy potrzeby tysiąca. I to nie jest wcale gest symboliczny! To jest dokładnie tak samo, jakbyśmy zrobili zakupy dla rodziny z sąsiedztwa, której nie stać na przygotowanie Świąt!

To jest, myślę, największe błogosławieństwo naszego życia: że złu, z którym się spotykamy, możemy przeciwstawić dobro. Nie ma innej drogi dla człowieka, jak pomnażanie dobra. Wtedy rzeczywiście — miłosierni „miłosierdzia dostąpią”, a czystego serca „Boga oglądać będą”. Już tu, na ziemi: bo zobaczą Go w drugim człowieku.

— Pojawi się niebo między ludźmi.

— Niebo w miejsce piekła. I to nie jest żadna metafora, ale coś bardzo konkretnego. Bo pomoc, która przychodzi do ciebie w sytuacji, gdy wydaje się, że zostałeś opuszczony przez wszystkich, przywraca ci nadzieję. A piekło to życie bez nadziei.

— Chciałbym wrócić do obrazu Boga, jaki wpisany jest w błogosławieństwa. Jest to obraz Boga, który jest tak blisko człowieka — współcierpi z nim, łaknie, dla niego staje się ubogim — że właściwie trudno sobie większą bliskość wyobrazić. A jednocześnie — wpatruje się w niego z zachwytem; ks. Tischner mówi, że „błogosławieństwa są pieśnią, którą śpiewa Bóg, chwaląc swoje stworzenie”.

— W błogosławieństwach Jezus mówi o sobie. My wiemy, że On to wszystko spełnił. Patrzymy na krzyż i wiemy, że słowa: „Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości...” odnoszą się także do Niego. Ale kiedy mówisz o zachwycie, to pojawia się we mnie wątpliwość. Myślę, że Bóg nie zachwyca się smutkiem człowieka i nie zachwyca się jego cierpieniem, nawet w imię sprawiedliwości. On raczej mówi: jestem z tymi, którzy się smucą, którzy cierpią. Jestem, by im pomóc. Jestem jednym z nich.

— Tam, gdzie dystans między człowiekiem a Bogiem skrócił się tak bardzo — a właściwie znikł, gdy Bóg stał się człowiekiem — zupełnie zmieniają się też relacje między ludźmi. Myślę tu m.in. o Twojej działalności, której celem jest skrócenie dystansu, jaki dzieli człowieka od człowieka, uświadomienie ludziom, że wszyscy jesteśmy za siebie nawzajem odpowiedzialni.

— To, że zobaczyliśmy w Jezusie Boga ubogiego i cierpiącego, sprawiło, że przestaliśmy się Go obawiać. To, że stał się nam tak bliski, pomaga nam odkrywać Go w innych ludziach. Wszystko to jest zresztą jasno powiedziane w Ewangelii: „Byłem głodny, a daliście mi jeść...” Nie mówi się tu o odległościach, dziś odległości nie mają już zresztą większego znaczenia. Gdzieś są głodni, spragnieni, pozbawieni domu i my możemy tam dotrzeć. Jeżeli tylko chcemy...

 
Ubodzy

— Myślę, że to dobry moment, by przyjrzeć się uważniej pierwszemu błogosławieństwu. Bo kiedy mówimy o ubóstwie, mamy przeważnie na myśli brak dóbr materialnych. Ale tu mowa jest o czymś innym: „Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie”. Dla mnie to „ubóstwo w duchu” jest nade wszystko przeciwieństwem „pychy w duchu”, duchowej zarozumiałości.

— Co przez to rozumiesz?

— Takie ustawianie Pana Boga, że zaczyna On niejako „pracować na moich warunkach”. „Inicjatywa” należy do człowieka, Bóg ma się angażować tylko w takim zakresie, jaki został Mu przez człowieka wyznaczony.

— Tak rzeczywiście jest. Człowiek „umawia się” z Bogiem, że Bóg jeszcze trochę poczeka, a on w tym czasie więcej zarobi, „urządzi się”, „zabezpieczy rodzinę”... Nie oddzielałabym jednak tak mocno „ubóstwa w duchu” od ubóstwa jako takiego, czyli — niedostatku. „Ubóstwo w duchu” bardzo ściśle wiąże się z tym, co człowiek ma, jak tego używa i co jeszcze mieć chciałby. Dobrowolne „ogołocenie” sprzyja porządkowaniu wnętrza, a przez to zmienia nasze relacje z innymi. Kiedy ma się mało, lepiej rozumie się tych, którzy mają jeszcze mniej i lepiej odróżnia się to, co naprawdę ważne w życiu, od tego, co jest tylko jakimś dodatkiem. Jest też coś, co nazwałabym „ubogim posiadaniem”. Mam wokół siebie wiele rzeczy w jakimś sensie luksusowych, jak samochód czy telefon komórkowy. Tyle że one nie są „dla mnie”. Są mi potrzebne, żebym mogła skuteczniej działać; służą mi, żebym ja mogła lepiej służyć innym. Nawet te kompakty, których jest tu tak dużo. Mamy je, ale równie dobrze moglibyśmy ich nie mieć...

— Myślę, że Twój mąż wolałby tego nie słyszeć...

— [śmiech] One też nam służą — kiedy potrzebujemy odpoczynku, uspokojenia czy wyciszenia (bo słuchanie muzyki jest też przeżyciem duchowym). Pytanie brzmi: co jest w życiu najważniejsze? Służyć drugiemu człowiekowi. A przez to — służyć Bogu. „Ubóstwo w duchu” jest warunkiem takiej służby.

— Dodałbym do tego jeszcze jeden akcent. Człowiek „ubogi w duchu” nigdy nie nadużyje Bożej dobroci. I nawet w momentach zwątpienia nigdy Boga nie zaatakuje...

— Ponieważ Mu ufa, nie będzie Go oskarżał ani nie będzie niczego na Nim „wymuszał”. Potrafi powiedzieć naprawdę szczerze: „bądź wola Twoja”. Potrafi w jakimś sensie „wczuć się” w to, czego Bóg chce, i zrezygnować z własnych wyobrażeń o tym, co byłoby dla niego najlepsze. Mówiąc „Bóg chce”, nieco się zawahałam, bo chodzi oczywiście o takie „chcenie”, które liczy się z wolnością człowieka.

— Zapytam prowokacyjnie: czy o ludziach, do których docierałaś z konwojami, mogłabyś powiedzieć, że byli „ubodzy w duchu”? Bo że byli ubodzy, to nie ma wątpliwości...

— Dla mnie człowiek, który ucierpiał wskutek wojny czy powodzi, jest przede wszystkim kimś, kto potrzebuje pomocy. Nie zastanawiam się nad tym, czy on jest „ubogim w duchu”. No cóż, nieraz po prostu nie jest. Tragiczna sytuacja, w jakiej się znalazł, ubóstwo, którego nie wybrał, ale które spadło na niego, nie tylko nie czynią go automatycznie szlachetniejszym, lecz na odwrót — często pozbawiają go poczucia własnej godności.

Z drugiej strony wiemy doskonale, także z naszej historii, że człowiek, któremu odebrano wolność, a wraz z nią także jakieś dobra materialne (lub przynajmniej utrudniono dostęp do nich), potrafi przenieść punkt ciężkości swojego życia w stronę wartości duchowych. I że życie w zbombardowanym mieście może wytworzyć niezwykłą solidarność między ludźmi, tak że potrafią ofiarnie (nieraz zbliżając się wręcz do absurdu...) dzielić się ze sobą tą niewielką ilością dóbr, jakie im pozostały. Ekstremalne warunki — o czym czytaliśmy w relacjach z Oświęcimia i Kołymy — mogą obudzić w człowieku zwierzę, ale mogą też wyzwolić niezwykłe pokłady szlachetności i poświęcenia, często właśnie na przekór sytuacji: dlatego że jesteśmy zdeptani, musimy przechować — w naszej postawie, w dobrych czynach — te wartości, które decydują o godności człowieka.

Pojawia się tu jeszcze inny aspekt. Jadąc z konwojami do Czeczenii czy do byłej Jugosławii, mieliśmy świadomość, że często docieramy do ludzi, którzy nie są „niewinni”, że część z nich ma jakiś udział w tej wojnie, że po obu stronach konfliktu, nawet przy wyraźnej nierównowadze sił, działy się rzeczy straszne. Staramy się, aby nasza pomoc nie trafiała — mówiąc najogólniej — w ręce tych, którzy strzelają; to jest zresztą generalna zasada pomocy humanitarnej. Ale czy da się zupełnie wykluczyć taką możliwość? To dylematy, które musimy rozstrzygać, choć właściwie rozstrzygnąć się nie dadzą.

— Czy mogłabyś opisać najskrajniejsze ubóstwo, z jakim się zetknęłaś?

— Nie ma czegoś takiego jak ubóstwo absolutne, tak jak nie da się zestawiać cierpienia jednego człowieka z cierpieniem drugiego. Można porównywać natężenie bólu i poziom odporności na ból i tak samo — w przypadku ubóstwa — można porównywać warunki, w jakich ludzie żyją, ale co z tego wynika? Dla człowieka z Ruandy, który nie ma dosłownie nic, odrobina żywności to będzie bardzo dużo. Dla człowieka z Europy ta sama ilość żywności to właśnie skrajne ubóstwo.

Ale kiedy zadałeś mi to pytanie, przypomniało mi się zdarzenie, jakie miało miejsce w czasie jednego z konwojów do Bośni. Część pomocy zostawiliśmy wtedy w Pale, po serbskiej stronie, i kiedy wjechaliśmy do Sarajewa, przyjęto nas tam w sposób uwłaczający. Potraktowano nas jak szpiegów czy dywersantów, nawet zaglądano pod samochody, czy nie ma tam podczepionych min. Strasznie się wówczas czułam i pomyślałam, że najgorszym zubożeniem człowieka jest odebranie mu wiary w innych ludzi. To też jest „ubóstwo w duchu”, ale w zupełnie innym sensie...

— Pustka duchowa.

— Coś takiego. Człowiek bez domu może nadal być człowiekiem. Człowiek bez wiary w człowieka jest — kim właściwie? Jego wnętrze jest „wydrążone”. Zabrano mu coś najbardziej własnego, istotnego, decydującego o jego człowieczeństwie.

— Kiedy o tym mówisz, przypominają mi się różne „słodkie teorie” na temat nieposiadania niczego. Istnieje niebezpieczeństwo idealizowania ubóstwa. Ale jest też inne niebezpieczeństwo, może nawet poważniejsze: że skupiając uwagę na nędzy materialnej nie dostrzeże się czegoś znacznie gorszego, o wiele bardziej człowieka poniżającego — tego „ubogiego”, „opustoszałego” wnętrza.

— Bo co właściwie jest istotą „ubóstwa w duchu”? Nie chodzi o samo nieposiadanie (lub posiadanie) czegoś, ale o to, czy to nieposiadanie (lub posiadanie) ogranicza mnie, zamyka na innych, tłumi owo pragnienie dobra, o którym mówiliśmy, czy przeciwnie, otwiera na cudze problemy i rodzi gotowość do służby. Można „posiadać ubogo” i można „nie posiadać bogato”, a mówiąc jeszcze inaczej: „ubóstwo w duchu” to wolność w stosunku do rzeczy, niezależnie od tego, czy je mam, czy ich nie mam. Także — wolność w stosunku do samego siebie, do własnych ograniczeń. Można być przykutym do wózka i długie lata przepłakać i przemodlić, prosząc o cud, i ten cud nie nastąpi. Ale można też przyjrzeć się sobie z dystansu i zapytać: co mogę zrobić ze swoim życiem? I kiedy człowiek zacznie coś robić, to nagle okaże się, że ta prośba o cud spełni się, tylko inaczej niż to sobie wyobrażał. Bóg da mu to, o co prosił, ale w innej formie.

Dlatego ja nie proszę Boga o to, żebym potrafiła samodzielnie chodzić. Źle bym się czuła, gdybym Go o to prosiła. Proszę Go raczej o to, żebym zachowała zdolność dziękowania za wszystko, co mi się przydarza, i żebym nadal mogła służyć ludziom. I wierzę, że On znajdzie jakiś sposób, żebym mogła to robić nawet wtedy, gdy już w ogóle nie będę chodzić — nawet o kulach.

 
Smutni

— Wspomniałaś o wolności wobec własnych ograniczeń. W drugim błogosławieństwie mowa jest o smutku: „Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni”. Smutek pojawia się najczęściej właśnie wtedy, kiedy człowiek uświadamia sobie, że są pewne ograniczenia, z których istnieniem musi się pogodzić. Kogoś lub coś stracił, coś przekracza jego możliwości, coś nie będzie mu dane. Jaką wartość może mieć smutek w życiu człowieka? Czy koniecznie trzeba go od razu „przezwyciężyć”?

— Czas smutku to czas na refleksję. Człowiek w smutku wypada z rytmu codziennego życia, w mniejszym lub większym stopniu oddziela się od innych. To sprzyja zastanowieniu się nad tym, kim się jest, jaki jest sens tego, co się stało, co będzie dalej. Jednocześnie już samo stawianie takich pytań jest szukaniem wyjścia, czyli — szukaniem pocieszenia.

— Kiedy się Ciebie słucha, czuje się powiew optymizmu: każdy człowiek pragnie dobra, nigdy nie jest tak źle, żeby nie można było zrobić czegoś dla innych, cud się spełni, choć inaczej itd. Czy smutek nigdy Cię nie dopada? Czy nie dopadł Cię wtedy, gdy w Sarajewie patrzyłaś na tych „opustoszałych” ludzi? Albo wtedy, gdy po kolejnej operacji okazywało się, że potrzebne będą następne i następne, i że to zmaganie z własną słabością nigdy się nie skończy...?

— Aż do wypadku w Rosji, miałam poczucie, że właściwie wszystko potrafię zrobić. Czułam ogromną siłę wewnętrzną, a ograniczenia „zewnętrzne” praktycznie w ogóle mi nie przeszkadzały. Oczywiście, zdawałam sobie sprawę, iż za dziesięć lat — może więcej, może mniej — siądę na wózku i już nie wstanę, bo moja choroba może to spowodować, ale to była ciągle tak odległa perspektywa, że niespecjalnie się nią przejmowałam.

Wypadek spowodował znaczne ograniczenia ruchowe, przeszłam kilka skomplikowanych i bolesnych operacji, teraz czeka mnie następna, a w dodatku cały czas żyję z bólem, i to nie tylko samych nóg, ale również ramienia, co bardzo utrudnia poruszanie się o kulach. Nieuchronnie pojawia się lęk, że tak już będzie stale, niekiedy — co tu kryć — wpadam w depresję. A jednak Bóg stale podsuwa mi dobre myśli, stale otwiera jakąś nową perspektywę. Być może Jego darem jest i to, że we mnie naprawdę nie ma buntu.

— Ale smutek jest?

— Naturalnie. Tyle że nie chodzi w nim o rozpamiętywanie tego, co się stało, ale raczej o przemyślenie raz jeszcze tego, po co żyję. Czuję, że nie będę już mogła angażować się tak samo, jak dotąd, i to jest oczywiście smutne. Nie pojechałam np. z konwojem do Albanii, choć chciałam... Ale pytam: o co tu chodzi? Czego teraz Bóg ode mnie chce? Może powinnam zwolnić tempo, zająć się jakąś nową działalnością, a może — własnym wnętrzem? Pytam Go o to, a równocześnie intensywnie myślę i uważnie się rozglądam.

— Zwolnić tempa zresztą na razie się nie da, bo jest wojna, konwój... Widziałem Cię „w akcji” i muszę przyznać rację Michałowi: Ty się tym karmisz.

— Smutek, w moim przypadku, jest czasem budowania, jakby wypracowywania nowego programu. Nawet — zbierania sił do przyszłej działalności. Mój optymizm nie jest „hurraoptymizmem”. Poza wszystkim, jestem przecież realistką: wiem, co jeszcze da się we mnie „naprawić”, a gdzie natrafiam na przeszkodę, której już raczej nie pokonam. Mój optymizm czerpie energię właśnie z tych trudnych chwil — smutku, przygnębienia, depresji. Dlatego błogosławieństwo, o którym mówimy, wydaje mi się tak bliskie temu doświadczeniu. Smutek domaga się pocieszenia i ku niemu zmierza. To może być bardzo długa droga, ale jej cel jest zawsze ten sam: „będą pocieszeni”. Tak lub inaczej, ale na pewno — będą.

 
Cisi

— Jeden z Ojców Pustyni pozostawił piękną radę: „Jakakolwiek trudność na ciebie przyjdzie, zwycięstwem nad nią jest milczenie”. Kiedy czytam kolejne błogosławieństwo: „Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię”, zastanawiam się nad tym, czy cichość jest tym samym, co milczenie, czy też chodzi tu o coś jeszcze.

— „Cichy” to ktoś, kto dąży do osiągnięcia wewnętrznego ładu. Chodzi, mówiąc najprościej, o umiejętność godzenia sprzeczności, na jakie się napotyka czy jakie w nas powstają, o zachowanie duchowej równowagi. Kiedy np. wybucha wojna, człowiek widzi, że zło i dobro są nagle w dramatycznej nierównowadze. Może mu się wydawać, że zło tryumfuje, że nic nie jest w stanie go powstrzymać. To rodzi zwątpienie, rezygnację, rozpacz. Zewnętrzna nierównowaga przeniesiona zostaje do wnętrza człowieka. Żeby odzyskać wewnętrzny ład, człowiek musi wykonać pewną pracę nad sobą. Milczenie może w tym pomóc.

— Cichość łączy się dla mnie z męstwem. Tego uczymy się już w dzieciństwie: uderzyłeś się albo ktoś cię uderzył, ale nie wypada, żebyś płakał. I nie chodzi o to, żebyś udawał, że cię nie boli, ale żebyś umiał czymś ten ból — no właśnie — zrównoważyć.

— Człowiek ma skłonność do „rozmnażania” cierpienia ponad potrzebę, do „obdarzania” swoim cierpieniem innych. Bywa nawet, że szantażuje nim otoczenie. „Dlatego że ja cierpię, wszyscy inni też powinni cierpieć”. Współczucie można na ludziach wymuszać, to nie jest takie trudne. Oczywiście cierpieć w ciszy, to nie znaczy nie mówić o tym, co czuję, jakiej pomocy potrzebuję itp. Chodzi o to, żeby nie obciążać innych bardziej niż to konieczne.

Komuś, kto przyjmuje postawę pełną pretensji do świata, trudno jest „posiąść ziemię” w tym sensie, że on nad swoim cierpieniem nie panuje. To ono panuje nad nim, ono go niszczy.

To samo dotyczy sytuacji, kiedy czynisz coś dobrego i rozgłaszasz to na prawo i lewo. Dobro nie jest większe wtedy, kiedy wszyscy o nim wiedzą.

— Rozumiem, że jest to problem, który sama musiałaś jakoś rozwiązać, ponieważ cała Twoja działalność odbywa się „przed ludźmi”. Co więcej, sama musisz zabiegać o uwagę innych.

— Moja sytuacja jest o tyle czysta, że ja po prostu jestem pracownikiem Polskiej Akcji Humanitarnej, która organizuje określoną pomoc. Stałam się osobą publiczną mimo woli. To nie ja pomagam, ja jestem tylko kimś, kto pomoc przekazuje lub, co najwyżej, zachęca czy namawia do tego, by dzielić się z innymi. To dobro, w którym uczestniczę, jest w jakimś sensie „ponad” moją osobą. Jeżeli zabiegam o udział dziennikarzy w konwoju, to tylko dlatego, żeby pokazać wszystkim ofiarodawcom, co stało się z tym, co od nich otrzymaliśmy, gdzie to dotarło, w jakich warunkach żyją ludzie, którzy z tej pomocy skorzystali.

Mimo całego nagłośnienia, my tak naprawdę pracujemy „w ciszy”. Wysiłek pracowników i wolontariuszy nie jest wystawiony na widok publiczny, nie jest „na sprzedaż”.

— Czyli istnieje granica, której nie wolno przekroczyć, żeby nie poświęcić tej ciszy wewnętrznej dla zewnętrznej skuteczności?

— Ta granica nie jest jednakowa dla wszystkich. Każdy musi sobie we własnym sumieniu odpowiedzieć, w jakim celu robi to, co robi. W jakim celu pojawia się przed kamerami, udziela wywiadów, występuje w reklamie. Czy chodzi mu o promocję samego siebie, czy o sprawę, której służy? Ta granica zależy też w dużej mierze od charakteru naszej działalności. Inne cele ma Polska Akcja Humanitarna, a nieco inne na przykład Jurek Owsiak czy Caritas. Ale wszyscy potrzebujemy pomocy mediów, żeby dotrzeć do ludzi z informacją o tym, co robimy. I używamy tych mediów, by lepiej służyć, a nie by się sobą zachwycać. W tym sensie Jurek jest dla mnie człowiekiem „cichym”. Bo o czym on najczęściej mówi: „Ludzie, jesteście wspaniali! Wiecie, ile sprzętu kupiliśmy?!”

Trzeba tu dodać i to jeszcze, że bycie osobą publiczną niesie ze sobą szereg niewygód, zobowiązań. Młodzi ludzie mówią ci na przykład, że jesteś dla nich wzorem. To miłe, ale jak się nad tym głębiej zastanowisz, ogarnia cię przerażenie.

— Jest też sieć zależności, która cię oplata.

— W jakimś sensie już do siebie nie należysz. Przykładowo — zupełnie nie miałam ochoty na udział w reklamie proszku do prania. Ale miałam poczucie, że nie mogę odmówić — bo za pieniądze, uzyskane dzięki mojej „twarzy”, Fundacja mogła sfinansować 100 tys. obiadów dla dzieci w północnej Polsce.

Uważam także, że ja wręcz nie mam prawa odmawiać udzielenia wywiadu lub wzięcia udziału w spotkaniu, jeżeli akurat mam trochę wolnego czasu. Ale to naprawdę bywa nieraz uciążliwe. I oczywiście utrudnia znalezienie chwil na wewnętrzne wyciszenie. Dopiero leżąc po wypadku, zmuszona do bezczynności, zdałam sobie sprawę, jak bardzo takiego zatrzymania się potrzebowałam.

 
Łaknący sprawiedliwości i prześladowani dla niej

— „Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni”. Dołączyłbym tu też ostatnie z błogosławieństw: „Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie”. O jaką sprawiedliwość, Twoim zdaniem, chodzi?

— Na pewno nie o sprawiedliwość w sensie prawnym — tu znów chodzi o coś wewnętrznego. O to, czy my sami potrafimy być sprawiedliwi wobec innych.

Mamy taką skłonność do „generalizowania” sprawiedliwości i niesprawiedliwości; jakby odseparowywania siebie od tego, co się dzieje. Mówimy, że to niesprawiedliwe, iż jedni żyją w pokoju, a drudzy w wojnie, iż jedni cierpią głód, a inni są syci czy nawet przekarmieni. To rzeczywiście jest niesprawiedliwe, ale co z takiej konstatacji wynika? Pretensja do Boga, że źle urządził świat? Do jakichś nieokreślonych „ludzi”, że nie potrafią tego naprawić? Jeżeli osobiście nie zaangażuję się w rozwiązanie tego problemu, w małej skali, na miarę moich możliwości, to moje rozważania będą pozbawione sensu. Zarówno w przypadku wojny, jak w przypadku głodu, niesprawiedliwość jest dziełem człowieka. I sam człowiek może — wręcz powinien — tej niesprawiedliwości się przeciwstawić.

Pojęcie „sprawiedliwości” sprawia zresztą ludziom niemało kłopotów. Mówimy o sprawiedliwości, kiedy krzywda zostaje wynagrodzona albo kiedy jakieś dobra zostają rozdzielone po równo. Ale jak wynagrodzić gwałt? I co to znaczy „po równo”? Wiele razy rozdzielałam dary i wcale nie jestem przekonana, że zawsze udawało się to robić sprawiedliwie... Mamy zresztą za sobą doświadczenie życia w ustroju, który deklarował, że jego zasadą jest „równy rozdział dóbr”. Wiemy, co to w praktyce oznaczało.

— Więc może — wrócę do początku naszej rozmowy — chodzi o sprawiedliwość w perspektywie nieco odleglejszej? Gdy spojrzeć na to w ten sposób, wszystkie błogosławieństwa jawią się jako wzorzec sprawiedliwości: smutni zostaną pocieszeni, ubogim w duchu i prześladowanym obiecuje się niebieskie królestwo...

— Zbawienie niewątpliwie będzie nasyceniem naszego poczucia sprawiedliwości, ostatecznym zaspokojeniem naszego łaknienia i pragnienia. Te dwa słowa zresztą bardzo mi się podobają, bo dobrze wyrażają to, jak ogromny, obejmujący całego człowieka, bywa głód sprawiedliwości. Ale czy tylko o to chodzi? Wydaje mi się, że podobnie jak inne, także i te błogosławieństwa trzeba rozumieć bardzo osobiście: to ja mam myśleć i działać sprawiedliwie. Ci, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości to ci, którzy opowiadają się po stronie prawdy bez względu na to, co ich za to może spotkać. W ósmym błogosławieństwie ta prawda jest zresztą nazwana wprost: to Jezus („z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was”). Sprawiedliwość oznacza tu Ewangelię.

Ważne jest, żeby nie „narzucać” Bogu własnego pojęcia sprawiedliwości, żeby umieć odgadnąć, co On uważa za sprawiedliwe. Wielkość człowieka polega na tym, że potrafi on pragnąć dobra i sprawiedliwości na przekór niepowodzeniom, złym doświadczeniom, krzywdom, których doznał. Czy sprawiedliwy jest ten, który sam chce wymierzyć karę krzywdzicielowi, czy ten, który mu wybacza i pozwala, aby osądzili go inni? Ktoś stracił w wojnie całą rodzinę, zna zabójców, wie, gdzie ich szukać. Czy „sprawiedliwe” będzie to, że do końca życia będzie żył w nienawiści i szukał zemsty? Nienawiść uczyni go nieszczęśliwym.

— Ale, powie ktoś, uczyni go też w jakimś sensie „prawdziwym”.

— „Prawdziwym” o tyle, o ile mamy na względzie sprawiedliwość rozumianą jako „oko za oko”. Ale to nie jest ta najlepsza sprawiedliwość. Oglądaliśmy w ostatnich miesiącach sprawozdania z procesów młodych ludzi, którzy bestialsko zamordowali swoich rówieśników. Jak zachowywali się rodzice ofiar? Niektórzy mówili: „Przebaczam, życzę im, żeby się zmienili”. Ale jeden z ojców powiedział o zabójcy: „Będę czekał na niego, kiedy wyjdzie...” Pomyślmy: tyle lat życia wypełnionego przez pragnienie zemsty! Człowiek ma prawo do takich uczuć. Ale jakie to życie będzie? Czy nie lepiej na przykład szukać zadośćuczynienia przez — co zresztą się stało — stworzenie jakiejś grupy skupiającej rodziny będące w podobnej sytuacji, które będą wzajemnie się wspierać i działać na rzecz powstrzymania przemocy wśród młodzieży? Przemoc jest czymś szalenie łatwym, a odpowiedź złem na zło niejako sama się narzuca. Ale wybór zła niszczy wewnętrznie tego, który się nań decyduje.

— Na czym polega zatem ta „najlepsza sprawiedliwość”, oparta na przebaczeniu?

— Sprawiedliwe jest to, że człowiek, który przebacza, w zamian otrzymuje pokój. Złu, które się dokonało, przeciwstawione zostaje dobro, jakie zawiera odpowiedź człowieka. Ono „równoważy” tamto zło, a nawet je „przeważa”. Wreszcie — człowiek może odnieść swoje życie do doświadczenia Jezusa. Czy można sobie wyobrazić śmierć bardziej niesprawiedliwą niż Jego śmierć? Bóg „miał prawo” pomścić swego Syna. Nie zrobił tego. Widocznie prawdziwa sprawiedliwość wyklucza zemstę.

Ja nie twierdzę, że przebaczenie jest czymś łatwym. Ci, którzy — mimo ogromu doznanej krzywdy — decydują się na nie, są naprawdę ludźmi wielkiego ducha. To wymaga heroizmu. Ale jest możliwe, jest w naszym zasięgu.

— Pragnienie sprawiedliwości byłoby zatem przeciwieństwem rozpaczy i takiego widzenia świata, w którym akcentuje się przede wszystkim wszechobecność zła. Okazuje się, że to właśnie dobro ma nieskończone możliwości.

— I stawia bariery złu.

— Ale pragnienie sprawiedliwości można też przeciwstawić chciwości.

— Chciwość to inny rodzaj zła. I na jej przykładzie widać, jak zło może człowieka zniszczyć. Człowiek, który jest chciwy, sam siebie skazuje na niepokój, na niezaspokojenie. Chciwość nieuchronnie zresztą prowadzi do niesprawiedliwości: człowiek skupia się na własnych pragnieniach i nie zauważa potrzeb innych. Najpierw tylko nie zauważa, potem — może zacząć ich krzywdzić.

Spotykam się niekiedy z poglądem, że Polska nie jest na razie krajem dość bogatym, by pomagać innym. Wówczas pytam: no to kiedy przekroczymy tę granicę zamożności, która nam pozwoli troszczyć się o innych? Przecież biedni będą u nas zawsze. Ponadto właśnie ta pomoc ma wartość, która nie jest dawaniem z tego, co zbywa, ale — dzieleniem się. Już teraz powinniśmy się dzielić — tym, co mamy, tym, na co nas stać.

 
Miłosierni

— Ten wątek podprowadza nas do kolejnego błogosławieństwa: „Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią”. Tak się jakoś stało, że słowo „miłosierny” w odniesieniu do człowieka nabrało wydźwięku pejoratywnego czy ironicznego. Nikt o sobie nie powie: „jestem miłosierny”. Ale przecież jesteśmy tacy, spełniamy uczynki miłosierdzia. I, zgodnie z tym, co mówiłaś przedtem, już tutaj zostajemy za to miłosierdzie „nagrodzeni”. Na czym polega ta nagroda?

— Jednym z najważniejszych doświadczeń mojego życia jest to właśnie, że im bardziej staram się służyć innym, tym więcej sama otrzymuję. To może brzmi dość banalnie, ale tak jest rzeczywiście. Mam więcej energii, przyjaciół, z większą pogodą ducha pokonuję trudności itd.

— W działaniach Polskiej Akcji Humanitarnej, jak zresztą wielu podobnych organizacji, bardzo istotne jest, że już nie zbiera się pieniędzy czy darów „dla biednych”, ale akcentuje się, że jest to pomoc dla ludzi, którzy są tacy sami jak my, tylko znaleźli się w trudnej sytuacji, w jakiej i my możemy się znaleźć. Pomaga się nie anonimowym „biednym”, ale konkretnym bliźnim. A bliźni to nawet „więcej niż człowiek”.

— Bardzo ważne jest, żeby współodczuwać z tymi, którym chce się pomóc. Żeby właściwie rozpoznawać ich potrzeby i traktować ich jak równych sobie, nigdy „z góry”. Bo pomoc może nieraz upokorzyć tych, do których trafia, np. gdy nie dzielimy się z nimi, ale — dajemy im z tego, co nam zbywa, „opróżniamy szafy”. W ogromie ofiarności, z jaką mam do czynienia, zdarzają się, niestety, i takie sytuacje, że ktoś przynosi brudną, zniszczoną odzież, której nie można oczywiście nikomu zawieźć, tylko trzeba utylizować. Samo dawanie, pozbawione elementu współodczuwania, nie jest miłosierdziem.

Pojawia się tu też kwestia wdzięczności. Człowiek chciałby, żeby jego dar został dobrze przyjęty, a nie zastanawia się nad tym, czy został „dobrze dany”. Zresztą oczekiwanie wdzięczności też jest czymś, co może zaburzyć relację między dającym i obdarowywanym. Nawet kiedy damy coś w taki sposób, że ten drugi człowiek zostanie uszanowany, nie zawsze odpowiedzią będzie wdzięczność. I my nie powinniśmy tej wdzięczności oczekiwać, bo wtedy przestajemy być bezinteresowni, a zaczynamy w dawaniu szukać przyjemności. Temu człowiekowi może być trudno okazywać wdzięczność, nie wiemy, jakie są jego doświadczenia, jak głęboko został zraniony.

— W miłosierdziu nie chodzi o to, byśmy dostawali zwrot tego, co „zainwestujemy”.

— My dostajemy o wiele więcej.

— Rozumiem, że nie chodzi o lepsze samopoczucie ani spokojne sumienie?

— Oczywiście, że nie. Sam fakt, że zrobiliśmy coś dobrego, już w jakimś sensie jest naszym „wynagrodzeniem”, niezależnie od tego, co w danym momencie czujemy.

— Myślę, że największą nagrodą dla człowieka jest „odkrycie” bliźniego. I to, że miłosierdzie prowadzi go do Boga niejako na skróty — właśnie poprzez drugiego człowieka. Znam ludzi, którzy chętnie się angażują w działalność charytatywną, ponieważ inne drogi do Boga mają jakoś zablokowane: albo nie radzą sobie z modlitwą, albo nie mogą przystępować do sakramentów. Miłosierdzie jest dla nich nie tyle nawet krótszą, co jedyną drogą.

— Ja akurat mam doświadczenia przeciwne: nie wyobrażam sobie działania bez modlitwy i zawierzenia Bogu. Nie znaczy to, że nie można pomagać innym, będąc niewierzącym. Wiemy dobrze, że tak nie jest. Ale wiara i wewnętrzny ład, jaki ona wprowadza, pomagają — mnie przynajmniej — być skuteczną.

Perspektywa, o której mówisz, pojawia się wtedy, kiedy słowa: „miłosierdzia dostąpią” rozumiemy jako obietnicę zbawienia. Nie wiem, czy miłosierdzie jest najkrótszą drogą do Boga, ale być może jest najpewniejszą. Jest jakaś analogia między naszym miłosierdziem tu, na ziemi, a miłosierdziem Boga w dniu Sądu.

 
Czyste serca

— „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą”. W tym błogosławieństwie jest piękna symetria: po jednej stronie czyste serce, po drugiej oglądanie Boga. Bóg, który przegląda się w czystym sercu człowieka, i czyste serce, które przegląda się w Bogu. Czy zdarzyło Ci się spotkać ludzi, o których mogłabyś powiedzieć, że mieli „czyste serca”, chociaż nie wierzyli i ta druga strona jakby dla nich nie istniała?

— Takim człowiekiem był na przykład doktor Wierusz, dyrektor Ośrodka Rehabilitacyjno-Ortopedycznego w Świebodzinie, jedna z najbardziej znaczących osób w moim życiu. Był on człowiekiem poszukującym, otwartym na „możliwość Boga” i myślę, że w końcu Boga znalazł. Ale niezależnie od tego, czy tak się stało, jestem przekonana, że Bóg na pewno był z niego zadowolony. Dr Wierusz całe swoje życie poświęcił innym, był kimś więcej niż tylko lekarzem. Nigdy nie zapomnę, że w nocy po którejś operacji stał przy moim łóżku i czuwał. Nigdy nie zapomnę naszych rozmów, które w znacznym stopniu zdecydowały o tym, kim jestem i jak traktuję swoją niepełnosprawność.

— A jak w takim razie objawia się serce „nieczyste”?

— Ktoś, kto ma nieczyste serce, jest niewrażliwy na wołanie drugiego człowieka, nie dostrzega lub nie rozumie problemów, z którymi tamten się zmaga. Nieczyste serce powoduje, że drugi jest mi obojętny albo nawet jawi mi się jako intruz, ktoś, kto mi zagraża.

— „Piekło to inni”...

— Nieczyste serce to serce ślepe.

— Katechizm powiada, że czyste serce uzdalnia nas do widzenia tak, jak widzi Bóg, a to znaczy — „przyjmowania drugiego człowieka jako »bliźniego«”. Czyli rzeczywiście — „czyste serce” to czyste widzenie.

— Powtórzę, co powiedziałam wcześniej: ludzie „czystego serca” zobaczą Boga już tu, na ziemi. Zobaczą Go w drugim człowieku. Czystość widzenia polega na tym, że dostrzegam w człowieku to, co jest najistotniejsze. On może być nieprzyjemny, zamknięty, nieufny, ale ja przebijam się przez tę warstwę i widzę w nim dobro.

— Czyste serce to także serce wolne, którego — jak pisze Mistrz Eckhart — „nic nie zwodzi i nie krępuje” i które „w niczym nie szuka swego”. Jest u Eckharta piękne zdanie: „Skieruj wzrok na siebie samego, a wszędzie, gdzie siebie dostrzeżesz, tam się siebie wyrzeknij”.

— Czyste serce jest w jakimś sensie owocem wszystkich błogosławieństw. A równocześnie — ich źródłem. Bo czy można być miłosiernym albo wprowadzać pokój, nie mając czystego serca? Widzę tu zresztą taką podwójną zależność: czyste serce umożliwia nam spełnianie dobra, a dobre uczynki oczyszczają serce.

 
Którzy wprowadzają pokój

— „Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi”. Moment jest taki, że odruchowo myślimy o pokoju zewnętrznym, o tym, czy i kiedy zakończy się konflikt na Bałkanach...

— ...ale oczywiście to błogosławieństwo, podobnie jak pozostałe, należy rozumieć szerzej. Przeciwieństwem pokoju jest też np. nieład wewnętrzny. Mowa jest więc także o tych, którzy wprowadzają pokój we własnym wnętrzu. Wszystkie rodzaje „nie-pokoju” (nie niepokoju, bo ten niekiedy bywa twórczy) jakoś zresztą się ze sobą łączą — wprowadzają w świat lub w serce człowieka zamęt i zniszczenie.

Ale oczywiście wojna porusza nas najbardziej. Wojna jest zawsze przeciwko człowiekowi. Przeciwko temu, który cierpi, i temu, który cierpienie powoduje. Nawet jeśli mówi się czasem o wojnie koniecznej czy sprawiedliwej, to rozumiemy, że są to tylko próby oszacowania, co jest tak zwanym „mniejszym złem”. Mniejsze zło zawsze pozostaje złem.

— Wojna na Bałkanach po raz kolejny uświadamia nam jednak, że wobec zła, które posiada władzę, jesteśmy na swój sposób bezsilni. Jeżeli ktoś wyznaje kult nagiej siły, a my chcemy go powstrzymać za pomocą przedłużających się negocjacji, to po prostu dajemy mu czas, by jeszcze urósł w siłę, a wojny i tak nie unikniemy.

— Tego nigdy nie wiadomo na pewno. Oczywiście, przywódcy nieraz celowo pchają naród do wojny, bo wojna — co widzimy w Serbii — jest dla nich sposobem, by utrzymać się przy władzy. Jest też przedsięwzięciem ekonomicznym i to na wielką skalę. Nigdy nie wiemy tak do końca, jakie interesy kryją się za poszczególnymi konfliktami. Dla ludzi, którzy na wojnie dobrze zarabiają, ofiary nie są ważne, nie wzrusza ich widok ginących dzieci i spalonych domów. Można by też wiele mówić o niemoralności polityki, o tym na przykład, że politycy, którzy prowadzą rokowania, nie ograniczają się do negocjacji, ale potrafią pić wódkę czy żartować ze zbrodniarzami. To wszystko powiększa nasz lęk, ponieważ wojna jawi się nam jako coś nieuniknionego, w tajemniczy sposób zdeterminowanego. Dla mnie też wybuch wojny jest zawsze czymś niepojętym, nawet jeżeli znam jego bezpośrednie przyczyny.

— O ile nasza świadomość potrafi jakoś „pogodzić się” z tym, iż wojny będą zawsze, o tyle poraża nas ich niezmienne barbarzyństwo: to, że scenariusze okrucieństwa się powtarzają. Wydawało się, że w Europie czystki etniczne, obozy koncentracyjne albo masowe — i zaplanowane — gwałty są już nie do pomyślenia.

— Barbarzyństwo, z jakim mamy dziś do czynienia, jest rzeczywiście porażające. Ale to właśnie teraz trzeba postawić pytanie: czy mam pozwolić, żeby te obrazy okrucieństwa odebrały mi nadzieję? Mnie i ludziom, którzy czekają tam na pomoc? Kiedy była wojna w Bośni, zorganizowaliśmy akcję w polskich szkołach, w ramach której dzieci przygotowywały paczki dla swoich bośniackich rówieśników. W tej akcji najważniejsze nie było to, żeby przesłać jakąś ilość towarów, ale to, żeby ci, którzy te paczki przygotowywali, poczuli, że od nich coś zależy, że oni też mogą mieć wpływ na to, co się dzieje. Że pracują na rzecz pokoju.

Jeżeli byśmy zaprzestali czynienia takich gestów, przyznalibyśmy rację tym, którzy „wprowadzają” wojnę. Nieraz na spotkaniach w szkołach młodzież pyta: „Co możemy zrobić?” A ja odpowiadam pytaniem: „A co wy wiecie o konflikcie w Bośni? Dowiedzcie się, zainteresujcie”. Nieobojętność to pierwszy krok w stronę pokoju.

 
*

— Które z błogosławieństw „przymierzyłabyś” do swego życia najchętniej?

— Błogosławieństwa są pewną całością, wzajemnie się dopełniają. Ale... ze względu na piękno sformułowania, a także ze względu na to, że jakby skupione jest w nim to, co najistotniejsze w każdym z pozostałych, wskazałabym na błogosławieństwo szóste, które mówi o ludziach czystego serca. Mieć czyste serce to pragnąć już tylko dobra. I dawać nadzieję innym.

— Ja z kolei przywiązany jestem bardzo do pierwszego. Kiedy czytam o „ubogich w duchu”, to myślę o moich przyjaciołach muminkach i o tym, czego mnie nauczyli.

— Ale czy „czyste serce” również nie wyraża tego, jacy oni są? Przecież w muminkach najpiękniejsze jest to właśnie, że oni nawet nie potrafią pragnąć zła. Mogą coś zrobić źle, ale to na ogół bierze się stąd, że czegoś im brakuje, przeważnie — naszej miłości. Muminki nie wywołują wojen.

 

 

 

Jeżeli chcesz skomentować ten tekst — wypełnij formularz pocztowy.

 

 

Jan Paweł II w Polsce JAN PAWEŁ II W POLSCE
Dodatek specjalny "Mateusza" poświęcony pielgrzymce papieskiej.
Najobszerniejsze źródło informacji w Internecie.
Fotografia tytułowa: br. Hieronim Majka CSSp.
Kontakt poprzez formularz pocztowy lub e-mail: mateusz@mateusz.pl.
Wszystkie prawa zastrzeżone © 1999 Mateusz