|
KRZYSZTOF MĄDEL SJ Co powie Papież
|
Ilekroć się zjawia, chce dotrzeć do wszystkich. Fanfary. Brawa. Falujące tłumy. Dygający notable. Jak on to robi? Nie agituje przecież. Zachęcać innych do czegoś, co samo z siebie bynajmniej nie wywołuje entuzjazmu — do pobożności i przyzwoitego życia — to żadne agitowanie. On raczej daje do myślenia. Wywołuje (po imieniu?) zwyczajną serdeczność, zwyczajne wzruszenie, naturalną wilgoć w oczach. Zdarzyło się, że w czasie jednej z liturgii latynoamerykańskich mówił o sprawiedliwości społecznej. Zachęcał do „opcji na rzecz ubogich”. Wtem na podest ołtarza wdrapał się mały chłopczyk — umorusany, z katarem u nosa. Papież przerwał homilię, wziął chłopaka na ręce i chusteczką wytarł mu nos. |
A co powie Papież do Polaków, do nas? Od pewnego czasu patrzę na zbliżającą się pielgrzymkę papieską przez pryzmat pewnych analogii latynoamerykańskich. Chcąc nie chcąc natrafiam na nie w różnych środowiskach. Ot, spotykam ludzi niezadowolonych z bieżącego obrotu naszych spraw publicznych i spostrzegam, że oni chętnie porównują naszą sytuację do sytuacji w krajach Ameryki Łacińskiej, sugerując przy tym, że już niedługo będziemy mieć u nas nierówności społeczne równie wielkie jak te znad Rio, Amazonii i Andów. Kiedy indziej spotykam ludzi zadowolonych z polskich reform i ci dla odmiany dość często krzywią się nad polskim katolicyzmem. O dziwo, oni także odwołują się do analogii latynoskich. Ich zdaniem nasza pobożność jest żywą kopią tamtejszej „nieoświeconej” pobożności. Skąd w nas te skojarzenia? Czy to nie dziwne, że ludzie z zupełnie różnych środowisk tak łatwo dochodzą podobnych skojarzeń? Czy polskiej duszy rzeczywiście bliżej do Patagonii niż do Paryża? I co na to wszystko Papież? Porównywanie Polski do Ameryki Łacińskiej ma u nas długą tradycję. „Pan Balcer w Brazylii”, Gombrowicz, Marquez i inni silnie wpłynęli na naszą wyobraźnię. Młodzi komunizujący pisarze lat siedemdziesiątych (nazwisk nie pamiętam) wprost lubowali się w latynoskich analogiach. Czy były one i czy są uzasadnione? Odwołajmy się do przykładu. W lutym 1996 r. Jan Paweł II odwiedził kilka krajów środkowoamerykańskich, m.in. Republikę Gwatemali. Tak jak wszędzie, również i tam Papież apelował o pokój. Zastanówmy się jednak przez chwilę, co tak naprawdę oznaczał papieski apel („Chcę jeszcze raz podnieść głos mówiąc: Prawdziwy pokój nagli!”) w dziesięciomilionowym kraju, w którym wojna domowa w ciągu kilku lat pochłonęła 20 tysięcy istnień ludzkich, w kraju, w którym jeszcze na rok przed tą wizytą 201 osób zginęło w oficjalnych, publicznych egzekucjach, w którym 55% społeczeństwa nie umie czytać ani pisać, a 80% ludności egzystuje w skrajnej nędzy? Gwatemala, Salwador i Polska to mimo wszystko nie to samo. A może jednak...? Dochód narodowy brutto na jednego mieszkańca większości krajów Ameryki Łacińskiej jest podobny jak u nas (3,2 tys. USD). Argentyna wyraźnie odbiega od tamtejszej średniej (8,4 tys. USD) i ma się znacznie lepiej niż my. Jednak o jakości codziennego życia obywateli znacznie więcej powie nam to, jak długo komuś udało się pożyć. W Polsce średnia długość życia mężczyzn jest zatrważająco niska, wynosi ledwie 66,7 lat, a wśród kobiet 75,7. Tymczasem Latynosi nie tylko w Argentynie (69,6 m.; 76 k.), ale nawet w Peru (72,3 m.; 78,3 k.) żyją średnio o dobrych kilka lat dłużej niż my. Gdzie zatem podziały się przysłowiowe latynoskie przepaście społeczne i przysłowiowa nędza milionów? Oczywiście, nie brak jej ani tam, ani u nas, ale przyglądając się bliżej realiom, widzimy wyraźnie, że uogólnienia nie mają sensu. Kraje latynoskie po prostu nie są do siebie podobne. |
Sama chęć porównywania się z innymi, na przykład z mitem „Ameryki Łacińskiej” nie jest jeszcze tak niebezpieczna, jak niektóre wnioski płynące z takich porównań. Problem bowiem w tym, że od ogólnikowej diagnozy przechodzimy do rozwiązań, które często już zupełnie wyrwane są z kontekstu. Takim rozwiązaniem jest na przykład „teologia wyzwolenia”. Czy mamy w Polsce teologię wyzwolenia? Zdaje się, że tak. Tu i ówdzie słyszę, że naszym największym nieszczęściem są: już to czasy obecne, już to przeszłe, już to „grupy nacisku” w Brukseli, już to „masy” (bezwładne, a ciemne) z okolic, dajmy na to, Buska... Rozmawiając ze zwyczajnymi ludźmi, dochodzę nieraz do wniosku, że niemal wszyscy osobiści wrogowie moich rozmówców to osoby publiczne, znane z telewizji! Jestem księdzem, więc te rozmowy schodzą w końcu na tematy religijne, ale co się wtedy okazuje? Okazuje się, że Pan Bóg powinien strzec nas wszystkich przed jakimś spiskiem, przed jakąś grupą, przed kimś. Z tych rozmów wynika, że to nie ja jestem moim własnym największym zagrożeniem, lecz ktoś inny. Potrzeba zatem wyzwolenia. Tego rodzaju „teologia wyzwolenia” jest w Polsce żywa. Źle to i dobrze. Źle, bo przecież jest ona podobna do owej latynoskiej teologii wyzwolenia, którą Stolica Apostolska napiętnowała jeszcze w latach osiemdziesiątych (Kongregacja Doktryny Wiary, Instrukcja o niektórych aspektach tzw. »teologii wyzwolenia« Libertatis nuntius, 1984; Instrukcja o chrześcijańskiej wolności i wyzwoleniu Libertas Conscientia, 1987). Nasza rodzima „teologia wyzwolenia” nie ma co prawda postaci akademickiej, jednak funkcjonuje nie tylko w prywatnych rozmowach Polaków, lecz również w mediach, zwłaszcza tych śmielej frondujących. Podwaliny tej teologii są podobne do podwalin, na których stanął Leonardo Boff i inni latynoscy autorzy. Z jednej strony, jest to głęboko ewangeliczna chęć przeciwstawienia się niesprawiedliwości społecznej i solidaryzowania się z ubogimi, z drugiej zaś, jest mit wyzysku i prześladowania, z którymi należy się rozprawić. Stolica Apostolska nigdy nie ganiła tego, co ewangeliczne w teologii wyzwolenia. Jednak ów drugi element, mit wyzysku, zawsze budził poważne zastrzeżenia. Przyjrzyjmy się mu bliżej. Nie pojawiłby się on zapewne, gdyby nie marksistowska socjologia — bodaj jedyne narzędzie, jakim latynoska teologia wyzwolenia starała się opisać zjawiska społeczne. Jest rzeczą znamienną, że w tym opisie zabrakło zupełnie nie tylko poważniejszej analizy ekonomicznej, ale także politycznej czy antropologicznej. Była natomiast szczypta Ewangelii i dużo marksistowskiej ideologii, która postrzegała rzeczywistość społeczną niemal wyłącznie w kategoriach klasowych. Jeżeli nam jest gorzej, a innym lepiej, to winni są inni. Jeżeli Kuba, Nikaragua, Salwador są biedniejsze od Stanów Zjednoczonych i Europy, to winne są Stany i Europa. Teologia wyzwolenia popełniała od samego początku grzech, który można by nazwać grzechem Piłata i Barabasza. Jej diagnoza rzeczywistości społecznej miała w sobie coś z pesymistycznej piłatowej bezradności („to inni decydują za mnie, ja nic nie mogę, ja mogę tylko umyć ręce”), a nadto nie brakło w niej równie rozpaczliwego i ślepego barabaszowego buntu („chwyćmy za broń, to wszystko rozwiąże!”). Marksistowski monopol na prawdę społeczną oraz ewidentne braki w wykształceniu u tych, którzy tę teologię tworzyli, zniewoliły ją do reszty. |
A jednak to dobrze, że mamy w Polsce „teologię wyzwolenia”. Świadczy to bowiem choćby o tym, że wszyscy żywo uczestniczymy w sprawach publicznych. Z napięciem śledzimy dzienniki, media. Chętnie dyskutujemy o polityce, chętnie przyglądamy się politykom. Wszystko to dobrze. Ilekroć jednak ogarnia nas bezradność, a zaraz potem złość, a w końcu (naturalnym biegiem rzeczy) obojętność, to bardzo źle. Niechby zatem Jan Paweł II wyzwolił w nas zdrową teologię, zdrowszą niż teologia wyzwolenia — teologię transformacji ustrojowej, teologię budowania normalnej Polski i normalnego człowieczeństwa. Ilekroć rozmawiam z moimi zakonnymi współbraćmi z różnych stron świata, oni nie mogą się wprost nadziwić, że w Europie Wschodniej, a już zwłaszcza w katolickiej Polsce nie powstała żadna „teologia walki o godność człowieka i sprzeciwu wobec totalitaryzmu” lub coś w tym rodzaju. O teologii wyzwolenia, mimo, że niezbyt udana, dziś wiedzą wszyscy. Słynne synody biskupów w Medellin (1968) i Puebla (1979) sprawiły nawet, że zdrowa jej część, owo ewangeliczne „bycie z ubogimi”, stało się udziałem całego Kościoła. Natomiast nasz Wschodnioeuropejski Kościół nadal pozostaje „Kościołem milczącym” — tak zwykło się go nazywać. Oczywiście, ten Kościół przemawia dzisiaj ustami Papieża-Polaka; oczywiście, na całym świecie teologicznym wiadomo coś o etosie „Solidarności”, o księdzu Popiełuszce, ale teologiczny opis lat minionych właściwie nie istnieje. A przecież dzisiaj nasze problemy są inne. Wcale nie mniej „awangardowe” niż tamte, lecz inne — przechodzimy od komunizmu do demokracji, tego jeszcze nikt nigdy na świecie nie robił! Potrzeba nam zatem adekwatnej teologii. Owszem, za parę lat trafimy do podręczników ekonomii, socjologii, itp., ale to chyba niewielka pociecha. Trzeba żebyśmy trafili także do encyklik i do nauczania społecznego Kościoła. A to byłaby już pociecha spora. Okazałoby się bowiem wtedy, że transformacja ustrojowa, w której uczestniczymy, nie tylko w swoich założeniach, ale także w konkretnych ludziach i instytucjach była głęboko przeniknięta Ewangelią. I dlatego była także transformacją ewangeliczną. Niechby zatem zbliżająca się pielgrzymka papieska wyzwoliła w nas nową teologię — nową, bo wyrosłą z Dobrej Nowiny, a zarazem wyzwalającą, bo wolną od uprzedzeń i mitów, a zarazem lepiej poinformowaną o realiach codzienności niż nasze dotychczasowe „prywatne” teologie. Potrzeby są tu wielkie. Po pierwsze, potrzeba nam teologii na użytek życia duchowego. To życie musi być mocniejsze. Nasza osobista pobożność zbyt łatwo, jak dotąd, kruszy się pod naporem abstrakcyjnej kultury masowej. Zbyt łatwo też kapituluje przed siłą kapitału, awansu społecznego i środowiskowej migracji. Duszpasterze wszystkich narodów znakomicie zdają sobie sprawę z tego, że Polak, Włoch czy Niemiec pracujący nie tylko z dala od rodziny, ale także pozbawiony ojczystego języka, bardzo szybko eroduje jako chrześcijanin i jako człowiek. Stworzenie nowej tożsamości w nowym miejscu pracy lub zamieszkania jest dzisiaj, wbrew pozorom, większym problemem niż jeszcze kilkadziesiąt lat temu, bo dzisiaj więzi rodzinne i środowiskowe są słabsze niż kiedyś. Dowodem na to, jeśli takich w ogóle potrzeba, niech będzie choćby wstydliwy los wielu polskich dziewcząt, zagubionych gdzieś w Neapolu czy Berlinie, ale przecież również wstydliwy los wielu polskich studentów i profesorów przyłapywanych to tu, to tam na „ściąganiu”. Z chwilą wkraczania na Europejskie rynki pracy staniemy się coraz bardziej ruchliwi zawodowo, dlatego musimy uczyć się takiego życia chrześcijańskiego, które pełniej „oddycha” swoją własną kulturą narodową, ale również potrafi posługiwać się językami innych kultur. Musimy znać „obce języki” także na użytek modlitwy, znać je w sensie biblijnym. Musimy umieć przy ich pomocy budować lepszy (a nie gorszy) świat międzyludzkich relacji. Szkoła, uniwersytet, a także parafia i dom rekolekcyjny to nasze najważniejsze instytucje kapitałowe. |
Po drugie, potrzeba nam teologii na użytek nowej teorii społecznej. Teologii lepszej niż latynoska teologia wyzwolenia. Na bazie tradycji narodowych i Ewangelii udało się nam zbudować etos cichego, wytrwałego sprzeciwu wobec przemocy, w imię godności człowieka. Tym etosem żyją do dziś ruchy przedstawicielskie, także partie polityczne, które bronią naszej podmiotowości przed ślepą machiną biurokracji i wielkich interesów. Teraz jednak potrzeba nam innego jeszcze przedstawicielstwa. Potrzebne są nam instytucje rzecznictwa obywatelskiego, które każdemu dałyby poczucie, że jest nie tylko konsumentem i podmiotem prawa, ale również prawdziwym autorem życia społecznego. Potrzeba nam zatem takiej teologii, która budziłaby małe i wielkie inicjatywy społeczne, za pośrednictwem których każdy z nas miałby rzeczywisty wpływ na to, co nazywamy interesem publicznym, a więc czymś, czego nie da się wytworzyć ani zaspokoić „odgórnie”. Demokracja lokalna i samorządność to musi być coś znacznie więcej niż tylko wrzucenie głosu do urny i przeczytanie gazety. Obecna reforma czterech ważnych służb publicznych jest doskonałą okazją do tego, żeby lokalna prasa, stowarzyszenia, szkoły, a nawet parafie stały się miejscem kształtowania jakości codziennego życia. Ceńmy sobie zatem nawet lokalne konflikty i animozje (w gminie, w mieście), bo przy odrobinie dobrej woli (i dobrej teologii) można nie tylko nauczyć się spokojnie o nich mówić, ale także poznawać procedury, formułować rozwiązania i budować wokół siebie autentyczną społeczność ludzką, w miejsce dotychczasowego „zbiorowiska”. Nie ceńmy sobie natomiast takich diagnoz społecznych (ani takich teologii), które tłumaczyłyby nam, że na nic nie mamy wpływu. Jedna z najbardziej podstawowych zasad wiary mówi, że poznanie nawet „najczarniejszej” prawdy zawsze daje człowiekowi siłę do zrealizowania dobra. Warto zatem poznawać. Po trzecie, potrzeba nam teologii na użytek nowych zadań, nowych dylematów moralnych i nowych instytucji. Dobro z natury rzeczy jest rozpoznawalne i komunikowalne. Specjaliści od mediów od niedawna zaczęli zdawać sobie z tego sprawę. Dzisiaj wiedzą już, że kiepskie towary i kiepskie charaktery udaje się wypromować tylko wtedy, gdy ludzie nie mają tak naprawdę w czym wybierać. Ale tam, gdzie oferta przekracza pewien poziom, tam jest coraz mniej miejsca na kłamstwo i udawanie, bo „konsument” w jakiś tajemniczy sposób rozpoznaje to, co autentycznie dobre, i właśnie to wybiera. Im większa ilość twarzy, tym bardziej szuka się tej, której można w pełni zaufać. Tę zasadę respektuje już do pewnego stopnia rynek reklam, ale oczywiście robi to interesownie. Tymczasem zasada jest uniwersalna. Dlatego pozwala spokojniej spojrzeć na pluralizm polityczny i kulturowy, gdyż ten pozwoliłby nam wybrać lepszych przedstawicieli, polityków, dziennikarzy, usługi, instytucje. Żeby to jednak było możliwe, potrzebne są pewne jakości moralne w nas samych. Musimy umieć rozpoznawać, co naprawdę jest dobre. Niekoniecznie musimy być dobrymi ekonomistami czy prawnikami, ale musimy umieć rozpoznawać dobrych gospodarzy — ludzi, który nie tyle upominaliby się o nasze prawa, ale również śmiało realizować to, co nazywamy „dobrem ogółu”. Potrzebni są nam nowi ludzie — tacy których sami będziemy kreować, rozliczać, honorować lub ganić. Co powie Papież, kiedy spotka się z nami w czerwcu? Warto chyba już teraz postawić sobie to pytanie, żeby potem móc spokojnie słuchać. Krzysztof Mądel SJ |
|
|