Tekst pochodzi z miesięcznika Posłaniec Serca Jezusowego, luty 2005 |
Moje świadectwo z pracy na misjach w Boliwii chcę skierować do ludzi przede wszystkim młodych, poszukujących sensu życia. Do tych, którzy nie bardzo jeszcze wiedzą, co mogliby robić, ale nie zadawalają się złudnymi obiecankami szybkiego osiągnięcia szczęścia, sukcesu życiowego bez wysiłku. Może i Ty młody człowieku, podobnie jak ja kiedyś w wieku 18 lat, zastanawiasz się, jak zaprogramować swoje życie, aby miało sens, i szukasz tego czegoś, tej wartości, dla której warto żyć. Spośród 11 lat życia i pracy na misjach w kilku krajach najbardziej zapadły w moje serce i życie lata pracy w Boliwii wśród Indian Quechua.
W Boliwii w czasie wstępnej rozmowy z ks. biskupem Angelem Gelmi (Włochem) usłyszałam na początku słowa podziękowania za moją gotowość do pracy w jego diecezji. Ks. Biskup przedstawił mi wówczas w zarysie swój projekt pracy w diecezji, zmierzającej m.in. do zajęcia się życiem kobiet indiańskich. Wraz z siostrami werbistkami, klerykiem i pielęgniarką mieliśmy utworzyć zespół ludzi, który miał mu pomagać w funkcjonowaniu centrum formacji dla katechistów i promocji dla dziewcząt i kobiet, których życie i sytuacja społeczna są znacznie gorsze niż mężczyzn.
Nadszedł dzień, kiedy to po raz pierwszy udałam się (z ks. Biskupem i towarzyszącą mi siostrą Hieronimą) na miejsce mojej misji. Aby tam dotrzeć, jechaliśmy z Cochabamby (duże wojewódzkie miasto) ok. 2,5 godz.. Można sobie wyobrazić to miejsce tak szczególne, położone w Andach na wys. 4 tys. m n.p.m. Skaliste szarogranatowe góry, gdzieniegdzie tylko skąpa roślinność, brak wody, porozrzucane, przycupnięte przy skałach indiańskie chatki z małymi pólkami upraw. Świat bez telewizji, radia, przelotowych dróg, samochodów, zagonionych ludzkich tłumów. Cisza, wielka cisza, w której szczególnie czuje się bliskość Boga.
Misję tworzyło kilka zabudowań, kapliczka, pomieszczenia dla dzieci pozostających w internacie, sześć pomieszczeń, które służyły jako sale lekcyjne, jak również pokoje dla nauczycieli. Minimum warunków do funkcjonowania szkoły.
Ks. Biskup przedstawił mnie dyrektorowi i nauczycielom wyjaśniając, że będę w szkole uczyć religii i będę się opiekować internatem. Później zaprowadził mnie do małego pokoiku, który odtąd stał się miejscem mojego pobytu.
Ta szkółka wzniesiona staraniem biskupa Gelmi to właśnie wymarzone przez niego centrum promocji. Szczególnym moim zadaniem była opieka nad dziećmi z internatu. Trzeba było zorganizować dla nich zajęcia pozalekcyjne, nauczyć ich podstaw higieny, pracy w zespole, przygotowania posiłków i wielu innych podstawowych w świecie cywilizowanym umiejętności, nawyków, czynności. Oprócz nauki religii miałam zajmować się udzielaniem pierwszej pomocy dzieciom ze szkoły i z internatu. Z powodu braku wody i środków czystości panoszyły się różnego rodzaju choroby skórne, a życie codzienne bywało bardzo uciążliwe.
Ks. Biskup przyjeżdżał do misji raz w miesiącu, aby odprawić Mszę świętą. Doskonale znał język Indian Quechua. Kaplica wypełniała się wtedy po brzegi. Większość mężczyzn przychodziła z mandolinami. To ich zadaniem było animowanie Mszy świętej śpiewem i muzyką. Taka niedzielna Msza święta nie była, tak jak dla wielu z nas, wypełnieniem nakazu Bożego. Było to prawdziwe świętowanie, uroczystość trwająca wiele godzin. Po Mszy świętej następował posiłek, potem mecz piłki nożnej, a następnie miały miejsce różnego rodzaju zebrania.
Poza zajęciami w internacie wiele czasu poświęcałam nauce języka quechua. W szkole językiem wykładowym był hiszpański, ale poza szkołą można było porozumiewać się tylko w języku Indian. Nie siedziałam jednak nad książkami, lecz chodziłam z wizytą do pobliskich wiosek.
Z rana przygotowywałam mój plecak: lekarstwa, żywność i, jeśli ją miałam, to także odzież. Indianie przyjmowali mnie z całą swoją gościnnością. Zapraszali mnie do środka zadymionej chaty i częstowali tym, co mieli. Podstawowym składnikiem ich pożywienia są ziemniaki.
Niewiele mogliśmy porozmawiać, bo jeszcze nie znałam dostatecznie ich języka. Naszym językiem był język wzajemnego zaufania i życzliwości. Ogromną radość dawało mi takie bliskie obcowanie z tymi ludźmi; przebywanie wśród nich i stawanie się jedną z nich, możność dzielenia z nimi ich biedy i niedostatku. Móc usiąść na ziemi w takiej zadymionej bez okien chatce, podzielić się z nimi chlebem, zaopatrzyć ranę, to tak niewiele, a tak dużo, cały sens mojej tam obecności.
Nie mówiłam im o Bogu, ale oni wiedzieli, że to, co robię, a szczególnie to, że mieszkam pośród nich, wynikało z miłości do Boga i do nich samych. Nagrodą dla mnie była radość w ich oczach, możność uściśnięcia im dłoni. Po takiej wizycie byliśmy już przyjaciółmi.
Szybko nawiązałam kontakt z żyjącymi po sąsiedzku rodzinami indiańskimi. One też przychodziły do misji w każdej potrzebie i o każdej porze. Wiedziałam, że niektórzy z nich, aby dojść do misji, nieraz musieli pokonać wiele kilometrów trudnej drogi, dlatego też przyjmowałam ich jak przyjaciół, nie bacząc na porę. Najpierw podawałam im posiłek, a następnie rozwiązywało się inne problemy. Taka jest zawsze kolejność w kontaktach z ludźmi na misji.
Dzisiaj, kiedy już wróciłam do Polski (mam nadzieję, że nie na długo), wracam myślami do tamtych przeżyć, które bardzo ubogaciły mnie duchowo. Pomimo że nieraz odczuwałam samotność i bezradność wobec mnóstwa problemów i biedy Indian, wśród których żyłam, byłam bardzo szczęśliwa. Szczęście wynikało z tego, że moim bogactwem były nie wartości materialne, lecz duchowe. Tym, co najbardziej dodawało mi sił była obecność Jezusa Eucharystycznego pod moim dachem. Będąc w miejscu tak odległym, wysoko w górach, bez środka lokomocji, moja ufność w pomoc i obecność Bożą przy mnie była większa niż kiedykolwiek i gdziekolwiek indziej. Nie mogąc zaradzić wielu problemom, przedstawiałam Bogu potrzeby moich braci Indian. Bez tego oparcia, bez wiary w Bożą Opatrzność nad potrzebującymi, życie w tych warunkach byłoby nie do zniesienia.
Niewiele mogę powiedzieć o tym, co zrobiłam na misji, bo to kropla wobec morza potrzeb materialnych i duchowych, a zadaniem misjonarza jest siać. Wiem jednak, czuję, jak wiele otrzymałam i jak wiele się nauczyłam od moich braci Indian. Jestem dzisiaj ogromnie wdzięczna Bogu za te doświadczenia. Za to, że mogłam tam być, stąpać po tamtej ziemi, cieszyć się, kiedy się jej mieszkańcy radowali i płakać, kiedy oni płakali. Starałam się świadczyć moim życiem, że Bóg jest miłością, że kocha każdego człowieka, a szczególnie tego najbardziej uciśnionego, pogardzanego i może nie liczącego się w społeczeństwie.
Może i Ty, Młody Przyjacielu, człowieku trudnych czasów chciałbyś przeżyć podobną przygodę, nieść dobro i radość innym ludziom, świadczyć o miłości Bożej i napełnić się tymi wartościami, których nie można nabyć za żadne pieniądze.
Chętnie podzielę się z Tobą moimi doświadczeniami z pracy jako misjonarka świecka. W tym celu podaję adres e-mailowy: marias10@op.pl
Maria z Piwnicznej
Tekst pochodzi z miesięcznika Posłaniec Serca Jezusowego, luty 2005
© 1996–2005 www.mateusz.pl