Rozmowy na koniec wieku

 
z profesor Barbarą Skargą, filozofem
... o człowieku

 

 

Zaprosiliśmy Panią Profesor do rozmowy o człowieku, ale chcieliśmy ją zacząć od przewrotnego pytania: czy człowiek jako indywiduum, jako jednostka jeszcze dzisiaj istnieje?

Mówi się dzisiaj uparcie, że człowieka już nie ma, człowiek umarł, nadszedł kres człowieka. To się słyszy z najrozmaitszych stron. Żeby mówić o człowieku, trzeba mieć dziś nie lada odwagę i tupet. Nie myślałam, że się na taką odwagę zdobędę. Zdobyłam się na nią pewnie dlatego, że chciałabym wystąpić przeciw tej straszliwej opinii. Choć jest ona w pewnym sensie uzasadniona...

W jakim sensie?

Faktem jest, że język starego humanizmu już się przeżył. Trzeba by, mówiąc o człowieku użyć jakiegoś nowego języka, ale go jeszcze nie mamy. Krytyka zaś obraca się dookoła dziś już banalnych argumentów. Najprostszy ich typ, najczęściej spotykany, mówi o technicyzacji naszego życia. Technika miała być posłusznym nam instrumentem. Wydawało się, że po to ją stworzyliśmy. Ale bywa i tak, że to ona dominuje nad nami. Zmienia nasze obyczaje, sposoby bycia, relacje międzyludzkie. Zbliża nas do siebie, w tym sensie, że ułatwia kontakty, ale z drugiej strony kontakty te stają się anonimowe. Zanika ich osobisty wymiar: my już nie umiemy ze sobą rozmawiać, my się ze sobą komunikujemy. To są banały już sto razy opisane, ale warte przypomnienia. Bo kim jest człowiek dla nauki? Organizmem, gatunkiem, elementem społeczności, rasy, narodu i czego tam jeszcze... Ale człowieka jako indywiduum nie ma. W gruncie rzeczy panują nad nim -- powiedzmy to wprost -- anonimowe siły.

Anonimowe siły, które on sam rozpętał?

To jest nieuchronny proces. Działamy dla swojego dobra, ale jednocześnie przeciwko sobie. Nigdy nie znamy skutków procesów, które uruchamiamy nawet w dobrej wierze. Wymyślamy lek, który potem okazuje się być przyczyną innej ciężkiej choroby.

Współczesna krytyka człowieka sięga innej ważnej kwestii. Oskarża się dzisiaj cały kształt kultury europejskiej -- nie tylko technikę, naukę, ale coś, co leży głębiej, u źródła -- jak mówią filozofowie -- i co miało zadecydować o technicyzacji naszych czasów. Mówi się więc, że od czasów Kartezjusza Ja-cogito, czyli Ja-podmiot wszystko czyni przedmiotem -- a przedmiotem można manipulować. Stąd wniosek, że trzeba zapomnieć o filozofii podmiotowej, oskarżanej dziś nawet o to, że jest źródłem totalizmów. Podmiot zaczyna się uważać za uzurpatora i oskarża się o wszelkie represje i przemoc. Trzeba więc odrzucić ideę podmiotowości. Tak się dziś mówi. Ale przecież nie każdy akt poznawczy prowadzi do eksploatacji i manipulacji. Przekreślając podmiot, indywiduum, przekreślimy odpowiedzialność.

Krytyka podmiotowości i hasło: "kres człowieka" są dla mnie równie niebezpieczne jak owa -- wspomniana wcześniej -- anonimowość. To jest awers i rewers tej samej tendencji.

Kultura europejska, bo o niej tylko chcę tutaj mówić, przez swoje wieki zmierzała ku anonimowości, ci zaś, którzy próbują tę kulturę ratować, gotowi są przyczyny tego stanu umieścić właśnie w ja indywidualnym, jak gdyby to ono było winne. W moim przekonaniu popełnia się tu wielki błąd: anonimowość jest faktem, ale jedyną siłą, która może nas obronić przed anonimowością, która może ją rozbić, jest indywidualne, odpowiedzialne ja.

Dlaczego "człowiek bez właściwości" stał się równie wygodny i przydatny w totalitaryzmie i demokracji? Skąd takie zapotrzebowanie na ten typ człowieka? Skąd nasze przyzwolenie?

Człowiekowi jest wygodniej zepchnąć odpowiedzialność na warunki zewnętrzne, szukać usprawiedliwienia w historii, w społeczeństwie: to nie moja wina, że ukradłem, tak mnie wychowano, to rodzina, społeczeństwo, historia są winne.

Ludzie nie chcą myśleć samodzielnie, niesłychanie łatwo poddają się temu, co wypada. Heidegger by powiedział, że zwyciężyło anonimowe się: tak się mówi, tak się robi, tak wypada. Panuje dziś pogląd, że to nie człowiek mówi -- to język mówi przez człowieka, to kultura mówi przez człowieka. Rodzimy się w języku, który nas kształtuje od samego początku, rodzimy się w kulturze, która nas kształtuje. To wszystko prawda, ale nie cała. Bo kim my jesteśmy? Kim są ci, których głosy słyszymy w kulturze? Czy naprawdę nie ma autora? Choć język nas kształtuje, choć w jakiś sposób formuje nasz intelekt, nie ulega najmniejszej wątpliwości, że tylko w indywidualnym człowieku tkwi ta dziwna, twórcza moc, która potrafi ten język zmienić. Odnowić go, wyjść poza utarte znaczenia.

Tę moc ma tylko indywidualny człowiek: odkrywca w nauce, poeta, filozof -- jak Kant, Husserl, Heidegger, Kartezjusz, ten, kto zmienia sposób naszego myślenia. Dzięki niemu już wszyscy myślą inaczej. Potem rodzą się nowe stereotypy i znów panują nad nami, ale zawsze jest gdzieś ten jeden, który się odważył odmienić nasze widzenie.

Autor istnieje! A jeżeli istnieje, to uchylmy przed nim czoła. Nie mówmy, że to kultura przemówiła przez niego, bo to on przemówił, uszanujmy go.

Ktoś miał odwagę powiedzieć inaczej niż wszyscy. Trzeba bowiem mieć odwagę, by pomyśleć inaczej i czuć się kimś innym.

Ten lęk jest wyrazem obawy przed wyobcowaniem?

Być może. Grupa chce być razem, stąd np. już nawet dzieci chcą być podobnie ubrane. Inaczej ryzykują inność, a my nie lubimy inności...

Ale przecież najbardziej fascynujące w naszym życiu jest właśnie spotkanie twarzą w twarz innego.

Chciałabym, żeby tak było. Żebyśmy mieli szacunek dla inności, ale na ogół przecież jest inaczej -- nie lubimy obcych.

Mówimy jednak nie tylko o inności w sensie kulturowym albo koloru skóry. Każdy człowiek jest inny, kiedy Pani Profesor mówi o anonimowości, to rozumiemy, że to jest także ucieczka przed innym człowiekiem, niezdolność do podjęcia dialogu w fundamentalnym sensie.

Na pewno tak. Człowiek jest istotą niepowtarzalną i paradoksalną. Jest w nim lęk przed innym, ale jednocześnie pragnienie innego. Właściwie nie może żyć bez niego. Jest w nas także -- może nie u wszystkich, nie można generalizować -- pragnienie, by innego uczynić takim samym, jak my, kimś kto się nie różni. Lubimy przebywać tylko z ludźmi, którzy podobnie myślą, podobnie reagują, lepiej się z nimi czujemy. Ale z drugiej strony ten inny daje nam coś, czego się nawet nie spodziewamy. Jest w tym dziwna dwoistość lęku, pragnienia, niechęci i tęsknoty. Człowiek nie jest istotą prostą, to wszystko razem w nim tkwi.

Pani napisała, że nigdy nie jesteśmy sami, ale zawsze jesteśmy samotni.

Samotność czasem jest straszna, a czasem cenna. Dopiero w samotności możemy być w pełni sobą. Dopiero ona daje nam możliwość wejrzenia w siebie samych. Z jednej strony potrzebny jest kontakt z innymi, ale człowiek który zastanawia się nad sensem własnego bycia, nad sobą samym, potrzebuje nieraz bariery, która go od innych odgradza. I nie wynika to z przesłanek psychologicznych. Skłonna jestem twierdzić, że samotność daje ontologiczne zakorzenienie -- należy do struktury naszego bytu.

Czy to nie jest filozoficzny abstrakt? Samotność absolutna, czy istnieje w ogóle coś takiego?

Myślę, że istnieje. Może czasem w wielkim cierpieniu. Może właśnie w nielicznych momentach, kiedy jesteśmy zanurzeni w kompletnej obcości, kiedy nie można nawiązać żadnego porozumienia. A poza tym jesteśmy bytem ku śmierci, umieramy sami. Nikt nie umiera z kimś.

To jest ta ostateczna sankcja naszej samotności właśnie? Śmierć...

Być może. Nie wiem.

O miłości myślimy, że jest czymś, co stapia dwoje ludzi w jedno. Ale z naszej rozmowy wynika chyba coś innego. Rilke pisał, że miłość to jest czuwanie nad cudzą samotnością. To jest definicja miłości, która by przylegała do tego, co tu mówimy.

Henryk Elzenberg powiedział, że miłość to radość z cudzego istnienia. Podobają mi się te słowa. Nie chodzi o jedność, tu chodzi o coś przeciwnego: o głębokie uznanie inności. Nigdy nie zapanujemy nad drugim człowiekiem, nie wierzę w stopienie się w jedno. Natomiast wierzę w uznanie inności, zachwyt dla drugiej istoty. Zafascynowanie jej innością: -- Dziękuję, że ty jesteś inny. Pragnę ciebie, właśnie dlatego, że jesteś inny; że nie jesteś taki sam. Może to jest najgłębsze w miłości? Natomiast, kiedy się chce tą drugą osobę upodobnić, zrównać -- to jest chyba miłość płytka, która się kończy najczęściej tragicznie.

Kiedy właściwie zaczynamy szukać siebie? Kiedy pojawia się pytanie: kim jestem? Czy są jakieś specjalne okoliczności, które prowokują człowieka, jakieś sytuacje graniczne?

Bardzo mało ludzi zastanawia się nad tym. Łatwiej żyć nie pytając o siebie, o sens własnego życia. Nie wiem, kiedy się rodzi takie pytanie. Może trzeba splotu okoliczności, które zmuszałyby do zadania takiego pytania? Są ludzie, którzy nigdy go sobie nie zadają. Ale są i tacy, którzy od tego pytania odczepić się nie mogą, bo ono ciągle jest i ciągle męczy.

Co może przynieść człowiekowi owo poszukiwanie?

Nie wiem, co może przynieść.

A pani co przyniosło?

Tego nie jestem w stanie powiedzieć. Ale ważna jest dla mnie ta potrzeba nadania sensu swojemu własnemu byciu -- tak strasznie kruchemu, zanurzonemu w nicości.

W nicości?

Tak. Ona stale nam towarzyszy.

Cóż to jest nicość?

Powiem najprościej: to, czego nie ma. To, co mówimy teraz, trwało przez nieskończenie krótką chwilę i już tego nie ma. A to, co przyjdzie, czego oczekujemy, jeszcze nie istnieje.

Jest taśma pamięci -- to prawda -- ale coś było, coś będzie, gdzie więc my jesteśmy? Na cienkim ostrzu teraźniejszości, które się ciągle przesuwa. Może jesteśmy raczej w tym co było, a może raczej w tym co będzie... Nieustannie przeskakujemy z przeszłości do przyszłości i z powrotem.

I nigdy nie jesteśmy teraz?

Nigdy nie jesteśmy teraz. Teraz w ogóle nie ma. Ale ta nicość jeszcze skądś wyziera. Przecież my przychodzimy nie wiadomo skąd, rzuceni w świat i odchodzimy, nie wiadomo gdzie.

Nigdy nie jesteśmy w teraz, które jest otoczone nicością. To jest przerażająca wizja.

Być może. Cóż, ludzkie bycie jest tak chybotliwe, kruche, takie w gruncie rzeczy krótkie. Dlatego trzeba się zastanawiać nad sensem tej chwili. Zadać sobie pytanie, czym ona jest.

Co może nadać jej sens?

Może tylko... nie, tego nie potrafię powiedzieć. Powiem tylko, że dla każdego człowieka jest to coś innego.

A nadzieja, czym ona jest? Mówi się: "ślepa nadzieja", "nadzieja jest matką głupich"...

Przywiązuję do niej wielką wagę. Z wielkich pytań kantowskich to akurat jest dla mnie najważniejsze: Czego możemy się spodziewać?

I tym właśnie żyjemy?

Bez tego nie moglibyśmy żyć, albo musielibyśmy utonąć w codzienności. Nadzieja, która może być skierowana w różne strony -- dla każdego coś innego znaczy.

Więc co nas zakorzenia w życiu?

Najsilniej -- działanie. Dla wielu osób to ono jest rzeczywiste, normalne i te wszystkie bzdury filozoficzne, zastanawianie się nad własnym byciem jest czczym gadaniem, pustą metafizyką. Człowiek jest jednak istotą metafizyczną i nie może uciec od tych pytań.

Zresztą jestem przekonana, że człowiek, który zastanawia się nad sobą, który ma dystans do samego siebie, inaczej żyje, inaczej reaguje na świat. Staje się inny.

A co jest istotą człowieka?

Czy można mówić w ogóle o istocie człowieka, skoro my siebie nie możemy poznać? Jest to tak dziwna istota, tak sprzeczna, tak wielowymiarowa.

Nie wiemy, co to jest człowieczeństwo, ale jest coś takiego, czemu człowiek powinien starać się sprostać? Coś, co nazwalibyśmy powołaniem...

Mówi się często, że człowiek jest zadany. Nie chciałabym o tym mówić, bo wchodzimy w dziedzinę moralistyki. To, co mnie zajmuje w człowieku, to jego byt, jako pewna struktura ontologiczna. Próbowano ją wielokrotnie opisywać, ale wciąż pozostaje tajemnicza. Człowiek jest tajemnicą, to należy do struktury jego bycia. Nie można go zgłębić do końca. On sam siebie zgłębić nie może. Przecież pytanie: kim jestem, jest odwieczne. Od czasów starożytnej Grecji pytamy się o to i zgłębić nie możemy. I od razu nasuwa się wątpliwość: to po co o to pytać?

Po co o to pytać?

Twierdzę tylko, że ten, kto pyta, inaczej żyje. Tylko tyle.

Samo pytanie jest wartością. Zmusza, żebyśmy się zastanowili nad sensem bycia, które jest nam dane. Nigdy do końca go nie zrozumiemy, jesteśmy ludźmi skończonymi, ograniczonymi -- nie mamy takich możliwości. Jest zawsze coś, co jest dla nas absolutnie transcendentne, nawet w nas samych, ale zbliżajmy się, szukajmy. Przecież jedyna rzecz, która nam jest naprawdę dana, to poszukiwanie. Stańmy wobec samego siebie i coś spróbujmy z tą tajemnicą zrobić, jakoś ją oswoić -- a nie uciekać przed nią. Nie chcę mówić, ku czemu ten wysiłek ma prowadzić. Ku dobru? Ku poświęceniu? Nie wiem. Ale jest to droga, żeby żyć uczciwie wobec samego siebie, z pełną odpowiedzialnością za swój los. To jest najważniejsze: jestem za siebie odpowiedzialny i w tej odpowiedzialności obecny jest ów drugi, za którego także jestem odpowiedzialny.

Zawieśmy więc pytanie, co to jest człowieczeństwo. Ale zastanówmy się, czy człowiek może się wyrzec człowieczeństwa, albo czy można mu je odebrać?

Można je stracić. Można przestać być człowiekiem. Człowiek potrafi być bestią. Nie uciekniemy przed prawdą, że w człowieku mieszka zło. Nie ma zła poza ludźmi. I bardzo trudno od zła uciec. Przeciwnie, łatwo jest mu się podporządkować. Jak to pięknie ujął Emmanuel Levinas: dobro jest czymś wyższym aniżeli nasze bycie. W naszym byciu jest zło, a dobro jest transcendentne. Nie byłabym aż tak radykalna, bo nawet w najgorszym człowieku czasem odsłania się jakiś okruch dobra w sytuacjach zupełnie niespodziewanych. Sama wiele doświadczyłam okruchów dobra u wyrzutków społeczeństwa, ludzi, których społeczność uznała za złych do gruntu. Nie ma ludzi do gruntu złych.

Pani Profesor, spędziwszy 10 lat w łagrach, widziała człowieka zepchniętego na dno egzystencji...

Tak jest, widziałam.

Co się dzieje wtedy z ludźmi?

Jest jeszcze coś takiego jak wegetacja, ale to raczej inny temat.

Ale to też jest człowiek...

Człowiekowi są wtedy odebrane wszelkie sposoby bycia człowiekiem... Panują nad nim siły fizjologiczne, nie ma on już żadnej mocy nad sobą, żadnych ludzkich reakcji, sprzeda, zabije, aby tylko dostać miskę zupy. To, co głód robi z człowiekiem, to są rzeczy straszne.

Jak to jest, kiedy obedrze się nas z cywilizacyjnej powłoki...

Człowiek może się stać rzeczywiście bestią. Tak się jednak również dzieje, kiedy uważamy, że wszelkie reguły, wszelkie normy, które nam wpajano od dzieciństwa, to wszystko bzdura i bezsens. Człowiek nie może żyć poza kulturą, ale niekiedy chętnie zrzuca z siebie jej płaszcz.

Zrzuca, żeby się wyzwolić?

Dla jednych to jest wyzwolenie, dla innych zabawa. Ale nie wolno zapomnieć, że są w człowieku pokłady niebywałego okrucieństwa i że tylko kultura je hamuje. Mali chłopcy wykłuwają kotom oczy, starsi chłopcy dla zabawy potrafią zabić. Warstwa kultury jest widocznie niesłychanie cienka. Jest tak cienka, że zwierzę, które nosimy w sobie, łatwo się budzi. Tylko że zwierzę zabija wtedy, gdy jest głodne. A zwierzę ludzkie potrafi zabić dla zabawy. Bez kultury żyć nie możemy, bez cywilizacji żyć nie możemy, bo byśmy pożarli jedni drugich.

Czy to znaczy, że bycie człowiekiem oznacza wysiłek?

Tak, myślę, że to jest nieustanny wysiłek. Nie daję recept, bo żadnych recept nie posiadam. Ale kiedy mówimy o człowieku, to chcę tylko podkreślić, że to nie jest istota prosta. To jest istota skomplikowana, pełna sprzeczności -- wspaniała i zarazem straszna. Patrzycie na mnie z przerażeniem, ale tak jest. To nie jest istota błogosławiona.

Jest więc nieskończona rozpiętość między złem, do którego człowiek jest zdolny, i dobrem, do którego jest powołany?

Myślę, że nikt nie jest powołany ani do zła, ani do dobra. I każdy jest odpowiedzialny sam za siebie.

 

 

 

  
"Rozmowy na koniec wieku" są emitowane w pierwszym programie Telewizji Polskiej w co drugą środę w godzinach wieczornych. Teksty "Rozmów" drukuje Tygodnik Powszechny. W formie książkowej ukazały się w wydawnictwie Znak. Dziękujemy autorom oraz producentowi, firmie AB Film Production z Krakowa, za udostępnienie zapisu "Rozmów".
  

na początek strony
(c) 1996-1999 Mateusz