Mateusz


Rozważania z ubiegłych dni

 

 

Niewygodny symbol?

Środa Popielcowa, 17 lutego 1999

Karnawał dobiegł końca. Ucichły zabawy, bale i przyjęcia. Od dzisiaj mówią do nas w Kościele: "Prochem jesteś i w proch się obrócisz" i posypują głowy popiołem. Może i Ty jesteś jednym z tych, którzy dla świętego spokoju idą do kościoła, właściwie nie wiedząc po co. Wszakże dziwny to zwyczaj, przypominający raczej średniowieczne obrzędy, a przecież mamy już XX wiek. Z pewnością kiedyś w epoce różnych guseł i przesądów ludzie widzieli w tym jakąś wartość, ale obecnie cóż to znaczy? Jakże można dzisiejszego człowieka, który posiada tak wielką wiedzę, zdobycze techniki i nauki utożsamiać z popiołem? Czy nie jest to zbyt upokarzające i pesymistyczne?

Proch jest bardzo irytującym znakiem. Przejmuje drżeniem, ponieważ przypomina Ci o umieraniu, o nieuniknionej śmierci, o kruchości człowieczeństwa. Nieraz chętnie chciałoby się zmienić jego sens. Jednak czy wymowa popiołu jest Ci aż tak daleka? Spójrz na swoje życie! Czy zawsze jest ono karnawałową sielanką? Czy nie doświadczasz swej znikomości w nudzie dnia powszedniego, w rozczarowaniach jakie spotykają cię zewsząd -- ze strony twoich bliskich, znajomych, w bezsensie i monotonii pracy, w cierpieniu, lękach i słabościach? Tę prawdę będziesz słyszał nieustannie w ciągu twego życia -- nie tylko podczas kościelnego rytuału.

Lecz nie bój się -- znak krzyża na twoim czole wskazuje, że jesteś nie tylko człowiekiem śmierci ale i zbawienia. Bóg nie zostawił cię samego. On także posypał siebie popiołem. Stał się człowiekiem równym każdemu z nas. Padł swoim obliczem na ziemię, która pochłonęła Jego łzy i krew. Chrystus nie wybawił cię od cielesności i prochu, lecz poprzez ciało i proch. Właśnie tę tajemnicę Kościół chce Ci dzisiaj uprzytomnić. Nie zatrzymuj się tylko na Popielcu, popatrz na Wielki Piątek i Wielkanoc, wówczas zrozumiesz tę "dziwną" ceremonię.

Dariusz Piórkowski SJ

 

Czas wiosny

Czwartek, 18 lutego 1999

Czy zastanawiałeś się kiedyś skąd się wziął termin "Wielki Post"? W języku polskim kojarzy się on spontanicznie z surowym, mrocznym i smutnym okresem. Tymczasem w języku angielskim na określenie Wielkiego Postu używa się słowa "Lent". Wyrażenie to pochodzi z kolei od staroangielskiego "lencten" , które oznacza czas wiosny. Nie jest przypadkowym fakt, że Wielki Post przypada na przełomie zimy i wiosny. Ma to bogaty wydźwięk symboliczny. Kogóż z nas nie cieszy widok zielonej trawy, rozwijających się liści, śpiew ptaków, słowem budząca się jakby na nowo przyroda.

Również Wielki Post nie powinien być czasem smutku, przygnębienia i spuszczania głowy. Nie jest z lekka anachroniczną ceremonią z dawnej dobrej przeszłości. W Kościele jest on czasem odnowy, duchowej rekonwalescencji i przebudzenia z uśpienia. Okres ten może stać się źródłem głębokiej radości, jeżeli zależy Ci, abyś stal się dojrzalszym człowiekiem. Jeśli poszukujesz duchowego wzrostu Wielki Post będzie wspaniałą okazją po temu. Jednak, aby ją dobrze wykorzystać musisz się najpierw zatrzymać i zastanowić nad sobą. Być może zauważysz w sobie wiele złych nawyków, słabości i niemocy, wówczas nie załamuj rąk. Jeśli ujrzysz w swoim życiu twój chaos i zamieszanie nie obawiaj się. Chrystus nie przyszedł do uporządkowanych, aby ich poklepać po ramieniu. Przyszedł do ciebie tak często przytłoczonego grzechem i kruchością, lecz pragnącego szczęśliwego życia. W tym czasie jest On szczególnie hojny w łaski. Cieszy się kiedy człowiek budzi się z letargu i rutyny. Dlatego Wielki Post jest również powodem do radości, która często rodzi się w bólu i zmaganiu.

Co Kościół proponuje jako środek do wzrostu? Przede wszystkim umieszczenie modlitwy w centralnym miejscu twojego życia; dzielenie się wszystkim z innymi a nie zatrzymywania wszystkiego dla siebie (jałmużna) oraz zmianę twoich przyzwyczajeń (post). Wszystko po to, abyś nie był zgorzkniały, lecz żebyś radował się życiem, a nie tylko je znosił po stoicku. Bowiem Bóg chce nas zawsze obdarowywać, ale to my nie jesteśmy przygotowani do przyjmowania.

Dariusz Piórkowski SJ

 

Milczenie Boga

Piątek, 19 lutego 1999

Dla niektórych ludzi Bóg wydaje się być milczącym i dalekim, inni natomiast utrzymują, że regularnie doświadczają obecności Bożej. Co zatem stoi na przeszkodzie w naszej komunikacji z Bogiem - Jego obojętność czy nasza głuchota? W jaki sposób rozmawiać z Bogiem, jeśli On nie mówi do mnie? Cóż to za rozmowa, skoro Bóg w ogóle się nie odzywa i nie można go usłyszeć? Być może również ciebie nurtują te pytania. Z pewnością nie usłyszysz Boga tak jak głosu twego przyjaciela w słuchawce telefonicznej (Bóg nie prześle ci maila do twojej skrzynki internetowej). Jak zatem Bóg komunikuje się z nami?

Przemawia do nas językiem szczególnym, a my jesteśmy w stanie go usłyszeć. Bóg wyposażył Cię w pięć różnych "anten" odbiorczych: umysł, wolę, wyobraźnię, uczucia i pamięć. Czy kiedykolwiek pomyślałeś o czymś i odczułeś, że tę myśl podsunął Ci Bóg? On też pobudza twą wolę, kiedy masz uczynić coś specjalnego. Dzięki Niemu w twojej wyobraźni pojawiają się sceny i obrazy, o których nawet byś nie pomyślał. Bóg może wprowadzić do twego serca pokój lub niepokój. Przypomina Ci o Swej łagodności, leczy wspomnienia. Bóg mówi także poprzez Pismo Św. Jednak słowo zdaje się być tak prostym środkiem komunikacji, że aż trudno uwierzyć, by Bóg się nim posługiwał. Mówi on przez tekst, ale nie usłyszysz Go jeśli tego nie pragniesz. Musisz stwarzać warunki do tego: cisza, czas, samotność, uwaga. Bóg nie jest pierwszym z rzędu koleżką -- On traktuje Cię poważnie.

Powolne wczytywanie się i wmyślanie w święty tekst sprawi, że zrodzi się w tobie wewnętrzne przylgnięcie do słowa lub zdania. Jeśli poczujesz się "zaatakowany" przez to słowo, w tej samej chwili staje się ono głosem mówiącym do ciebie. Wtedy możesz powiedzieć: "Bóg przemówił do mnie". Nie myśl sobie, że prawdziwa modlitwa to doznawanie niezwykłych przeżyć, które są zarezerwowane tylko dla niektórych. Modlitwa chrześcijańska jest o wiele prostsza, a przez to paradoksalnie trudniejsza. Spróbuj więc zaryzykować raz, dwa, może więcej, a Bóg stanie Ci się bliższy.

Dariusz Piórkowski SJ

 

Niepokój sumienia

Sobota, 20 lutego 1999

"Panie, daj pan złotówkę na chleb!" -- takie nalegania i prośby możesz coraz częściej usłyszeć na ulicach ze strony tzw. ludzi z marginesu. Jak reagujesz na takie sytuacje? Zmieszaniem, ukrywaną obojętnością, chłodem czy odruchowym wrzuceniem pieniędzy do kubeczka? Mimo wszystko kontakt z ludźmi z ulicy prowokuje Cię i irytuje: przejść obok, czy zatrzymać się? A może to jakiś naciągacz, któremu nie chce się pracować? Dlaczego mam oddawać swoje uczciwie zarobione pieniądze, komuś kto na to nie zasługuje? Czy i ja nie mam swojej rodziny i własnych potrzeb? Czemu ci ludzie nie zabiorą się do jakiejś konkretnej pracy? Przyznaj się, że czujesz się niespokojny i rozdwojony w sobie. To dobry znak, który oznacza, że jeszcze masz wrażliwe sumienie -- ponieważ pytasz. Gorzej byłoby -- gdybyś uznał ubogich za zwykły element codziennej rzeczywistości. Ten dylemat może stać się dla ciebie wezwaniem do wyjścia z ciasnego rozumienia jałmużny, którą ograniczyłeś do dawania pieniędzy, aby uspokoić swe sumienie. Tymczasem rozejrzyj się wokół: twoja rodzina, sąsiedzi, znajomi wciąż oczekują twojej dobroci. Czekają, kiedy zamiast mówić: "Nie mam czasu", zaczniesz zauważać ich potrzeby i pragnienia. Nie musisz dokonywać cudów ani niezwykłych dzieł. Wystarczą proste gesty miłości: dobre słowo, przebaczenie, pomoc zmęczonemu, odrobina uśmiechu, polepszenie oziębłych relacji, rozmowa z dzieckiem, dobre wypełnianie swoich obowiązków, odwiedziny chorego czy samotnego i wiele innych. Taka jałmużna jest możliwa również dla ciebie -- jeśli chcesz się stać darem dla drugich. Otwartość wobec twoich bliskich i docenienie wartości zwykłych uczynków, sprawi, że również ludzie z marginesu nie będą dla ciebie żywym wyrzutem sumienia. Popatrzysz na nich nie z wyrachowaniem i podejrzliwością, ale ze współczuciem, nawet jeśli nie będziesz miał czego wrzucić do kubeczka...

Chrystus również nie uzdrowił wszystkich, nie uwolnił całego świata od nędzy i wszelakiego cierpienia, chociaż mógł to uczynić. Wędrował po Palestynie, a nie po całej ziemi. Nie uleczył wszystkiego zła, ale był litościwy i współczuł. Dał przykład, abyś i Ty mógł Go naśladować.

Dariusz Piórkowski SJ

 

Aby być bardziej sobą

I niedziela Wielkiego Postu, 21 lutego 1999

Czy pamiętasz takie określenia jak "umartwienie" i "wyrzeczenie"? Z czym kojarzy ci się post? Mentalność dzisiejszego człowieka Zachodu nie potrafi już dostrzec wartości tej praktyki, uważając go za przeżytek. Post nie jest pomysłem chrześcijaństwa. Wiele kultur i religii praktykowało wyrzeczenie na długo przed przyjściem Chrystusa. Najwidoczniej ludzie bardzo sobie je cenili. Kościół zachował to ćwiczenie, przejmując doświadczenie wieków. Jeśli pragniesz zrozumieć sens wyrzeczenia, przyjrzyj się swoim przyzwyczajeniom. Jak wiele codziennych czynności wykonujesz mechanicznie: bierzesz prysznic, spożywasz posiłki, oglądasz telewizję, idziesz do szkoły lub do pracy, itd. Nawet nie musisz o tym myśleć. Jak silne są nawyki -- wystarczy chwilę się zastanowić: przejadanie się, zapominanie, niepanowanie nad sobą. Są też dobre przyzwyczajenia: punktualność, solidność i zrównoważona dokładność czy... mycie zębów. Chcesz zmienić swoje życie? Zacznij pracę nad twoimi nawykami. Zapewne będzie cię to kosztowało nieco wysiłku -- czasem nawet zaboli, ale ostatecznie wyda dobre owoce. Zamiast koncentrować się na negatywnej stronie postu, spróbuj popatrzeć na niego pozytywnie.

"Złe przyzwyczajenie zwycięża się przyzwyczajeniem dobrym, zaś dobre przyzwyczajenie przeobraża naturę, i co wcześniej wydawało się trudne, później okazuje się wykonalne i łatwo dostępne" -- tak pisał św. Tomasz a Kempis.

Czas Wielkiego Postu jest idealny do takiego przedsięwzięcia. Zastanów się co chciałbyś podjąć, od czego zacząć. Nie łudź się, że od razu cały się zmienisz. Wybierz coś małego na miarę twoich sił. Następnie ćwicz ten zwyczaj codziennie. Nie zrażaj się niepowodzeniami, czy nikłym skutkiem twoich wysiłków. Co uczynić przedmiotem postu? Może to, abyś był bardziej swoi przyjacielem niż wrogiem i krytykiem, aby widzieć w sobie więcej dobra, dostrzegać swoje talenty i osiągnięcia. Od czasu do czasu zamiast szukać uporczywie swoich błędów, warto wyłowić to co szlachetne, zliczyć darowane Ci dobrodziejstwa i podziękować. Każdy z nas nosi w sobie niezmierne skarby. Wielki Post jest po to, abyś odkrył to bogactwo i nim się ucieszył.

Dariusz Piórkowski SJ

 

Pokochać swój ból

Poniedziałek, 22 lutego 1999

Z pewnością słyszałeś już niejeden raz, że każdy chrześcijanin musi nieść swój krzyż. Teoretycznie jesteś skłonny go zaakceptować, ale czy zauważyłeś, że krzyż, jaki ci przypada nigdy nie jest tym właściwym? Krzyż jaki dźwigasz (twoje zdrowie, wygląd, sposób bycia, żona, mąż, matka, dzieci, sąsiedzi) zawsze wydaje ci się nie do zniesienia, upokarzający i krzywdzący. Natomiast wszystkie inne krzyże zdają ci się bardziej odpowiednie np.: krzyż kolegi, sąsiada, ten poprzedni -- ten jaki sobie sam wymyśliłeś. Ten twój znienawidzony rozstraja cię i zatruwa ci życie. Rozpaczliwie wołasz o inny -- taki, który jest znośny, wzniosły, pożyteczny.

Trudno jest pogodzić się ze swoim losem, z ciężarem, który dźwigasz na swoich barkach. Masz dwa wyjścia: przekląć Boga i wszystkich wokół, wpaść w rozpacz i stać się krzyżem dla innych. Tymczasem życie wciąż będzie wypełnione dolinami. Momenty zwątpienia są dla nas potrzebne. Podobnie jak ruda jakiegoś metalu sama w sobie jest dla nas bezużyteczna, dopóty nie podda jej się procesowi hutniczemu. Krzyż jest takim środkiem wydobywania z nas szlachetnego kruszcu. Oczyszcza z nas to, co jest zbędne, a oczyszczanie boli. Dlatego istnieje druga możliwość: przyjąć swój ból. Można powiedzieć, że spośród naszych uczuć ból jest pewnego rodzaju banitą. O ile to możliwe ignorujemy go -- dlatego jeszcze bardziej cierpimy. Ile potrzeba walk, dyskusji, aby zaakceptować swój ból!

Niech czas Wielkiego Postu stanie się dla ciebie okazją do przyjrzenia się swojemu bólowi. Czego masz już dość? Czego chciałbyś się pozbyć? Co ci dokucza i doskwiera? Postaraj się choć raz spojrzeć na twe cierpienia inaczej. Nie myśl, że tak łatwo jest się z nimi "zaprzyjaźnić". Szczęście ma w sobie coś dogłębnie bolesnego i ciężkiego. Zawiera się w nim zgoda na sytuacje od których próbujesz uciec.

Spójrz na Jezusa kroczącego po Drodze Krzyżowej -- na Szymona, który sądził, że już skończył pracę na polu i idzie na zasłużony odpoczynek, gdy nagle zostaje obarczony krzyżem Skazańca (jakże musiał być wściekły!). Cyrenejczyk miał tę niepowtarzalną okazję pogodzenia się z bólem, gdyż patrzył na Jezusa i z Jego twarzy wyczytał co to znaczy przyjąć swe cierpienie.

Dariusz Piórkowski SJ

 

Przezwyciężyć zniechęcenie

Wtorek, 23 lutego 1999

"Po co się spowiadać skoro i tak będę grzeszyć? Dlaczego mam zmagać się z sobą, jeśli to nic nie daje, wciąż jestem taki sam?" Takie rozterki pojawiają się nieraz w życiu, może są one również twoim udziałem?

Owszem, na pewno nie jest łatwo pogodzić się z faktem, że musisz ciągle stawiać czoła tym samym niekończącym się problemom, czasem bez żadnej nadziei wyjścia z nich. Dlaczego jednak uważasz, że Bóg nie potrafi pogodzić się z tym, że taki jesteś? Boisz się księdza? Przecież masz prawo wybrać spowiednika. Nie odrzucaj skarbu, jeśli ci się nie podoba ręka, która ci go podaje. Jeśli czujesz się coraz słabszy, odkrywasz w sobie coraz więcej egoizmu i zapatrzenia w siebie, jeśli przygniatają cię twoje słabości -- nie zniechęcaj się -- ciesz się -- Jezus przyszedł właśnie do ciebie. Sądzisz, że Bóg przebaczając ci nie wie o tym, iż za parę dni znów upadniesz? Jego wszechmoc i miłosierdzie jest w tym najpiękniejsze, że wiedząc o twojej przyszłości dobrowolnie ją zapomina i odpuszcza ci grzechy. Zawsze możesz przyjść jeśli tylko chcesz. Samooskarżenie kosztuje krótką chwilę upokorzenia. Ale czy potępianie własnych grzechów jest rzeczywiście upokorzeniem? Czy nie czujesz pokoju w sercu po wyznaniu twojej niemocy. Kościół zachowuje praktykę indywidualnej spowiedzi, po abyś mógł osobiście wypowiedzieć to co cię nęka. Takiej możliwości nie miałbyś, gdyby miała ona charakter ogólny. Dla Boga nie jesteś jednym z wielu -- częścią jakiejś masy -- jesteś kimś jedynym i niepowtarzalnym.

Wartość człowieka w oczach Bożych nie wyraża się niewielką liczbą upadków, ale przede wszystkim wolą próbowania od nowa. Nieważne jest jak często upadasz, ważne jest abyś wracał. Ileż czynności musimy podejmować codziennie na nowo -- podobnie jest z życiem duchowym. Przyzwyczajenie ogranicza twą wolność. Jeśli cię ono paraliżuje trzeba wytrwale i cierpliwie odzyskiwać wolność. Dlatego nie rozpaczaj i nie dręcz samego siebie, lecz zaufaj Bożemu miłosierdziu.

Dariusz Piórkowski SJ

 

"wstań i idź..."

Środa, 24 lutego 1999

Jestem sobie w moim malutkim, przytulnym pokoiku. Za oknem -- okropna, szara, zniechęcająca rzeczywistość. Plucha, deszcz ze śniegiem. Przejmujące zimno, dokuczliwy wiatr. Okno na całe szczęście jest bardzo szczelne. Jest nadzwyczaj hermetyczne. To bardzo dobrze, bo mogę sobie leżeć spokojnie i żaden chłód nie wtargnie do mojego malutkiego, przytulnego pokoiku. Zewsząd ogarnia mnie błogość. Wełniany koc ogrzewa moje ciało. Na stoliku obok lampki stoi filiżanka z gorącą, pachnącą kawą. Na biurku -- magnetofon, z którego płyną kojące dźwięki mojej ukochanej muzyki. Poduszka grzeje prawy policzek i ucho. Na półce leżą ulubione książki -- tylko wyciągnąć rękę i już można przenieść się w inny, fascynujący wymiar. Na razie jednak nie czytam. Wrzucam kasetę VIDEO z moim ulubionym filmem. Jeszcze bardziej rozciągam się na wersalce. Oglądam znajome już od dawna obrazy. Kolejne estetyczne, niepowtarzalne przeżycie. Zapalam papierosa. Przez chwilę rozkoszuję się zapachem dobrego tytoniu. Pokój wypełnia się falistymi smugami leniwie przemieszczającego się dymu. Kolejny łyk dobrej, mocnej kawy. Mój przytulny, mały pokoik. Mój mały, własny świat. Jest mi dobrze. Jest mi tutaj bardzo dobrze... Ale żeby wstawać?! Coś zrobić?! Gdzieś wychodzić?! W taką pogodę... Musiałbym być kompletnie walnięty!!!

Grzesiek Skałka SJ

 

"przejęta niebezpieczeństwem śmierci..."

Czwartek, 25 lutego 1999

Wyobraź sobie, że za 48 godzin, czyli dokładnie za dwa dni (o tej samej porze), będziesz musiał odejść z tego świata. Po prostu przyjdzie do Ciebie śmierć. Najzwyczajniej: umrzesz. Dotychczas ten problem nie dotyczył bezpośrednio Ciebie. Zawsze ta sytuacja dotykała innych, mniej lub bardziej znanych Ci ludzi. Teraz jednak śmierć przyjdzie, by dotknąć właśnie Ciebie... Nie licz na jakieś spektakularne wydarzenie! To nie będzie wypadek, w którym poleje się krew i tłum gapiów otoczy Twoje pokiereszowane ciało. To będzie śmierć spokojna. Po prostu odejdziesz w jednej chwili. Zgaśniesz tak, jak gaśnie płomień świecy przy mocniejszym podmuchu. Jeszcze przez kilka sekund po zdmuchnięciu płomienia knot tli się, unosi się dym...

Co zostanie na tym świecie po Tobie? Co czujesz na myśl o swojej śmierci? Spróbuj odpowiedzieć sobie na kilka pytań:

-- czy jest ktoś, z kim przed swoją śmiercią chciałbyś się spotkać, porozmawiać?

-- co ważnego chciałbyś powiedzieć tej osobie (tym ludziom)?

-- czy próbowałbyś naprawić jakieś swoje życiowe błędy?

-- jak przygotujesz się na swoją śmierć?

-- o co (kogo? Kogo?) poprosisz w obliczu swojej śmierci?

-- z jakim uczuciem opuścisz ziemię?

-- a może te dwa ostatnie dni warto poświęcić na używanie tego świata... W końcu żyje się tylko raz!!!

Grzesiek Skałka SJ

 

"kto się gniewa na swojego brata"

Piątek, 26 lutego 1999

Mateusz, niebieskooki, kilkuletni blondynek miał bardzo dużo zabawek. Jego rodzice prawie w każdym tygodniu, bez szczególnej okazji kupowali mu w sklepie coś nowego i drogiego. Chłopczyk codziennie zabierał do przedszkola kilka swoich zabawek. Gdy wszyscy wychodzili do przedszkolnego ogrodu, aby się bawić, wokół Mateusza zbierała się spora gromada dzieci. Błyszczącymi oczkami patrzyły one na różnokolorowe, niewielkie przedmioty, którymi bawił się chłopiec. Pewnego dnia jakaś odważna dziewczynka kucnęła tuż za plecami Mateusza i wyciągając ostrożnie rączkę dotknęła swoim paluszkiem najpiękniejszą zabawkę. Chłopiec zerwał się natychmiast z miejsca, mocno uderzył dziewczynkę i krzyknął:

-- Popsułaś mi zabawkę! Już więcej nie będę się bawił z tobą!

-- Ale ja tylko... -- powiedziała nieśmiało dziewczynka i nie dokończyła, bo Mateusz jeszcze głośniej dorzucił:

-- Chciałaś mi zabrać wszystkie moje zabawki! Jesteś ohydna! Nie odzywaj się więcej do mnie!!!

Chłopiec odwrócił się energicznie na pięcie, odszedł kilka metrów i ponownie zajął się zabawą. Prawie identyczna sytuacja powtórzyła się jeszcze kilka razy.

Mateusz był zajęty układaniem jakichś klocków. Nie zauważył, że w pewnym momencie dzieci zaczęły odchodzić z placu zabaw. Robiło się coraz bardziej pusto i coraz bardziej cicho. Zaciekawiony tą ciszą podniósł oczy. Rozejrzał się uważnie. W środku wielkiej piaskownicy pozostał tylko on i jego różnokolorowe zabawki...

Grzesiek Skałka SJ

 

"bądźcie doskonali"

Sobota, 27 lutego 1999

Tomek jest młodym, zapalonym, pełnym gorliwości studentem. Jego pasją, oprócz studiowania, są modele samolotów i statków. Modelarstwem zajmuje się od dzieciństwa. Robi to doskonale. Właśnie dostał propozycję sklejenia jakiegoś torpedowca z czasów II wojny światowej. Przygotowuje więc wszystko, co potrzebne. Biegnie do sklepu papierniczego. Zbiegając po schodach potrąca swojego sąsiada. Nie ma czasu na "przepraszam"... Każda sekunda jest przecież cenna. Kupuje klej i kilka rulonów brystolu. Biegnie do domu. Na schodach spotyka starszą kobietę. Staruszka dźwiga siatkę z ziemniakami i jakieś duże pudło pod pachą. Tomek zręcznie omija kobietę i wpada do swojego pokoju. Z szafki wyciąga kawałki długich, cienkich listewek. Na biurku segreguje i układa szpilki, trochę małych gwoździków i parę śrubek. Gdzieś za ścianą słyszy szczekanie psa. W każdym bloku, przynajmniej dwie, trzy rodziny mają w domu pieska. Chłopak przypomina sobie, że do dobrego umocowania szkieletu statku potrzebna będzie dratwa. Wyciąga dolną szufladę swojego biurka i całą jej zawartość wysypuje na podłogę. Po kilkunastu minutach znajduje potrzebną rzecz. Jeszcze tylko dobre nożyczki, kolec, kilka żyletek i wszystkie materiały będą skompletowane. Teraz trzeba zabrać się do pracy. Zrobiony przez Tomka model zostanie umieszczony na szklanej gablocie, w samym centrum głównego holu jego uczelni. Zatem wszystko musi być precyzyjnie dobrane i doskonale połączone. Godziny mijają. Dzwonek. W drzwiach staje mama. Tomek nawet nie słyszy dzwonka, nie zauważa mamy... Jest pochłonięty pracą.

Mama rozgląda się po mieszkaniu. Wielki bałagan. Nie pozmywane naczynia, nie wyrzucone śmieci. Pies z głodu pogryzł w kuchni linoleum.

Tomek nadal skrupulatnie sklejał drobne tekturowe części. Chciał wykonać model doskonale wierny oryginałowi...

Grzesiek Skałka SJ

 

"dobrze, że tu jesteśmy"

II niedziela Wielkiego Postu, 28 lutego 1999

Wśród niepowodzeń życiowych, w zagonieniu, w chaosie ważnych spraw, (za którymi ciągle musisz gonić) w szarzyźnie i monotonii powszednich dni zdarza się, że tęsknisz za spokojem, równowagą, stałością. Bardzo szybko nudzi Ci się huśtawka życiowych klęsk i sukcesów, porażek i zwycięstw, załamań i szczęścia. Może nawet wiesz, że najlepsza byłaby dla Ciebie jakaś stabilizacja, unormowanie Twoich uczuć, Twojej osoby, Twojego życia.

Może nawet dążysz do tej stabilizacji. Jednak często na przeszkodzie stoi niewielki a zarazem istotny problem...

Ważne rzeczy dla Ciebie dzieją się tu i teraz, a Ty ciągle i z uporem potwierdzasz swoim życiem to, że teraźniejszość nie liczy się dla Ciebie, a przynajmniej nie jest najważniejsza. Sięgasz pamięcią do przeszłości, spędzasz czas na wspominaniu tego, co tworzyło kiedyś Twoje szczęście. Snujesz plany na przyszłość...

Jesteś trochę podobny do roztargnionego turysty, który żyje "w innym wymiarze".

W jednej ręce trzyma on aparat fotograficzny, a w drugiej kamerę Video.

Chce nakręcić jak najdłuższy pamiątkowy film. Chce też zrobić jak najwięcej pamiątkowych zdjęć, po to, aby kiedyś w przyszłości cieszyć się tym, co przeżywał kiedyś w przeszłości. Chwila obecna przecieka mu przez palce... Taki turysta nie potrafi rozkoszować się tym, co jest TERAZ...

A podobno najlepsze fotografie robi się w sercu, tutaj i teraz...

Grzesiek Skałka SJ

 

"odmierzą wam, jak wy mierzycie"

Poniedziałek, 1 marca 1999

Ewa jest uroczą, młodą dziewczyną. Na co dzień zajmuje się krytyką konstruktywną. Dokładniej mówiąc: Ewa lubi ulepszać i poprawiać świat, w którym żyje. Robi to oczywiście bardzo konstruktywnie. Na uczelni mówi do swojej przyjaciółki:

-- Spójrz na te dwie pokraki w pierwszej ławce. Te dziewuchy rzeczywiście wyglądają jak ze wsi. W dodatku ubierają się idiotycznie. Zupełne bezguście!!!

Na ulicy:

-- Zauważyłaś jak ci faceci się gapią na mnie?! Gdyby mogli, od razu rozebraliby mnie wzrokiem. Im tylko jedno w głowie! Zresztą i tak wszyscy są zboczeńcami!

W domu:

-- Mamo! Na drugi raz nie zachowuj się tak głupio przy moich koleżankach! Wchodzisz do pokoju, proponujesz im kanapki... Może myślisz, że one w domu nie mają nic do jedzenia?! Nigdy nie wkurzaj mnie w ten sposób!!!

W kościele:

-- Ta lafirynda przy filarze założyła futro, żeby się ludziom pokazać! Gdyby ktoś wiedział czym ona zajmuje się na co dzień, od razu stuknąłby ją kamieniem i wyrzucił z kościoła!

W modlitwie:

-- Panie, jesteś wielki i wspaniały! Dziękuję Ci za dar życia i za to, że dla Twojej chwały mogę pomagać innym ludziom. Dziękuję za wrażliwość, którą wlałeś w moje serce. Dzięki temu mogę widzieć to, czego inni ludzie nie dostrzegają. Bądź uwielbiony za to Panie!

Grzesiek Skałka SJ

 

"oddajcie słuszność sierocie"

Wtorek, 2 marca 1999

Wysoki mur z czarną od starości zaprawą murarską i tynkiem. Za murem małe boisko do koszykówki, plac zabaw, ogród. Wszystko przysypane śniegiem. I dom. Duży, choć jednocześnie zwyczajny, niepozorny. Drukowane litery na czerwonej tablicy obwieszczają: "DOM DZIECKA". Przed domem migają kolorowe światełka na dużej choince. W domu ruch. Wszyscy domownicy są jakby lekko poddenerwowani, każdy coś sprząta, każdy coś przygotowuje. Ktoś biega z piętra na piętro pokrzykując na dzieci i doglądając, czy sprzątanie wykonane jest dokładnie. Jutro Wigilia, zaczynają się święta Bożego Narodzenia. Przyjdą przyjaciele domu. Będą też sponsorzy. Przyniosą na pewno coś dla każdego dziecka. Zwykle przynoszą masę różnych zabawek. Dla małych dzieci: autka, lalki, pluszowe misie, klocki. Dla starszych najczęściej coś, co przyda się do szkoły: zeszyty, dobre pióra i długopisy, segregatory. Najstarsi dostaną pewnie ciekawe książki i jakieś dobre ciuchy. Trafi się może jakiś niezły komputer, albo sprzęt audio. Jakiś sponsor podaruje kolorowy telewizor. Dzieci radosnymi oczkami podziwiają prezenty. Cieszą się bardzo. Chciałyby rzucić się na szyję, ucałować, przytulić się, podziękować. Chciałyby porozmawiać, pobawić się z gośćmi. Niestety, goście szybciutko muszą uciekać, bo jest jeszcze do załatwienia mnóstwo ważnych spraw. Ufff... Wszystko poszło zgodnie z planem. Najważniejsze, że dzieci zadowolone były z prezentów. Następny sponsoring za rok...

Grzesiek Skałka SJ

 

Środa, 3 marca 1999

Lecz kto by między wami chciał stać się wielkim
niech będzie waszym sługą!

(por. Mt 20, 17-28)

Podchodzą, ciągle podchodzą do Chrystusa zaaferowani swoim życiem śmiertelnicy, z sercami jak listą żądań do Boga. Niepewni Jego miłości, która nie bardzo wiadomo na czym polega, skoro zdaje się nie spełniać sporej liczby ze wznoszonych ku Niemu próśb. A przecież każdy ma święte prawo do tego, by było mu dobrze, żeby go życie nadto nie bolało, nie dotykało za bardzo niedogodnościami i -- Boże wybaw! -- cierpieniem.

A teraz jest Wielki Post: wyraz męki na twarzy Ukrzyżowanego nabiera ostrości. Z ran na ciele płynie krew i przez stulecia łączy się z krwią, tłukącą się niespokojnie w ludzkich żyłach, naszych żyłach. Jego krew odkupiająca, szuka jedności z krwią smutnych i zapracowanych, bezdomnych i majętnych, zahukanych i rozpychających się łokciami. Krew miłosierdzia, krew przelana za cudze grzechy i grzeszki -- jakże jest inna od krwi rwącej w nas, którzy za nic w świecie nie chcielibyśmy, by ktoś nam jej napsuł.

Teraz JEST Wielki Post. Czas pokuty, który może nas nauczyć rezygnacji małodusznych roszczeń i z tego, co słusznie się nam należy. Bo niby czemu ciągle ma nam się coś należeć? Od Boga i ludzi? A może by tak stanąć na ścieżce swego życia z otwartymi ramionami, pytając każdego z przechodzących: "czym Tobie mogę służyć?" Bo niby czemuż to ewangeliczna ofiarność miałaby umrzeć razem z Matką Teresą?

A służąc po jakimś czasie odkryjemy, że ludzie wokół nas, (nasi powszedni konkurenci do ziemskich przywilejów) zmierzają tak jak i my ku Jerozolimie, ku Golgocie i ku wielkiemu zadziwieniu Zmartwychwstaniem. Może to odkrycie stanie się bogactwem naszej wiary.

Krzysztof Wołodźko SJ

 

Czwartek, 4 marca 1999

Niech będą zapalone wasze pochodnie
A wy bądźcie podobni do ludzi, oczekujących swego pana

(por. Łk 12, 35-40)

A zatem: przyjdzie. Jak znaleźć czas, by się na to przygotować? Zagonienie, roztrzepanie, rozgardiasz: hałas małych światów, jakimi jesteśmy, ma być nawiedzony przez Boga. Chcemy by tak się stało i nie przyznając się do tego zbyt często przed sobą, mamy cichą nadzieję, że nas nawiedzi ów Chrystus, ze względu na którego wielu świętych wszystko inne uznało za śmieci.

Co czynić teraz, gdy trwa Wielki Post, a obowiązków wcale nie ubyło? Trwa nasza pogoń za czasem, płyną dni podobne innym, płyną jak piasek przesypujący się między ludzkimi palcami. Czy tylko ten nieustanny pęd życia możemy ofiarować Nadchodzącemu? A może z mijających chwil, z dawna zapomnianych zdarzeń wyłania się niczym blask ognia: nasza święta tęsknota za Nim i czuwanie, które towarzyszyło każdej modlitwie, każdej Miłości, jaka ubogaciła nasz los.

"Mamy tylko jeden dzień życia, by ratować dusze, następnym dniem będzie wieczność" (św. Teresa od Dzieciątka Jezus). Dzisiaj dane nam jest przemienić się w sługę oczekującego, którego wzrok przedziera się poza zasłonę doczesności, którego uszy wyraźnie słyszą pośród wrzasku świata Słowo Boże.

Czy wierzymy w takie oczekiwanie? Czy nie boimy się zbytnio, że nie starczy nam na nie siły. Tak, jesteśmy naczyniami z gliny, w których On przechowuje skarb. Zanurzmy się tylko w błagalne milczenie serca, a zstąpi na nas moc oczekiwania...

Krzysztof Wołodźko SJ

 

Piątek, 5 marca 1999

Kamień, który odrzucili...

(por. Mt 21, 33-46)

Pomyślał Bóg: "Uszanują mojego Syna". No i jak go uszanowali? Dobrze wiadomo: skończył na krzyżu. Oto Jezus Chrystus: Pan odrzucony. Oto On: Pan odrzuconych. Zatem -- nasz.

Ileż to już razy nie potrafiliśmy znaleźć się w świecie. Ileż to razy czuliśmy się nie wysłuchani, zatrzymani wpół słowa, którego wypowiedzenie miało przynieść ulgę. Albo: nie zgadzaliśmy się na zastaną, głupią rzeczywistość, w której jakoś inni czuli się niezgorzej. Gdy chciało nam się płakać, wszyscy wkoło wyglądali na zadowolonych życiem; gdy lękliwie wchodziliśmy w rozpoczynający się dzień inni wyglądali na ludzi sukcesu. A może grali, tak jak my?

Wygląda na to, że dźwigamy w sobie piętno pozostawienia samym sobie, całe życie wleczemy za sobą jakąś myśl, odczucie, czy wspomnienie, którego nikt nie byłby wstanie zrozumieć, odjąć nam bólu. Niektórzy, gdy wypiją mówią o sobie wszystko. Ale i w nich zostaje jakiś osad, osad niedopowiedzenia, bo zwykłe, ludzkie słowa nie mieszczą w sobie dziwnej przestrzeni życia. Inni spowiadają się w dalekobieżnych pociągach, przed towarzyszami podróży snują długie historie pełne wstydliwych szczegółów. Ale uderzając w jedno dno, otwierają przed sobą następne. Nie mogą o własnych siłach dojść do końca.

Trzeba nam spotkać się z Chrystusem. Trzeba spotkać Jego nędzę, nawiedzić ją w modlitwie. Być całym sobą naprzeciw skrępowanego mężczyzny, który dostał w twarz i którego życie stało się zabawką w ludzkich, wrogich Mu rękach. Tak, to jest Misterium. Jeśli przyjmiemy je, niepokój naszych sobą przerażonych serc, serc osamotnionych zmieni się w świętą i odważną samotność. Taka samotność -- to dobry owoc Wielkiego Postu.

Krzysztof Wołodźko SJ

 

Sobota, 6 marca 1999

Ujrzał go ojciec i wzruszył się głęboko
wybiegł naprzeciw niego
rzucił mu się na szyję
i ucałował go

(por. Łk 15, 1-3.11-32)

Ujawnia się prawda o naszym człowieczeństwie: jeśli tylko odejdziemy od Ojca, prędzej czy później zaczniemy karmić się pomyjami. Czy powiedziane za mocno? Przecież wystarczy tylko rozejrzeć się wokół siebie. Nie od razu trzeba jednak zwracać uwagę na tych, którzy z kartonowym pudełkiem przed sobą klęczą na zabłoconych chodnikach. Nic ich nie różni od dobrze ubranych mężczyzn i kobiet, ze zblazowanym wyrazem twarzy, z telefonem komórkowym w dłoni, posyłających w eter przerywnik za przerywnikiem: "no i wiesz, k....a! no i wtedy, k....a!"

Kto jest biedniejszy, kto bardziej potrzebuje powrotu w ramiona Ojca: kilku natarczywych cygańskich wyrostków, starających się wyłudzić parę złotych od przechodniów; czy może my, gdy w białych rękawiczkach przebieramy wśród kandydatów na przyjaciół, mając na uwadze ewentualne korzyści z podjętego wyboru...

Synowie marnotrawni. Córki marnotrawne. Oto albo właśnie odchodzimy od Niego, zadowoleni z siebie, z koneksji, z sukcesów, albo wracamy z ciężkim sercem i drżącymi dłońmi, dłońmi, które wszystko, co dobre, zmarnotrawiły. Wracamy po Miłość, gdzieś tam nieuważnie zatraconą Miłość.

Jak z księgi, możemy ze swego życia wyczytać przypowieść o marnotrawnym dziecku. I Bogu, który uszczęśliwiony biegnie nam naprzeciw, jeśli tylko wyruszymy ku Niemu, po dziurki w nosie przejedzeni najbardziej smakowitymi pomyjami. Bo tak to już jest: gdy w zgiełku świata staramy się dorobić wielkich pieniędzy, gdy walczymy o odniesienie sukcesu, gdy chcemy odpowiednio się ustawić, wtedy On -- tak mocny, zbliża się do nas w zupełnej ciszy, w milczeniu. Czasem zauważamy Jego obecność, drżymy ze szczęścia w Jego ojcowskich ramionach, czasem wymykamy się Mu, z głową pełną planów, w które trudno Mu się wcisnąć.

Dlaczego by dzisiaj nie przypaść do Ojca? Nic Go bardziej nie cieszy, niż człowiek blisko Niego.

Krzysztof Wołodźko SJ

 

III Niedziela Wielkiego Postu, 7 marca 1999

Podnieście oczy i popatrzcie na pola, jak bieleją na żniwo
Żniwiarz otrzymuje już zapłatę i zbiera plon na życie wieczne

(por. J 4, 5-42)

Mówi poeta: "zgroza i nie widać końca zgrozy, zbrodnia i nie widać końca zbrodni". Poeta chyba zbyt często oglądał telewizję (to tak jak my). A z kolei zbyt rzadko zaglądał do Ewangelii (tak jak my?).

Dwa zdania z ewangelii św. Jana wykorzystane tu jako motto znakomicie obrazują cel Wielkiego Postu: PODNIEŚCIE OCZY!, niech wasze ociężałe głowy zwrócą się ku światłu, dostrzeżcie coś więcej!

Chrystus leczy z zatwardziałości. Leczy ze spoglądania na świat okiem rutyniarzy, którzy tak przyzwyczaili się do życia, że tylko przemoc i cudze tragedie skłaniają ich raz po raz do uważniejszemu przyjrzeniu się rzeczywistości. Ale takie impulsy działają na krótko i dają nie wiele, rutyniarze opuszczają głowy i świat im się gwałtownie kończy za czubkiem własnego nosa.

Historia ludzkości to nie tylko opowieść o bestialstwach narodów i dominacji jednych nad drugimi. Dzień ludzki to nie telenowela, z mniej lub bardziej efektownymi zwrotami akcji. Zarówno cała historia ludzkości, jak i dzisiejszy dzień: to wzrastanie Królestwa Niebieskiego.

Post, przez modlitwę, jałmużnę, umartwienie -- uwrażliwia nas na ludzkie piękno i dobro. I uprzytamnia skąd to wszystko przychodzi: od Boga, który jak pisze św. Ignacy Loyola, "działa i pracuje dla mnie we wszystkich rzeczach stworzonych". I jeszcze więcej -- Post pozwala dostrzec "jak wszystkie dobra i dary zstępują z góry, tak jak od słońca wychodzą promienie."

Dobrze jest ujrzeć świat, skądinąd zwariowany świat, gdy pracują na nim żniwiarze, zbierający plon na życie wieczne. A wszystko to dzieje się w promieniach Bożej łaski. I będzie się można radośnie zadziwić, gdy się okaże, że i my zbieramy owoc zbawienia z tej ziemi.

Krzysztof Wołodźko SJ

 

Poniedziałek, 8 marca 1999

Na te słowa wszyscy w synagodze unieśli się gniewem

(por. Łk 4, 24-30)

No i tak to już jest. Nikt nie lubi, gdy się go kłuje prawdą w oczy. Warto się zastanowić: jaką to my grą zajmujemy się najczęściej? Jaka gra kosztuje nas najwięcej, jest naszym strapieniem i namiętnością, jak najgorszy nałóg, jak hazard? To gra pozorów. Poświęcamy jej bez reszty samych siebie, dla jej potrzeb budujemy mury wokół nas, stawiamy wysokie wieże na fundamencie egoizmu, przebieramy w maskach, jakby nieustannie trwał przymusowy karnawał dla żywych.

Tak to już jest. Nic na to nie poradzimy, prawda? Trzeba grać, choćby za cenę uciszenia w sobie Boga, za cenę pozbycia się Go. Ale i tak nie czujemy się Jego mordercami, żadną miarą. A że wściekają nas ci, którzy mają nam do powiedzenia coś nie po naszej myśli -- no cóż.

Tymczasem dobrze jest wsłuchać się w głos naszych bliźnich. Owszem, nie zawsze mają rację, gdy nas krytykują, lecz i nie zawsze mówią prawdę, chwaląc nas. Dlaczego nie zaryzykować w ten wielkopostny dzień, dlaczego nie poprosić o rozmowę w cztery oczy niewygodną dla nas osobę? Jeśli coś nas zaboli, zapiecze jak oczyszczająca łza, więcej nawet: jeśli nas czyjeś mocno słowo -- ukrzyżuje, to kto wie, jak wielka łaska przyjdzie wtedy ku nam od Chrystusa?

Po cóż żyć zanurzonym w grze pozorów? Dla jakich korzyści bawimy się w tą grę? Przecież nie dla uświęcenia, nie po to, by dojrzewać. Owszem, w jakiejś mierze łatwiej wygrażać pięścią w reakcji na trudną do przyjęcia opinię czy niewygodną sytuację. Można nieustannie lawirować, szukać łatwych wyjść, milczeć gdy dzieje się niesprawiedliwość. Trudniej stanąć twarzą naprzeciw tłumu, mówiąc: "taka jest prawda, o mnie i o was!"

Nikogo nie nakłaniam by stał się nonkonformistą, młodym gniewnym (szczególnie gdy już wiek i rodzina na to nie pozwala), buntownikiem wytykającym palcem ludziom ich przywary. Ważne jest, by stanąć obok Chrystusa, wsłuchać się w Jego słowa bez uprzedzeń a później żyć ich prawdą, stosując jej bogactwo w pierwszym rzędzie do samego siebie.

Krzysztof Wołodźko SJ

 

Wtorek, 9 marca 1999

Ile razy mam przebaczać
jeśli mój brat wykroczy przeciwko mnie?
Czy aż siedem razy?
Jezus odrzekł: Siedemdziesiąt siedem razy

(por. Mt 18, 21-35)

W bardzo niewygodne wersety trzeba nam się dzisiaj wczytać. W jakże frapującą opowieść układają się ewangeliczne zdania, opowieść o ludzkiej perfidii! Wygląda na to, że Chrystus zna bardzo dobrze naszą naturę i (co może budzić czyjeś zdumienie) nie wydaje się być wobec niej nadto pobłażliwy.

A wszystko zaczęło się od pytania o przebaczenie. Pytania wypowiedzianego szczerze i w dobrej woli. No i któż by pomyślał, że Jezus uraczy swych uczniów odpowiedzią i przypowieścią aż tak radykalną, z której wniosek płynie jeden: należy wybaczać krzywdy i biada tym, co żądają wybaczenia dla siebie, nie mając litości dla słabości swych bliźnich.

Strzeżmy się zatem sprawiedliwości bez miłosierdzia. Rozliczania się z innymi co do grosza, w myśl zasady: oko za oko, ząb za ząb (tylko nie udawajmy przed sobą w tej chwili, że jest to nam zupełnie obce). Strzeżmy się diabelstwa zakamuflowanego pod płaszczykiem wyrównywania rachunków!

Jest Wielki Post. Wyrzeknijmy się animozji, naburmuszonych min strojonych wobec świata na pokaz. Musimy być dość głupkowaci (bez urazy), gdy roztrząsamy w naszych sercach z godnym podziwu uporem ciągle tą samą, doznaną niegdyś krzywdę i jeszcze liczymy na to, że Bóg jest po naszej stronie.

Tymczasem wygląda na to, że nieźle Go denerwuje pamiętliwość naszych serc. I to nie dlatego, że chciałby w nas widzieć rozanielone istoty z cukierkowatym uśmiechem na ustach, poklepujące się wzajem po uskrzydlonych ramionach. Nic z tych rzeczy, On już ma przy sobie zastępy aniołów (chciałoby się powiedzieć: z krwi i kości).

Jemu zależy na naszej wielkoduszności. Jego Syn jest wielkoduszny. Jego święci nie wygrażają pięścią niebu i ludziom gdy dostaną w nos. Czyż my nie jesteśmy krewnymi Chrystusa? Czyż to nie do nas odnoszą się słowa: świętymi bądźcie? Módlmy się o łaskę pojednania z naszymi nieprzyjaciółmi. Pewnie, że nie dokona się ono przy dźwięku fanfar; pewnie, że nie znajdziemy żadnej transmisji w TV z tego wydarzenia, jakim będzie ufne spojrzenie w twarz tak często przeklinanemu przez nas człowiekowi.

Niech przez całe życie uderzają w nas słowa, których wypełnienie ma smak soli ziemi: przebaczaj zawsze!

Krzysztof Wołodźko SJ

 

Środa, 10 marca 1999

"Pan niósł cię, jak niesie ojciec swego syna, całą drogę, którą szliście, aż dotarliście do tego miejsca. Jednak mimo to nie ufaliście Panu, Bogu waszemu" (Pwt 1,31-32)

Minęła połowa Wielkiego Postu. Można już było zapomnieć o Środzie Popielcowej, o formułce "Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię". Można już było zapomnieć, że słowo "nawracać się" znaczy "zmieniać swój sposób myślenia", a "Ewangelia" to podobno "dobra nowina". Czy cokolwiek się zmieniło ...?

Nawrócenie to powrót do (albo początek) zaufania Bogu. Trudno zaufać komuś, kogo się nie zna. Trudno poznać kogoś, z kim się nie ma częstego kontaktu. Nie bardzo wiadomo wtedy, co On właściwie ma do zaoferowania. I czy ma cokolwiek, co by mnie interesowało.

"W czasie lotu nad Atlantykiem samolot zaczął w pewnym momencie gwałtownie tracić wysokość. Pilot robił, co mógł, aby opanować maszynę. Wreszcie, widząc swą bezradność, ogłosił pasażerom: Proszę państwa, sytuacja jest krytyczna. Tylko jeden Bóg może nas uratować!

Niedosłyszący staruszek zapytał siedzącego obok siebie księdza: Co on powiedział?

Na to ksiądz: Powiedział, że nie ma już żadnej nadziei."

Mirosław Bożek SJ

 

Czwartek, 11 marca 1999

Nawrócić się to zmienić swój sposób myślenia -- zaufać Bogu. Ale może pojawić się pytanie: co jest niewłaściwego w moim sposobie myślenia? Jestem sobą -- najważniejsze jest to, by nic nie krępowało wolnych wyborów, których dokonuję. Szukam przecież najlepszego sposobu na swoją samorealizację. Owszem, mogę się czasem pomylić, ale w końcu tylko ja mogę ocenić, co jest dla mnie dobre. Trzeba podjąć ryzyko.

"Jest prosty sposób sprawdzenia, czy potrzebny jest gwóźdź, czy wkręt. Wbij gwóźdź w deskę. Jeśli deska pęknie -- przekonasz się, że potrzebny był wkręt."

Owszem, nie muszę sam sprawdzać, że ogień naprawdę parzy, ale żałuję czasami, że jest tyle różnych rzeczy, których nigdy nie przeżyję. Każdy mój wybór oznacza, że z czegoś muszę zrezygnować. Mało tego, jeśli chcę się uważać za człowieka wierzącego, powinienem już w punkcie wyjścia zrezygnować z pewnych rzeczy, a czasami nie potrafię zrozumieć dlaczego. Chciałbym znać powody, a nie przyjmować coś ot tak, "na słowo". Póki co, pozostaje mi tylko próbować, wbrew wszystkiemu, zaufać i uwierzyć w to, co napisał Rainer Maria Rilke:

"Przeżywaj teraz pytania.
Być może później, stopniowo,
nie dostrzegając tego,
przeżyjesz pewnego dnia
także i odpowiedź."

Mirosław Bożek SJ

 

Piątek, 12 marca 1999

Osiem lat temu spotkałem w tramwaju dawno nie widzianego kolegę. Po tradycyjnym "co u ciebie słychać?", zaczął opowiadać o sylwestrowej imprezie sprzed kilku dni. Mówił, że ostro zabalował: już o drugiej urwał mu się film, a rano, ku swemu zaskoczeniu, obudził się w mieszkaniu obok -- w łóżku z żoną sąsiada. Ja z kolei opowiedziałem mu o moim sylwestrze na Europejskim Spotkaniu Młodych prowadzonym przez Brata Rogera z Taize. Popatrzył na mnie jakby z zazdrością: "Z ciebie zawsze był taki idealista..." I dorzucił szybko: "Ale życie jest przecież jak papier toaletowy: szare, długie i do d...; trzeba skorzystać z niego ile się da zanim się to wszystko rozpieprzy -- tylko tyle masz, ile zdążysz złapać."

Pamiętam to specyficzne poczucie wyższości, jakie się wtedy we mnie pojawiło. Jak bardzo było ono fałszywe uświadomiłem sobie dopiero kilka lat później podczas pewnych rekolekcji. Przypomniałem sobie tamto spotkanie w chwili, gdy docierało do mnie, że i ja boję się śmierci. Starannie to przed sobą ukrywałem. W gruncie rzeczy różnica pomiędzy mną i nim polegała tylko na tym, że moje sposoby zapychania czasu i łapania wrażeń były cokolwiek bardziej wyrafinowane, niż alkohol i "szybkie" dziewczyny.

Jezus pokonał śmierć -- to samo sedno Dobrej Nowiny. Jeśli Mu zaufać, codzienność nabiera nowych znaczeń.

Mirosław Bożek SJ

 

Sobota, 13 marca 1999

"Niech ci nie zabraknie ufności w czasie twej modlitwy". (Syr 7,10)

Najbardziej przejmującym fragmentem Ewangelii jest dla mnie opis modlitwy Jezusa w Gethsemani. Jezus, którego całe ciało przeniknięte jest świadomością nadchodzącego cierpienia, i to cierpienia możliwego do uniknięcia, staje się mi tak bardzo bliski w chwilach, gdy doświadczam lęku przed cierpieniem i śmiercią, albo -- częściej -- gdy po prostu boję się swojej własnej słabości. "Nie takiego bowiem mamy arcykapłana, który by nie mógł współczuć naszym słabościom, lecz doświadczonego we wszystkim na nasze podobieństwo, z wyjątkiem grzechu" (Hbr 4,15).

Jezus pokazał mi, jak zaufać Ojcu, gdy w momencie kryzysu uczucia krzyczą przeciwko temu, co wydaje się absurdem; jak zaufać, gdy wszelkie argumenty podsuwane przez rozum, kiedyś tak przekonywujące, wydają się miałkie i pozbawione podstaw. Za każdym razem, gdy po raz kolejny podejmuję wysiłek nawracania się -- przemiany swojego sposobu myślenia -- brzmią w tym takie lub podobne słowa: "Panie, Ty znasz moje pragnienia, wiesz, co mnie najbardziej pociąga, a od czego wolałbym uciec jak najdalej; proszę cię jednak, pomóż mi wybrać to, co jest zgodne z Twoją wolą."

Najtrudniejsza była (i jest) dla mnie konfrontacja z moim "nie chcę": przyznanie się przed Bogiem i samym sobą, że w gruncie rzeczy wcale nie mam ochoty na żadne "nawracanie się". Kiedyś pomógł mi w tym tekst pewnej angielskiej karmelitanki, którego fragmentem chciałbym się podzielić:

"Mówimy Jezusowi: >Jeśli zechcesz, możesz mnie oczyścić<. Ale On odpowiada: >Ja bardzo chcę -- ale czy ty chcesz?< Owo >chcenie< stanowi zawsze sedno sprawy.

Czy istnieje jakiś sposób, by określić, czy rzeczywiście chcemy, żeby Jezus oddał nas Ojcu? Jeśli Bóg zanurzył cię w swej miłości tak głęboko, że przemienił cię w Jezusa, to naprawdę chciałeś Go z przemożną siłą. Ale jeśli tak się jeszcze nie stało -nawet, jeśli z pokorą musisz przyznać, że niewiele w ogóle się wydarzyło, może tak być tylko dlatego, że potajemnie, w swej głębi, nie chciałeś żeby się to stało. Jest to coś na co nie możesz nic poradzić -- owe ukryte pragnienia, które kształtują sposób postępowania są poza naszym zasięgiem. Ale nie są one poza zasięgiem Boga. Bóg daje nam sakramenty właśnie po to, by otworzyć owe tajniki serca na łaskę i zmienić to, co wydaje się nam, że chcemy, w rzeczywistość. Nasze uczynki pokazują nam, czego naprawdę chcemy -- widok przygnębiający i w smutny sposób współistniejący z emocjonalną świadomością całkiem innych pragnień. Musimy oddać to Bogu, zarówno przez własne zdecydowanie, jak i zanurzając naszą nędzę w mocnej, obiektywnej modlitwie Mszy Świętej i sakramentów. Tam spotykamy Jezusa, który oddaje się całkowicie Ojcu i zabiera nas ze Sobą. Możemy wtedy prawie zobaczyć, co Duch Święty próbuje zdziałać w naszej głębi. Pozwólmy Mu tego dokonać -- niech będzie dla nas Bogiem. Jaka by nie była nasza przeszłość, nasze obawy przed przyszłością, nasze tu i teraz.

O, Duchu Święty, wypowiedz w moim wnętrzu całkowite TAK Jezusa wobec OJCA."

Mirosław Bożek SJ

 

IV Niedziela Wielkiego Postu, 14 marca 1999

"Boże, Ty znasz moją głupotę i występki moje nie są zakryte przed Tobą. Niech przeze mnie nie wstydzą się ci, co Tobie ufają, Panie, Boże Zastępów. Niech przeze mnie się nie rumienią ci, którzy Ciebie szukają, Boże Izraela." (Ps 69,6-7)

Wiem, jak na moje zaufanie do Boga wpływali ludzie, których spotykałem. Świadectwo jednych i antyświadectwo drugich sprawiało, że zachowywałem się czasem tak, jak gdyby to tylko od nich zależało, czy Bóg jest godzien zaufania. Szczególnie dotyczyło to księży.

W pewnej chwili uświadomiłem sobie, że jestem nie tylko "biorcą", ale i "dawcą". Są ludzie, którzy patrzą na Boga przez pryzmat mojej osoby. Jeśli w taki, czy inny sposób deklaruję się jako chrześcijanin, to (jak w tym popularnym policyjnym ostrzeżeniu) od tego momentu wszystko, cokolwiek powiem (lub zrobię), może być użyte przeciwko mnie i -- przeciwko Bogu.

Rodzi się czasem pokusa, by o swojej wierze mówić dopiero wtedy, gdy osiągnę wystarczająco wysoki poziom "duchowej doskonałości". Nie chcę, by ktoś mógł mi zarzucić, że moje życie nie sięga tego, o czym mówię. Ale Bóg nie jest przecież tylko ideą, której wartość zależy od tego, kim są jej stronnicy. On, jeśli zechce, i jeśli ja sam Mu na to pozwolę, może posługiwać się tym niedoskonałym narzędziem, jakim jestem. A do mnie należy nieustanny wysiłek wewnętrznej przemiany i modlitwa, by moja ograniczość nie przyniosła wstydu tym, którzy Mu ufają oraz tym, którzy dopiero starają się zaufać.

Mirosław Bożek SJ

 

Poniedziałek, 15 marca 1999

"Jezu, ufam Tobie"

Po "Dzienniczek" siostry Faustyny Kowalskiej sięgnąłem, gdy uświadomiłem sobie pewien zbieg okoliczności -- wspomnienie błogosławionej siostry Faustyny wypada akurat w dniu moich urodzin. Podchodziłem do niego z dystansem: odpychał mnie styl niewykształconej, wiejskiej dziewczyny. Myślałem nawet: "Panie Boże, nie mogłeś dać takiego przesłania komuś, kogo obdarzyłeś przyzwoitymi zdolnościami literackimi? Na pewno łatwiej by trafiało do współczesnych ludzi.

Jednak taki właśnie styl "Dzienniczka" spełnia (a na pewno spełnił w moim przypadku) pewną ważną rolę: uczy pokory, albo przynajmniej pomaga uświadomić sobie jej brak u siebie. Im więcej różnych zdolności posiadam, tym łatwiej mi o skłonność do tego, by polegać tylko na samym sobie. Im mniej posiadam, im bardziej jestem świadomy swojej ograniczoności, tym łatwiej mi zwrócić się o pomoc do Boga. A w Jego oczach te różnice, tak wielkie dla nas, praktycznie nie istnieją i wszyscy w równym stopniu potrzebujemy Jego miłosierdzia.

Tym, którzy impulsu do wielkopostnego nawrócenia szukają tutaj, w internecie, proponuję kilka zdań, które przekazała nam siostra Faustyna.

"Dusze dążące do doskonałości niech szczególnie uwielbiają moje miłosierdzie, bo hojność łask, które im udzielam, płynie z miłosierdzia mojego. Pragnę, aby te dusze odznaczały się bezgraniczną ufnością w moje miłosierdzie. Uświęceniem takich dusz Ja sam się zajmuję, dostarczę im wszystkiego, czegokolwiek będzie potrzeba dla ich świętości. Łaski z mojego miłosierdzia czerpie się jednym naczyniem, a nim jest -- ufność. Im dusza więcej zaufa, tym więcej otrzyma. Wielką mi są pociechą dusze o bezgranicznej ufności, bo w takie dusze przelewam wszystkie skarby swych łask. Cieszę się, że żądają wiele, bo moim pragnieniem jest dawać wiele, i to bardzo wiele. Smucę się natomiast, jeżeli dusze żądają mało, zacieśniają swe serca" ("Dzienniczek" 1578).

Mirosław Bożek SJ

 

Wtorek, 16 marca 1999

Głównym chyba powodem, dla którego czuję tak wielki opór, by bezwarunkowo powierzyć swoje życie Bogu, jest świadomość, że nie daje On "świętego spokoju" i nie odsuwa ode mnie moich problemów. Co więcej, dokłada jeszcze kolejne.

"Jeżeli masz zamiar służyć Panu, przygotuj swą duszę na doświadczenie." (Syr 2,1)

Gdy pytam Go, co mam robić, pakuje mnie w rzeczy, które nie przyszłyby mi nigdy do głowy. Czasem, zamiast doprowadzić mnie do rozwiązania najprostszą drogą, wymyśla najdziwaczniejsze sposoby utrudniania mi życia, bo, jak się czasem później okazuje, oprócz tej jednej sprawy ma chęć załatwić jescze inną, a być może i trzy następne, o których się nie dowiem do końca życia.

"Zachowuj spokój serca i bądź cierpliwy, a nie trać równowagi w czasie utrapienia." (Syr 2,2)

Gdy czasem, nie tak znów rzadko, mam dość takiego sposobu życia, uświadamiam sobie, że moje własne plany, oparte o mój własny rozum i intuicję, okazują się być niezmiernie ograniczone, a moje dążenie do własnej wielkości wciąż nie potrafi zaspokoić moich oczekiwań.

"Przylgnij do Niego, a nie odstępuj, abyś był wywyższony w twoim dniu ostatnim." (Syr 2,3)

Ale kiedy się decyduję na pełnienie Jego woli, zachowuje się tak, jak gdyby chciał mi pokazać, że przeżycie, które zdawało się mnie prowadzić do kresu mojej wytrzymałości, to nic wielkiego w poprównaniu z kolejną niespodzianką, którą mi przygotował.

"Przyjmij wszystko, co przyjdzie na ciebie, a w zmiennych losach utrapienia bądź wytrzymały." (Syr 2,4)

W dodatku wciąż twierdzi, że to wszystko dla mojego dobra, że wyciska ze mnie ostatnie poty dlatego, że Mu na mnie zależy.

"Bo w ogniu doświadcza się złoto, a ludzi miłych Bogu -- w piecu utrapienia." (Syr 2,5)

Czasami wydaje mi się, że lepiej byłoby trzymać się od Niego z daleka, troszczy się o mnie w taki właśnie sposób. Ale wiele wskazuje na to, że On wie, co robi...

"Bądź Mu wierny, a On zajmie się tobą, prostuj swe drogi i Jemu zaufaj". (Syr 2,6)

Mirosław Bożek SJ

 

Środa, 17 marca 1999

Niebezpieczeństwo wycinkowego oglądu

Czasami może nachodzić nas odczucie, że nasze życie staje się coraz bardziej płytkie i spłaszczone. Tracimy zupełnie sprzed oczu szersze horyzonty i zaczynamy obserwować świat przez dziurkę od klucza, a kładąc się wieczorem do łóżka odpychamy od siebie nieprzyjemne pytanie po co właściwie przeżyłem ten dzień.

Powodem tego może być (miejmy nadzieję) chwilowe utracenie perspektywy naszego życia i zatrzymanie się tylko na pewnych jego fragmentach. Jakie mogą być te fragmenty? Mogą być nimi moje grzechy, braki i słabości, może znowu nie udało mi się powstrzymać i zrobiłem to głupstwo, a może brakuje mi mądrości, urody, zdecydowania i jestem z tego powody zły na siebie oraz na innych. Ale przecież to nie jest wszystko i jeżeli się na tym zatrzymam, to może mnie to pogrążyć.

Innym fragmentem są moje talenty, zdolności i sukcesy. Jeżeli będę widział tylko moje dobre oceny, wspaniałą figurę, awanse i nagrody oraz zazdrość w oczach innych, to także nie dojdę do całej prawdy o mnie, a fragment ten może popchnąć mnie do pychy.

Istnieje także taka możliwość, że będę widział wokół siebie samo zło: nic nie rozumiejących rodziców, zrzędliwego współmałżonka, złośliwych nauczycieli i współpracowników, mafię w mieście i wojnę na świecie. Jednak to także nie jest jeszcze wszystko, bo gdyby tylko taka była rzeczywistość, to musielibyśmy pozbyć się wszelkiego sensu i wiary.

W takim razie rozwiązaniem mogłoby być założenie różowych okularów oraz wzajemne klepanie się po ramieniu ze słowami, że nie jest tak źle i jakoś to będzie. To jednak także nie stawia nas w prawdzie, lecz w naiwnej beztrosce, która usprawiedliwia bezradne nicnierobienie

Wymienione fragmenty rzeczywistości wiążą się w jakiś sposób z ograniczeniem naszego spojrzenia tylko do ziemskiej, doczesnej perspektywy, gdy tymczasem naszym ostatecznym przeznaczeniem jest to o czym św. Paweł mówi:

ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało,
ani serce człowieka nie zdołało pojąć,
jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują.
(Kor 2,9)

Arkadiusz Pieniążek SJ

 

Czwartek, 18 marca 1999

Ach ci ludzie to brudne świnie

Czasami spotykamy ludzi, o których jedyną pewną rzeczą jaką możemy powiedzieć jest to, że są źli. To siedzące w nich zło objawia się nam na różne sposoby. poprzez chamstwo nieznajomych, z którymi stykamy się na ulicach, korytarzach i w sklepach. Czasami poprzez lekkomyślność i głupotę ludzi, z którymi zmuszeni jesteśmy pracować. Kiedy indziej tracimy wiarę w ludzką dobroć, gdy doświadczamy odrzucenia i agresji ze strony osób od których spodziewaliśmy się miłości.

Co myśleć zatem o ludziach? Jak można przebaczyć tym, którzy zdawałoby się z dużą bezinteresownością obdarowują nas swoim złem? Piszę zdawałoby się, bowiem nie wierzę w bezinteresowne czynienie zła przez ludzi, jestem raczej skłonny uważać, że ludzie czynią zło, ponieważ sami kiedyś go doświadczyli. Ktoś powiedział, że zrozumieć człowieka tzn. wszystko mu przebaczyć Jeżeli bowiem uda nam się poznać historię życia naszego krzywdziciela, jego rodziców, środowisko, w którym się wychowywał, to nasza skłonność do potępiania coraz bardziej słabnie. Gdybyśmy zrobili jeszcze jeden krok dalej i poznali marzenia tego człowieka, to co naprawdę jest dla niego ważne i co kocha, to zobaczylibyśmy, że jest on zwykłym człowiekiem, takim samym jak my z tą może różnicą, życie bardziej dało mu w kość.

Zatem może będziemy skłonni uważać, że ludzie nie są źli, ale mogą być z różnych powodów słabi i dlatego teraz źle postępują. Gdy popatrzymy na to z tej perspektywy może wypuścimy z dłoni kamień, który przecież równie dobrze mógłby zostać wycelowany w nasze "nieskażone" złem osoby.

Arkadiusz Pieniążek SJ

 

Piątek, 19 marca 1999

Czy Bóg jest mi potrzebny do szczęścia?

Każdy z nas ma jakieś wyobrażenie o szczęściu własnym i swoich bliskich. Wyobrażenia te mogą być różne, ale załóżmy, że w swojej istocie łączą się sprowadzając do poczucia pełni, zadowolenia i radości z życia.

Spotykamy się nieraz ze stwierdzeniem, że jedynie Bóg jest tym, który może w pełni odpowiedzieć na pragnienia człowieka i tym samym dać mu szczęście w przeciwieństwie do np. pieniędzy, które to szczęścia nie dają. A przecież są ludzie, którzy budują bądź zdobywają swoje szczęście na różne sposoby: poprzez pracę nad dziełem swego życia, poprzez doskonalenie własnej wiedzy i umiejętności, poprzez relacje z innymi lub spełnienie swoich fantazji i wcale w tym wszystkim nie odnoszą się do Boga. Faktycznie tak to nieraz wygląda, pozostaje jednak pytanie na ile to szczęście jest trwałe i pełne? Nie uważam wcale, że przez to należy je deprecjonować, wręcz przeciwnie jest ono niezwykle cenne (oczywiście o ile nie wiąże się z czyjąś krzywdą), a wartość tego ludzkiego szczęścia polega właśnie na tym, że odsyła nas ono do Tego, który jest źródłem i pełnią szczęścia. Odsyła nas natomiast na dwa sposoby. Po pierwsze piękno i radość płynąca z miłości do człowieka wskazuje nam na ogrom Jego Piękna i Radości. Natomiast po drugie wszelka niedoskonałość ludzkiej miłości pokazuje nam, że tylko On może wypełnić nieskończone przestrzenie naszego serca.

Zatem wszelkie nasze małe szczęścia mają wartość drogowskazów ukazujących nam cel. Czyż nie wygląda to śmiesznie, gdy z całych sił obłapujemy drogowskaz myśląc, że jest on celem naszej wędrówki?

Arkadiusz Pieniążek SJ

 

Sobota, 20 marca 1999

Gdzie ma nas Bóg?

Setki razy słyszeliśmy już o tym, że Bóg mnie kocha, iż to właśnie On jest Miłością, że troszczy się o mnie, i w ogóle jest świetnie. Nasi rodzice, księża katecheci, pobożne panie, dziadkowie i proboszczowie na tyle prawidłowo nas ukształtowali, że nie ważymy się powiedzieć złego słowa na Boga, przynajmniej na głos.

A jednak czasami mamy wrażenie, że coś tutaj nie pasuje widzimy ,że jest tak jak jest tzn. wcale nie wspaniale. Wkurzamy się kiedy widzimy jak różnym typom spod ciemnej gwiazdy całkiem dobrze się powodzi, gdy tymczasem uczciwy człowiek może tyrać całe życie i nigdy mu się nie przelewa. Nie zgadzamy się na świat, w którym pełno jest niesprawiedliwości, gdzie krzywdzi się bezbronnych, a dzieci muszą głodować. Jesteśmy zrozpaczeni, gdy ludzie, których kochamy cierpią i umierają i nie da się temu w żaden sposób zapobiec. W takich sytuacjach mogą nachodzić nas myśli, że Bóg jest złośliwcem, który bawi się losami świata, albo może w złagodzonej wersji, po prostu zajął się On czymś innym, zapominając o świecie i o nas.

Ciekawy jestem jak zareagowałby Bóg, gdybyśmy postawili przed Nim takie zarzuty. Spróbujmy dopuścić Go do głosu, poprzez usta proroka Izajasza mówi On do nas:

"Czyż może niewiasta zapomnieć o swoim niemowlęciu,
ta, która kocha syna swego łona?
A nawet, gdyby ona zapomniała,
Ja nie zapomnę o tobie!
Oto wyryłem cię na oby dłoniach..."
(Iz 49, 15n)

Może nieraz trudno to uznać, ale do tego właśnie potrzeba wiary. Potrzeba wiary w to, iż to nie Bóg stworzył zło, a jeżeli pozwala źle czynić jednym ludziom, a innym cierpieć to musi mieć w tym swój plan, który ostatecznie jest pełen sensu i miłości, plan w którym mieści się także okrutna śmierć Jego Syna. I chociaż teraz jest to dla nas nie do pojęcia, to miejmy nadzieję, że kiedyś poznamy te plany w pełni i będziemy pełni zachwytu widząc, że Bóg miał nas nie gdzie indziej jak tylko w swoim sercu.

Arkadiusz Pieniążek SJ

 

V Niedziela Wielkiego Postu, 21 marca 1999

Eucharystia jest miłością

List Ojca Świętego Jana Pawła II do wszystkich Biskupów Kościoła o Tajemnicy i Kulcie Eucharystii (Rzym, 24 II 1980 r.): Jeżeli życie wyraża się w spełnianiu największego przykazania czyli w miłości Boga i bliźniego, to miłość ta znajduje swe źródło właśnie w sakramencie Eucharystii, który powszechnie bywa nazywany Sakramentem miłości. Eucharystia tę miłość oznacza, a więc przypomina, uobecnia i urzeczywistnia zarazem. Ilekroć w niej świadomie uczestniczymy, otwiera się w naszej duszy rzeczywisty wymiar tej niezgłębionej miłości, w którym zawiera się wszystko, co Bóg uczynił dla nas ludzi i co stale czyni. [...] Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali. Eucharystia do tej miłości wychowuje nas w sposób najgłębszy, ukazuje bowiem, jaką wartość w oczach Bożych ma każdy człowiek, skoro każdemu w taki sam sposób Chrystus daje siebie samego pod postaciami chleba i wina. Tajemnica eucharystyczna staje się szkołą czynnej miłości bliźniego.

Śmierć Jezusa, uobecniana w Eucharystii, nieustannie objawia nam najwyższą miłość Boga do człowieka. Eucharystia jest żywym spełnieniem słów Jezusa: Tak bowiem Bóg umiłował świat [człowieka], że Syna swego Jednorodzonego dał [wydał na śmierć], aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne (J 3, 16).

O mój Boże, wszechmocny jesteś, a jednak nie mógłbyś nic więcej dla nas uczynić nad to, co uczyniłeś. O mój Boże, jesteś nieskończenie mądry, a jednak nie mógłbyś nam dać daru cenniejszego, nie mógłbyś nam większej okazać miłości. Tak Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał. św. Augustyn

Wielkość każdej miłości mierzy się wielkością daru. Miłość Boga ku nam jest nieskończona, jak nieskończony jest dar ofiarowany nam przez Ojca w Jezusie Chrystusie. Jeżeli przeczujemy (bardziej sercem niż rozumem) tę nieskończoną miłość Ojca, zrozumiemy istotne znaczenie Eucharystii.

Przyczyny, które skłoniły Cię, Boże, do zstąpienia na ziemię, tym więcej musiały zniewolić Cię do zostania wśród nas. (...) Jezus zowie się naszym przyjacielem, a właściwością przyjaźni jest dążenie do pozostania z tymi, których się miłuje. Abp Pichenot

Eucharystia nie tylko objawia nieskończoną miłość Boga do człowieka, ale napełnia chrześcijanina tą samą miłością. Dzięki Eucharystii chrześcijanin może kochać tą miłością, którą kocha go Bóg. Jak mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej. (J 15, 9) Dzięki Eucharystii trwamy w miłości samego Boga. Dzięki niej Ciało i Krew Chrystusa rozchodzą się po naszych członkach. (św. Cyryl Jerozolimski).

Najważniejszym przykazaniem jest nakaz miłości wzajemnej. W czasie mszy świętej poprzez przekazanie sobie znaku pokoju, dajemy wyraz, że pragniemy wypełnić to przykazanie. Znak pokoju może pomóc nam ożywić chłodną atmosferę panującą wśród uczestników liturgii, tchnąć w nią ciepło i uczynić ze mszy świętej ucztę miłości. Znak pokoju wyraża nam w sposób werbalny i niewerbalny: Kocham cię.

Remigiusz Recław SJ

 

Poniedziałek, 22 marca 1999

Krzyż jest miłością

Prędzej czy później życie każdego człowieka, także twoje, zderzy się z "poprzeczną belką", która naznaczy je krzyżem. Może to będzie choroba, śmierć, jakieś nieszczęście osobiste lub kogoś bliskiego. Może ktoś cię oszuka, zawiedzie mąż lub żona. Będą cię śledzić, działać przeciw tobie, pragnąc cię wykończyć. Będziesz bliski kresu wytrzymałości.

Krzyż jest czymś realnym w życiu każdego człowieka, tylko, że bywa coraz mniej ludzi przygotowanych na spotkanie z nim i pogodzenie, by go dźwigać. Nie ma wyboru! Albo go podejmiesz, albo on złamie cię. Jeżeli nie chcesz dźwigać krzyża, to będziesz to robił z przymusu - dotkliwiej i głębiej. Krzyż doświadczeń można tylko wtedy dźwigać, kiedy zrozumiesz jego głęboki sens.

Krzyż jest jakby anteną, przekazującą ci Boże natchnienie, Boże informacje. On nie usunie ci twoich cierpień, ale dopomoże zrozumieć ich sens. Dlatego bez sensu jest modlitwa, która notabene jest skażoną modlitwą: "Panie Boże ratuj mnie przed krzyżem, zabierz krzyż z mojego życia". Powinniśmy przyjmować krzyż tak samo chętnie, jak przyjmujemy Komunię św., bo i w rzeczywistości oznacza to gotowość przyjęcia krzyża.

Jak długo jesteśmy na ziemi, miłość, która nas jednoczy, będzie przynosić nam cierpienie z powodu naszych wzajemnych kontaktów. Dlatego też miłość jest składaniem połamanych kości w ciele. Nawet święci nie mogą żyć ze świętymi na ziemi bez jakiegoś udręczenia, bez bólu spowodowanego różnicami, które między nami pojawiają się.

Tylko szatan może kusić człowieka do szukania miłości bez krzyża. Miłość ludzka zawsze wiąże się z cierpieniem i krzyżem, ponieważ domaga się od człowieka przekraczania siebie.

Jezus powiedział s. Faustynie Jeżeli nie przekonała was o miłości śmierć moja, to cóż was przekona?

Karmię Was tym, czym sam żyję mówi św. Augustyn. Jeżeli żyjemy nienawiścią do siebie, karmimy tym samym naszych bliźnich, także wówczas, kiedy chcemy ich bardzo kochać. Dziś potrzeba nam ludzi na miarę św. Franciszka z Asyżu - ubogiego, bożego człowieka, pozbawionego niezdrowych ambicji i wszelkich pretensji. Człowieka pełnego prostoty i uzdrawiającej siły ubóstwa. Małego brata, pełnego radości i zwracającego się do każdego z miłością bez granic. Tylko szczęśliwy człowiek może uszczęśliwiać innych.

Remigiusz Recław SJ

 

Wtorek, 23 marca 1999

Przebaczenie jest miłością

Bóg obecny jest w każdym słowie, które Cię uderza i podtrzymuje. On jest obecny w dłoni złożonej na twoim ramieniu. Bóg jest obecny w ustach, które cię z miłością całują. W serdecznym objęciu ludzkich ramion, czujesz ciepło Boskiego Serca. Ludzie potrafią sensownie mówić o Bogu i wzajemnie się rozumieć, jeśli w ich sercach mieszka Boża Miłość.

Bł. s. Faustyna żali się Jezusowi: Jak ci ludzie mało mówią o Tobie. O wszystkim, tylko nie o Tobie, Jezu. A jak mało mówią, to pewnie i nie myślą wcale.

Zazwyczaj pierwsze uderzenie wymierzone przeciw drugiemu, to słowo. Bądź ostrożny w mówieniu o innym człowieku. Słowa mogą być groźną bronią, mogą zadać ciężkie rany drugiemu. Pozwól, aby Bóg mieszkał w twoim słowie, a ono będzie wtedy światłem, życiem i miłością.

Dajesz nam sposobność, Panie, do ćwiczenia się w uczynkach miłosierdzia, a my ćwiczymy się w sądach. bł. s. Faustyna

Każdy akt przebaczenia, który wzajemnie sobie ofiarujemy sprawia, że miłość nasza rozkwita jakby na nowo. Przebaczenie jest bowiem nieustannym powracaniem do pierwszej miłości i wierności. Miłość sprawdza się w wierności, a doskonali w przebaczeniu (Piet van Breemen SJ). Błędy i słabości, którymi ranimy się wbrew własnej dobrej woli, nie muszą degradować naszej miłości, ale mogą stać się miejscem jej doskonalenia dzięki wzajemnemu przebaczeniu.

Kiedy przebaczamy i przyjmujemy Boże przebaczenie, napełniamy się miłosierdziem. Miłosierdzie oznacza miłość i przebaczenie. Miłosierdzie to brakujące ogniwo w miłości. Nie możecie kochać nie potrafiąc okazywać miłosierdzia. Nie możecie też okazywać miłosierdzie nie kochając!

Remigiusz Recław SJ

 

Środa, 24 marca 1999

Dn 3,14-20.91-92.95; J 8,31-42

Spójrzmy na dzisiejszą Ewangelię okiem przypadkowego przechodnia lub turysty odwiedzającego Jerozolimę. Przechodzień napotyka rozpalonych kłótnią Żydów. Co robi wobec tego? Najprawdopodobniej oddala się czym prędzej od takiej gromady. Szuka sobie cichszego zakątka w mieście. Być może jednak naszego przechodnia zaciekawiłoby to, kto okaże się zwycięzcą w obserwowanym sporze, i być może nasz przechodzień pozostałby przez chwilę na miejscu. Czego by się wtedy dowiedział? Ano okazałoby się, że w sporze Chrystusa z faryzeuszami nie ma wygranych ani pokonanych. Jest tylko niezrozumienie. Jezus odchodzi w swoją stronę, a faryzeusze w swoją...

Co zatem stało się z zawsze zwycięskim Chrystusem? I co stało się z naszą pewnością, że Chrystus miał, oczywiście, rację?

Każdy z uczestników sporu zarzucał drugiemu, że brak mu wystarczającego autorytetu, żeby zdobyć serca i umysły wszystkich:

-- "Jeśli będziecie trwać w nauce mojej, będziecie prawdziwie moimi uczniami i poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli" -- mówił Jezus.

-- "Jesteśmy potomstwem Abrahama i nigdy nie byliśmy poddani w niczyją niewolę. Jakże Ty możesz mówić: wolni będziecie?"-- słyszał w odpowiedzi.

-- "Wiem, że jesteście potomstwem Abrahama, ale wy usiłujecie Mnie zabić, bo nie przyjmujecie Mojej nauki. (...) Gdybyście byli dziećmi Abrahama, to byście pełnili czyny Abrahama. Teraz usiłujecie Mnie zabić, człowieka, który powiedział wam prawdę usłyszaną u Boga. Tego Abraham nie czynił" -- wytykał Chrystus faryzeuszom.

To przeciąganie liny mogłoby trwać, aż rozmówcom zabrakłoby sił. Nasz przechodzień zmęczony długotrwałym napięciem uwagi, chłonąc z emocji, poszedłby sobie w końcu do hotelu na peryferiach miasta.

Gdzie jednak podziało się nasze głębokie przekonanie o słuszności słów Jezusa oraz o pokrętności słów faryzeuszy? Przecież nasze przekonanie o błędzie faryzeuszy powinno być równie silne, jak przekonanie Szadraka, Meszaka i Abed-nego o błędzie Nabuchodonozora, który kazał im składać ofiary bożkom (por. Dn 3,14-20.91-92.95). Czy gdyby owi trzej młodzieńcy z księgi Daniela byli świadkami kłótni Jezusa z faryzeuszami, to i oni czuliby to, co my? Czy i oni mieliby ledwie niejasne poglądy na temat tego, kto tu przegrywa i dlaczego?

Trzej młodzieńcy z księgi Daniela nie mieli w sobie nic z postawy obserwatora lub widza. Ich serca były siedmiokroć gorętsze niż rozpalony piec, do którego Nabuchodonozor wrzucił ich za wiarę w niewidzialnego Boga. Trzej młodzieńcy przeszli cudownie i bez szwanku przez ten rozpalony piec, ale przecież nie zapewniła im tego chłodna obserwacja, ani oczekiwanie na to, aż ktoś ich przekona. Wielkie zaangażowanie, wielka wiara i gorąca modlitwa -- oto co im pomogło. Nasz snujący się po Jerozolimie turysta najprawdopodobniej nigdy nie sprzeciwił się swemu prezydentowi (takiemu jak Nabuchodonozor), nigdy też nie musiał położyć na szalę swego własnego życia (jak Szadrak, Meszak i Abed-ne). A my? Pewien współczesny teolog, Karl Rahner, powiedział, że "w XX wieku chrześcijanin albo będzie mistykiem, albo go wcale nie będzie."

Nie jesteśmy sami na drodze wiary! Wspólnota modlących się ludzi i Anioł Boży towarzyszą także nam.

Marek Tryznowski SJ

 

Czwartek, 25 marca 1999

Rdz 17,3-9; J 8,51-59

Trudno jest pisać o miłości, tym bardziej miłości Boga do człowieka. Dużo łatwiej napisać o tym, czym ona nie jest. Ale Pan Bóg stawia nas, jeśli mamy wiarę, przed faktami miłości.

Ja ciebie wybieram sobie na sługę, "nie będziesz więc odtąd nazywał się Abram, lecz imię twoje będzie Abraham"; "uczynię ciebie ojcem mnóstwa narodów"; "pochodzić będą od ciebie królowie"; "oddaję tobie i twoim potomkom (...) cały kraj Kanaan, jako własność na wieki, i będę ich Bogiem". Jakaż litania darów...! "Będę ich Bogiem" -- czy można dać więcej? Nie wiem, ale Jahwe dopełnił to przymierze o swego Syna, czyniąc Go potomkiem Abrahama. Czy jest jakiś Bóg tak dobry jak Jahwe?!

Gdy wsłuchuję się w te słowa z Księgi Rodzaju o obdarowaniu Abrahama, to rozumiem je przez analogię tak, jak bym znajdował się na zaproszenie króla Wielkiej Brytanii na jego dworze, a on czyścił mi buty i sprzątał mój pokój, prał moją bieliznę i ciuchy, gotował i usługiwał przy stole, i był moim własnym kierowcą we własnej limuzynie, płacił moje rachunki i regularnie wpłacał na moje konto pokaźne sumy angielskich funtów. A to wszystko dla jakiejś niepojętej motywacji, która uwalnia jego umysł od myśli o upokorzeniu z powodu wykonywania służebnych czynności, a która zarazem czyni Go radosnym po prostu z powodu swojego istnienia i pomnaża tą radość stokrotnie zawsze wtedy, gdy może choć trochę usłużyć.

Co w tym najdziwniejsze? Chyba to, że wsłuchując się w biblijną lekcję nie posiadam się wprost ze zdziwienia, ani nijak tego nie mogę pojąć: jak to możliwe, że z Królem Więcej Niż Brytanii znamy się (ale i nie znamy) od wieków?

Marek Tryznowski SJ

 

Piątek, 26 marca 1999

Jr 20,10-13; J 10,31-42

Nikt nie może powiedzieć: "Wiem wszystko". I nikt nie może powiedzieć: "Wiem na pewno", bo najpierw musiałby wszystko wiedzieć. Każdy z nas wie więcej lub mniej i jest to wiedza mniej lub bardziej pewna. Kiedy czytamy dzisiejsze lekcje Pisma Świętego nie musimy tracić sprzed oczu tej perspektywy. Biorąc do ręki tą Świętą Księgę nie stajemy się automatycznie posiadaczami Boskiej wiedzy i pewności, choć, jak wierzymy, mamy w niej pełnię objawienia. Dlatego mówimy, że Biblia jest pełna tajemnic.

Kto postępuje wbrew Prawu? Czy faryzeusze, którzy zgodnie z Prawem chcą Jezusa ukamienować za bluźnierstwo? Czy Jezus, który nazywa siebie Synem Bożym? Czy faryzeusze, ponieważ nie dają wiary Jego posłannictwu Mesjasza? Czy Chrystus, który pomylił się co do swego posłannictwa? Nie wiemy tego z lektury Biblii, jeśli nie odczytujemy jej w wierze, podobnie jak nie jesteśmy w stanie rozstrzygnąć wszystkich spraw sądowych; i podobnie jak nie potrafimy zdobyć się na pewność, co do przyczyn powstania świata i człowieka.

Jednakże nie jest tak, że nie wiemy niczego. Kościół przez prawie dwa tysiące lat zgromadził wiele skarbów tradycji, które mniej lub bardziej rozjaśniają naszą niewiedzę na temat Objawienia. Ale to nie wystarczy. Potrzeba zaangażowania i wiary! Gdyby Chrystus liczył tylko na lekturę Prawa i na jego interpretatorów, a pominął lekturę serca, to prawdopodobnie, tak jak faryzeusze, nie wydobyłby z Prawa niczego prócz "litery" i wyuczonych interpretacji.

Kiedy Nikodem przychodzi do Jezusa, wyznaje wiarę, a nie wiedzę, gdy mówi: "Rabbi, wiemy, że od Boga przyszedłeś jako nauczyciel. Nikt bowiem nie mógłby czynić takich znaków, jakie Ty czynisz, gdyby Bóg nie był z nim" (J 3,2). Podobnie Jeremiasz, którego dotykają oszczerstwa zaprzyjaźnionych z nim ludzi, wierzy, a nie wie, iż "Pan jest przy nim jako potężny mocarz; dlatego jego prześladowcy ustaną i nie zwyciężą".

"Kto postępuje wbrew Prawu?" Jezus czy faryzeusze? Jezus mówi o sobie, że jest Mesjaszem. Naraża się tym samym na śmierć. Postępuje w sposób święty, boski i doskonały. Mówi nam o tym nie tylko rozum, lecz również i przede wszystkim wiara. Czy zatem ta szczególna droga naszego poznania, wiara, nie domaga się od nas stale czegoś więcej -- zaufania, serca, modlitwy?

Marek Tryznowski SJ

 

Sobota, 27 marca 1999

Ez 31,21-28; J 11,45-57

Ezechiel przedstawia tak idylliczną wizję zgromadzenia Izraela w jeden naród i jedno państwo jednorodne religijnie, że podany w Ewangelii środek do tego osiągnięcia tego idyllicznego celu ogromnie nas zaskakuje -- śmierć Zbawiciela.

Jezus polaryzuje stanowiska i postawy Jemu współczesnych, nie dając ludziom przejść obok siebie obojętnie. Nie jest hipnotyzerem, magiem, trybunem ludu, ideologiem, agitatorem czy łapówkarzem; dlatego nie pozwala się zamknąć w jakimkolwiek jednostronnym spojrzeniu i nie pozostawia obojętnym.

Czasem tak bywa, że człowiek woli zabić niż przyznać się, że powinien się zmienić. Jezus mówi faryzeuszom wprost: "wy usiłujecie Mnie zabić, bo nie przyjmujecie Mojej nauki. (...) Teraz usiłujecie Mnie zabić, człowieka, który powiedział prawdę usłyszaną u Boga" (por. J 8, 31-42). Najwyższa Rada w dzisiejszej Ewangelii uznaje Jezusa za największe wówczas zagrożenie dla przetrwania religii i narodu żydowskiego -- oskarża Jezusa, największe Dobro dla ludzi: odkupienie i zbawienie oraz obietnica życia wiecznego. To Dobro niestety nie spotyka się ze zrozumieniem ze strony pasterzy Izraela.

Jakże trudno rozpoznać "Drogę, Prawdę i Życie" i jak wąska jest ścieżka prowadząca do Królestwa? Dzięki Jezusowi wiemy jednak, że to, co nieprawdopodobnie trudne, staje się już teraz możliwe.

Marek Tryznowski SJ

 

Niedziela Palmowa, 28 marca 1999

"Co chcecie mi dać, a ja wam go wydam"

Mt 26,14-27.66

Czy to Judasz doprowadził do śmierci Jezusa? Myślę, że Ewangelia nie pozwala nam na jednoznaczną odpowiedź. Jezus-przedmiot targu zostaje pozbawiony wolności przez służących arcykapłana. W wyniku sprzysiężenia, w którym bierze udział cały lud, ginie na krzyżu. A jednak pozbawiony wolności i życia Chrystus zmartwychwstaje -- objawia nam swoją absolutną wolność. Sprzeczność niewoli i wolności staje się zrozumiała dopiero w świetle powstania z martwych. Ono rozświetla ciemność nocy w Ogrójcu, pokazując, że to sam Jezus zgodził się swą niewolę, a ostatecznie -- na swe ukrzyżowanie. Pozwolił by zło z całą gwałtownością okazało swą nicość, niemoc i ułudę. Chrystus pokazał nam również, że ta ułuda zła, nie jest tylko jakimś "błędem w myśleniu" czy "pomyłką uczuć", ale że jest faktycznym podpisywaniem wyroku śmierci na człowieka i na Pana Boga.

Natomiast zdrada Judasza jest proporcjonalna do siły zniewalającego pożądania, które pcha go ku politycznym celom, pieniądzom i satysfakcji. Judasz tym bardziej jest zniewolony, im bardziej "niezależny", im bardziej zbuntowany przeciw Bogu, ludziom i światu. Judasz stawia na samego siebie, na swoje rozumienie misji Mesjasza i końcem końców przegrywa. Ale im bardziej popada w niewolę samego siebie, tym większą wolność pokazuje mu jego Mistrz. Podobna zależność cechuje Judaszową tragiczność. Specyfika Judaszowej tragedii to jakby oddanie duszy w zastaw "nie wiadomo komu". Ja również, ilekroć zbaczam z "Drogi" przykazań, rozmijam się z "Prawdą i Życiem". Ilekroć uciekam przed Bogiem, pcham się w nie wiadomo czyje towarzystwo.

Judaszowy wybór, zdrada, doprowadziła do fizycznej niewoli i do śmierci, te ostatnie jednak nie dotknęły samego Jezusa. Prawda jest taka, że Jezusa można zdradzić, a jednocześnie samemu doświadcza się wtedy zniewolenia i śmierci.

Jakie są moje zdrady, targi, sprzeczności, wybory? Czy nie poświęcam większości mojego życia samemu sobie? Czy wiem o tym, że dziękując i prosząc -- po prostu opisując Bogu swoje życie słowem -- mogę naprawdę wszystko i wszystkich powierzyć Chrystusowi?

Marek Tryznowski SJ

 

Wielki Poniedziałek, 29 marca 1999

"Eli, Eli, lama sabachthani?"

Co powstrzymuje mnie przed naśladowaniem Judasza? Gorzko płaczącego Piotra powstrzymał lęk. Piotr nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni gorzko zapłakał, jednakże spojrzenie Chrystusa było jeszcze bardziej przepełnione miłością niż ten płacz. Wzrok Jezusa to jakby spojrzenie z samej głębi męki i zmartwychwstania, które miały wydarzyć się już za chwilę.

Jezus zaprosił swoich towarzyszy do uczestnictwa w tajemnicy Krwi Przymierza, która "za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów". To uczestnictwo było najpierw zwyczajnym udziałem w niezwyczajnej uczcie. Podano im do rąk przaśny chleb i wino. Kosztowali i przekazywali je sobie dalej z drżeniem i niedowierzaniem. Spożywali chleb i wino jako ciało i krew siedzącego obok Mistrza. Z rąk do rąk przekazywali sobie jego życie, jego zupełny i nieodwołalny dar z siebie... To do czego zaprosił ich Jezus, to przecież znacznie więcej niż oddać klucze własnego domu jakiemuś obcemu człowiekowi i to tylko dlatego, że on twierdzi, iż "Pan go potrzebuje" (Mt 21,2-3.7), a następnie samemu przyjąć los tułacza z nadzieją, że wszyscy przez ten gest staną się bogatsi. Chrystus wydał samego siebie w taki sposób, że nie tylko sam utracił własne życie, ale rzeczywiście obdarzył nim innych. Przez swoją mękę i zmartwychwstanie nauczył nas wszystkich, jak żyć życiem Bożym.

Gest Chrystusa, jego wydanie siebie, jego męka jest eucharystycznie uobecniona. W ten sam sposób trwają pośród nas przez wieki jego spojrzenie na Piotra, jego ręka podana tonącemu Apostołowi...

Jak rozumiem cierpienie? Jak praktykuję miłość? Jak naśladuję Chrystusa?

Marek Tryznowski SJ

 

Wielki Wtorek, 30 marca 1999

"Dokąd Ja idę, ty teraz za Mną pójść nie możesz, ale później pójdziesz"

J 13,21-33.36-38

Piotr w Ewangeliach jest typem człowieka, który nie mierzy sił na zamiary -- widać to szczególnie wyraźnie w scenach sprzed męki Chrystusa. W dzisiejszej Ewangelii Piotr zapewnia, że odda życie za Jezusa, ale potem, w krytycznym momencie wyprze się jednak swojego Mistrza. W innym miejscu wykaże słabe zrozumienie nauki Mistrza i uderzy mieczem sługę arcykapłana. Jest w Piotrze jakaś szczególna nieodpowiedniość słów i czynów.

Inaczej jest z Jezusem, który konsekwentnie potwierdza czynami swoje słowa oraz słowa starotestamentalnych proroków. Jego słów ludzie słuchali z wielką uwagą, gdyż przemawiał jak ten, który ma władzę, a nie jak uczeni w Piśmie.

Jeśli popatrzę na moje słowa i czyny, to odnoszę wrażenie, że postawa Piotra zdarza mi się bardzo często, a konsekwencja Jezusa należy do rzadkości.

Największym sprawdzianem Jezusowej konsekwencji, a dla nas zbawiennym światłem Jego miłosierdzia, była Jego zgoda na hańbiącą śmierć przez ukrzyżowanie. Kiedy Chrystus mówi do Piotra: "dokąd Ja idę, ty teraz za Mną pójść nie możesz, ale później pójdziesz", to brzmi to tak, jakby umiejętność przyjmowania cierpienia była dla Niego kryterium zdolności do autentycznego pójścia z a Nim.

Jak ja wobec tego przyjmuję cierpienie, porażkę, niepowodzenie?

Marek Tryznowski SJ

 

Wielka Środa, 31 marca 1999

Jeden z was Mnie zdradzi...
(por. Mt 26, 14-25)

Dzisiejsza Ewangelia czyni nas świadkami Judaszowej zdrady. Ta zdrada nie dokonała się chyba owej pamiętnej nocy w Ogrodzie oliwnym, kiedy to Judasz przywitał swojego Mistrza pocałunkiem, ale dokonała się właśnie teraz, w czasie ostatniej wieczerzy, a nadto była już wcześniej przygotowywana. Teraz trwa pożegnalna uczta. Jest to Pascha Baranka. Jego przejście przez śmierć do życia. Chrystus, jak słyszymy, nie tylko wszystkiego się domyśla, ale sam wszystko zapowiada, o wszystkim głośno mówi. Mówi także całą prawdę o swoim zdrajcy. Ten zaś także jest wszystkiego świadom. Mimo to jednak decyduje się na zdradę! Podejmuje ją z wyrachowaniem...

Jakiś czas temu mój przyjaciel, Józef Majewski, pisał na łamach "Znaku" o Judaszowej tragedii i zasugerował tam, że Iskariota po prostu nie wierzył w to, że Jezus jest Mesjaszem. Judasz postanowił działać zgodnie ze swym przekonaniem i zgodnie z nakazem Prawa -- wydał Jezusa Sanhedrynowi, bo doszedł do wniosku, że nie jest On Chrystusem, ale samozwańcem lub kimś tego rodzaju. W każdym razie, Judasz był przekonany, że postępuje dobrze. Dopiero później, parę godzin później, przekonał się, że był w błędzie.

Myślę, że w tej interpretacji jest pewna słuszność. Obecny stan nauk egzegetycznych nie pozwala (i być może nigdy nie pozwoli) na podanie jakiejś kompletnej, wyczerpującej interpretacji postaci Judasza. Nie ulega jednak najmniejszej wątpliwości, że samemu Chrystusowi zależy, żeby każdy z nas miał taką interpretację. Nie chodzi tu tylko o przestrogę. Chodzi o to, żeby naprawdę uczestniczyć w życiu Chrystusa i żeby naprawdę poczuć się choć trochę Piotrem, Janem i Judaszem... Najważniejsza interpretacja Ewangelii to ta, która mnie choć trochę przybliży do Chrystusa, a od zła oddali. Postacie Ewangelii mają mi w tym pomóc.

Ja historię Judasza rozumiem następująco. Judasz Iskariota był kandydatem na porządnego Apostoła. Miał swoje zalety i wady. Wśród nich była także jakaś poważniejsza wada, która na co dzień ujawniała się w drobnych wykroczeniach. Judasz nie przywiązywał do tych ostatnich większej wagi. Co było tą wielką wadą? Nie wiem. Natomiast owe "drobne wykroczenia" to mogło być na przykład podkradanie pieniędzy ze wspólnej kasy -- o tym wspomina Ewangelista Jan -- ale mogło być również coś innego.

Dla Judasza jednak najważniejsza była sprawa Mesjasza. Judasz chciał go rozpoznać, być przy nim, służyć mu. Chciał zrobić dla Pana Boga jak najwięcej. Jestem przekonany, że Judasz rozpoznał Mesjasza w Jezusie. Ale po jakimś czasie doszedł do wniosku, że on, Judasz, rozumie misję Mesjasza lepiej niż sam Jezus. Doszedł do wniosku, że Jezus "nie staje na wysokości swego zadania", bo ociąga się z pójściem do Jerozolimy, "traci impet", jakby wycofuje się z tego, do czego powołał go Bóg. Dlatego Judasz doszedł do wniosku, że powinien "pomóc" Mesjaszowi.

Skoro Jezus już tyle razy cudownie wybrnął z opresji, tyle już razy okazał się mocniejszy niż faryzeusze, arcykapłani i Rzymianie, to teraz trzeba Mu "pomóc", żeby to zrobił jeszcze raz i to definitywnie -- tak, żeby wreszcie raz na zawsze i wobec wszystkich okazał się prawdziwym Mesjaszem. Judasz poczuł się kustoszem woli Bożej lub lepiej: Policjantem Pana Boga. Na wszystkich zaczął patrzeć z góry. Nawet przestrogę Jezusa ("Ty Mnie zdradzisz") potraktował jako dowód swoich racji, a zarazem dowód tego, że Jezus się myli. Zdrada nie była dla niego zdradą. Była może czymś złym, ale zarazem czymś "uświęconym" przez wielki dobry cel. Jak to się jednak stało, że Judasz aż tak bardzo rozminął się z prawdą? Jak to się stało, że mimo tak wielkiej bliskości Boga on tak bardzo się od Niego oddalił? Jak to możliwe wreszcie, że wszystkie wysiłki samego Jezusa nie uratowały Judasza?

Myślę, ale powtarzam, jest moja własna interpretacja, że Judasz pobłądził dlatego, że okazał się niewierny w sprawach niepozornych i drobnych. Judasz stał się najbardziej tragicznym zdrajcą w historii ludzkości dlatego, że na co dzień zdradzał w tym, co z pozoru błahe. Sprawa robi się poważna. Dlaczego? Dlatego, że ja co prawda nie widzę po sobie, żebym chciał się wywyższać nad samego Boga, albo żebym chciał kogokolwiek wydawać na pewną śmierć, ale jeśli pomyślę o owych codziennych drobnych niewiernościach, to moje podobieństwo do Judasza jest zatrważająco wielkie!

Panie Jezu, ukazuj mi moje słabości, zdrady i grzechy, upominaj mnie słowem, łaską, a nawet cierpieniem, żebym tylko nie zawiódł Cię w decydującej chwili! Ukazuj mi prawdę o mnie samym, ale więcej jeszcze ukazuj mi tajemnicę Twojej miłości.

o. Krzysztof Mądel SJ

 

WIELKI CZWARTEK

Dałem wam przykład

(por. J 13,1-15)

Wieczór rozpoczynający święto Paschy. Ostatnie wspólne spotkanie. Pożegnalna uczta. Tuż przed celebracją domowego rytuału wieczerzy paschalnej Jezus zdejmuje odświętne szaty, przepasuje się prześcieradłem i zaczyna obmywać nogi swoim Apostołom. Piotr nie rozumie tego gestu. Inni także nie. Piotr zaczyna protestować. Nie czuje się godzien tej posługi. Dlaczego jego Pan miałby być jego sługą? Dlaczego Pan podejmuje się czegoś, co przystoi niewolnikowi? I wreszcie, jakie jest moje miejsce w tej scenie?

Zacznijmy od tego, że Janowy opis spotkania w wieczerniku ma dla nas wyjątkową wartość. Ewangelista Jan pisze całą swoją Ewangelię tak, jakby chciał uzupełnić to, co w trzech wcześniejszych relacjach (Mateusza, Marka, Łukasza) już zostało powiedziane, a jednocześnie tak, jakby chciał odpowiedzieć na pytania drugiego i trzeciego pokolenia chrześcijan, pisze bowiem swoją Ewangelię znacznie później niż tamte. Co Jan akcentuje najbardziej? To, co dzieje się w środku człowieka. Tamte Ewangelie były przede wszystkim zwięzłą relacją o faktach, przypominały skondensowany zapis dziennikarski, tymczasem Jan cały czas chce ukazać nie tyle fakty, co raczej wnętrze człowieka, w tym także pragnienia, uczucia samego Chrystusa. Dlatego Jan spisuje dla nas długie rozmowy Jezusa z uczniami i z "przypadkowymi" ludźmi, przekazuje nam ich pytania i wątpliwości, ale również wzruszające wyznania samego Jezusa. Nawet wtedy, kiedy tak jak tutaj opisuje wydarzenia, Jan cały czas zwraca się ku temu, co jest prawdą o ludzkim sercu.

Kiedy czytamy Janowy opis ostatniej wieczerzy, najbardziej zastanawia nas chyba to, że Jan nie podaje tam opisu ustanowienia Eucharystii, jak to czynią synoptycy (Mt, Mk, Łk). Dodaje natomiast epizod umycia nóg oraz związane z nim nauczanie (J 13,4-17), które stanowi przygotowanie do powierzenia "nowego przykazania" (J 13,34-35), występującego także tylko w tekście Janowym. Wielu egzegetów (np. D. Mollat SJ) jest przekonanych, że ów dar nowego przykazania po scenie umycia nóg u Jana odpowiada ustanowieniu Eucharystii, będącej sakramentem Nowego Przymierza we krwi Chrystusa wg Łk 22,20 (por. 1Kor 11,25; Hbr 8,8). Umycie nóg i nowe przykazanie to jakby "Eucharystia według św. Jana". Powiedzieliśmy już jednak, że Jan nie pisze swojej relacji "przeciw" istniejącym już relacjom, ale jako kontynuację i uzupełnienie tamtych. Chce nam zatem powiedzieć mniej więcej tak: "Eucharystia to największy skarb, ale jeśli nie przyjmiecie jej razem z umyciem nóg i razem z nowym przykazaniem, to niczego z niej nie zrozumiecie. Eucharystia bez umycia nóg i bez nowego przykazania może nawet obrócić się przeciw wam -- właśnie tak przyjął ją Judasz, jeden z naszego grona..."

Jeśli Eucharystia to umycie nóg i nowe przykazanie (nie tylko, ale także), to czy ja przeżywam ją właściwie? Czy nie wydaje mi się czasem, że Eucharystia to raczej moje "najbardziej wzniosłe dzieło", mój najbardziej szlachetny i najlepiej przygotowany gest czci wobec Boga, w którym posumowuję cały mój tydzień i w którym oddaję Bogu wszystko, co we mnie najlepsze? Wszystko to prawda, ale jeśli Msza święta jest umyciem nóg i nowym przykazaniem, to jest najpierw gestem Chrystusa wobec mnie, a dopiero potem moim gestem. Co więcej, jeśli tak właśnie jest, to Eucharystia wcale nie wymaga ode mnie tego, co najlepsze, ale dokładnie przeciwnie -- jest mi ona dana po to, żeby także temu, co we mnie najgorsze zaradzić.

Często wydaje mi się, że tajemnica Eucharystii wymaga ode mnie szczególnego skupienia, szczególnej wiary, szczególnego wysiłku. A tymczasem Eucharystia jest najpierw szczególnym "wysiłkiem" Pana Boga dla mnie. To nie ja ratuję przez nią Jego we mnie i w świecie, ale to On ratuje mnie. Często Eucharystia wydaje mi się za trudna dla mojej wiary, jest ostatnią rzeczą, którą byłbym w stanie pojąć, a tymczasem jest najprawdopodobniej dokładnie odwrotnie: Eucharystia jest najśmielszym z możliwych fundamentów mojej wiary, znakiem tego, że to nie ja na wiarę się zdobywam, ale to ona sama przychodzi do mnie, kładzie fundamenty, buduje dom -- modlitwę. Być może najważniesze moje zadanie w czasie Eucharystii polega nie na tym, żeby na cokolwiek się zdobywał i wysilał, ale na tym, żebym po prostu całkowicie oddał inicjatywą Chrystusowi -- pozwolił Mu się prowadzić, pozwolił Mu służyć. Zasłuchać się i zapatrzeć w Boga, ujrzeć w Nim początek wszystkiego -- oto prawdziwa Eucharystia, czyli Dziękczynienie.

I jeszcze jedno: Eucharystia jest nowym przykazaniem. Ilekroć widzę, że Bóg obdarowywuje mnie swoim życiem i to aż do tego stopnia, że sam umiera, tylekroć powinienem czuć się zaproszony do tego samego -- do umierania sobie i służenia innym. "Miłujcie się wzajemnie jak Ja was umiłowałem" -- to najważniejsze słowa z Wieczernika według przekazu Jana. Jeśli zatem i ja jestem w tym w tym Wieczerniku, to znaczy, że nie będę tam naprawdę, jeśli na co dzień nie powiem moim braciom: "Oto moje ciało... oto moja krew... moje życie dla was". Niczego nie pojmę z Jego daru, jeśli na co dzień sam nie zacznę dawać. Ale najpierw muszę pozwolić, żeby On dał mi wszystko...

o. Krzysztof Mądel SJ

 

WIELKI PIĄTEK MĘKI PAŃSKIEJ

Zgodnie ze starożytną tradycją w Wielki Piątek oraz w Wielką Sobotę Kościół nie sprawuje Mszy świętej.

Nabożeństwo wielkopiątkowe rozpoczyna się od aktu prostracji -- kapłan przez chwilę leży krzyżem; To leżenie krzyżem oznacza oddanie czci Ukrzyżowanemu Bogu-Człowiekowi, a także -- wszak kapłan uosabia Chrystusa -- jego gotowość, aby w imieniu wszystkich ludzi dać się przybić do krzyża. Wszak te dwie skrzyżowane belki mają dwie strony. Po jednej wisi Chrystus...

W tym czasie nie odmawia się żadnych modlitw, nie śpiewa się. Jest milczenie, cisza. Dlaczego tak się dzieje? Czy tylko dlatego, że to jest wyjątkowy dzień w roku, dzień śmierci Chrystusa? Owszem, ale to milczenie ma podkreślić pustkę po kimś bliskim, krewnym, znajomym, przyjacielu. Bo cóż mówić w obliczu śmierci? Wobec spraw ostatecznych zachowujemy milczenie. Milczenie wielkopiątkowe oznacza także szacunek i cześć dla Syna Bożego Jezusa, który poszedł na Kalwarię za nas, za nasze grzechy. Nie ma słów, które oddałyby uczucia człowieka uratowanego od zguby wiecznej, brakuje słów, które byłyby adekwatne do zaistniałej sytuacji. Dlatego Izajasz pisze, co słyszymy w pierwszym czytaniu: "Jak wielu osłupiało na Jego widok..." Także my milczymy, gdy odchodzi od nas ktoś bliski, milczymy przy łóżku szpitalnym umierającego człowieka, milczymy na cmentarzu stojąc przy grobie i czytając tabliczkę, która informuje o tym, kto leży w mogile i w jakich latach zamknęło sie jego życie tutaj. Warto mieć w życiu takie chwile, kiedy możemy milczeć, słuchać głosu serca, wyciszyć się i pomyśleć o sprawach ostatecznych...

Nabożeństwo tego dnia składa się z czterech części. W pierwszej części słyszymy głos proroka Izajasza o cierpiącym słudze Jahwe. Przez pokolenia były to słowa niezrozumiałe dla czytelników Biblii, bo zapowiadały tajemnicze zastępstwo, że ktoś jeden będzie cierpiał za wszystkich. Gdy dziś czytamy te słowa widzimy, że spełniły się one na Synu Maryi Dziewicy z Nazatetu. "On się obarczył naszym cierpieniem, on d wigał nasze boleści..." Co to znaczy? Rodzi się bunt. Bo jakże te słowa mają być prawdziwe i aktualne, skoro na świecie tyle cierpienia, także w nas. Cierpienia, grzechy, słabości, które nadal nas przerastają. Czyżby Jezus obarczył się tylko częścią cierpienia ludzkości, a może wziął na siebie ciężar tylko ludzi swojego pokolenia? Nie! On wziął na siebie cały ciężar ludzkości -- wszystkie cierpienia i grzechy -- począwszy od pierwszego człowieka, aż do ludzi, którzy będą żyli w czasie Jego drugiego, chwalebnego przyjścia. Wziął, nie oznacza zabrał, pozbawił nas cierpień. Od Wielkiego Piątku mamy szansę nasze cierpienia przeżywać razem z Nim. Od tego czasu nasze grzechy i cierpienia, owszem, przerastają nas, tzn. są od nas większe, nie potrafimy sobie z nimi poradzić, ale nas nie przytłaczają, tzn. nie mają mocy skierowania naszego życia na manowce, już nie mają mocy determinować nasze życie -- ale tak będzie tylko wtedy, gdy swoje życie złożymy Chrystusowi, jeśli powiemy Mu: "Panie, proszę Cię we i moje grzechy na Drzewo Krzyża, bo tylko Ty masz moc pokonać zło. Tylko Ty, Jezu, masz moc zwyciężyć to zło we mnie". Nie bójmy się tak prosić Go o pomoc w naszym życiu, bo -- jak pisze św. Paweł w liście do Hebrajczyków, a daje nam to Kościół jako drugie czytanie tego dnia, Jezus współczuje naszym słabościom, bo On jest doświadczony we wszystkim na nasze podobieństwo, z wyjątkiem grzechu. A więc On wie co nas boli, on zna nasze serce. Jezus nie jest nieczuły na ludzkie problemy. Dlatego wypowiadajmy Mu to, co jest w naszym sercu. On tego pragnie -- szczerości, zaufania, wypowiedzenia siebie.

Ewangelia wg św. Jana. Proponuję zobaczyć swoje życie -- jak w lustrze -- w Ewangelii dziś czytanej. Ile w nas jest doświadczeń bolesnych: niesłuszne oskarżania, zdrady drogich na ideałów i osób, bezsilnego szarpania się, jak Piotr, wobec sytuacji przegranych, sądów ludzi, które pojmowaliśmy jako wyrok śmierci na siebie, odrzucenie, wreszcie śmierć, opuszczenie, dno. Ile rozbitych małżeństw, ludzi opuszczonych, zagubionych, oddanych nałogom, bezdomnych, nieuleczalnie chorych może odnaleźć siebie i swoją sytuację w świetle tej Ewangelii?

Po Ewangelii i homilii następuje modlitwa powszechna, na którą czekam zawsze cały rok. W tej modlitwie modlimy się za wszystkich, za cały świat, za wierzących i niewierzących. Bo Ofiara Chrystusa obejmuje wszystkich ludzi, wszystkie czasy. Nie ma człowieka za którego Jezus nie umarł. Modlimy się, aby ta Ofiara została przyjęta przez wszystkich, aby świat przyjął to, że jest odkupiony. Ileż byłoby mniej wojen i tragedii ludzkich, gdybyśmy sobie uświadomili, że żyjemy w czasie dobra, bo w czasie odkupionym. Modlimy się zatem, abyśmy przyjęli do swoich serc Chrystusa Ukrzyżowanego. Czy to jest łatwe? Nie jest łatwe, bo kto z nas lubi patrzeć na cierpienia, uczestniczyć w nich, kto z nas lubi cierpieć?

Nie chodzi jednak o to, by polubić cierpienie, ale przez przyjęcie Chrystusa, akceptację Jego sposobu zbawiania świata, zaakceptować swoje cierpienia. Dlatego w drugiej części nabożeństwa adorujemy Krzyż. Kapłan stopniowo odsłania pasyjkę i śpiewa: "Oto drzewo Krzyża, na którym zawisło Zbawienie świata". Co to oznacza? Oznacza to, że Zbawienie -- Chrystus wybrał taki sposób zbawienia nas: przez cierpienie, tzn. wziął na siebie nasze cierpienia. Inny sposób zbawiania, nie doprowadziłby do zbawienia całego człowieka, wraz z jego uczuciami, słabościami, wreszcie z grzechami. A ten sposób oznacza zbawienie poprzez utożsamienie się z całym człowiekiem, także ze złem w nim. Całując Krzyż Jezusa módlmy się w głębi serca, abyśmy umieli zaakceptować nasze cierpienia, złożyć je na Krzyżu Jezusa. Bo przez akceptację własnej słabości i grzeszności robimy miejsce na wyzwalającą moc Krzyża Jezusowego, aby nasze grzechy i słabości już nas więcej nie przytłaczały. Zaakceptować swój krzyż -- to wielka i trudna rzecz i niech nam w tym pomoże ten dzień.

Trzecia część to Komunia św. Pokarm święty, "obcowanie świętych" jak nazywali Najśw. Sakrament pierwsi chrześcijanie. Bo istotnie, przyjmując Ciało Chrystusa stajemy się współuczestnikami życia świętego, umocnieni na życie nasze. Ten Pokarm jest kolejnym dowodem Miłosierdzia Bożego dla nas i umocnieniem w cierpieniu. Jezus nawet w chwilach Męki nie przestał nas kochać!

Po Komunii św. i modlitwie odbywa się procesja do Grobu. Odprowadzamy Tego, który wyrwał z grobu każdego człowieka -- z grobu śmierci spowodowanej grzechem, odejściem od Boga i drugiego człowieka, odejściem od siebie samego.

"Prawda Krzyża jest wszechstronna. Sięga ona do samego rdzenia Rzeczywistości, wchodzi we wszystkie wymiary dobra i zła. Jest w neij zawarte perfectum opus laudis -- takie uwielbienie Boga nieskończonego Majestatu, jakiego nie mógł i nie może wyrazić absolutnie nikt, żadne stworzenie, choćby najdoskonalsze. Jest w nim zwycięstwo miłości. Amor Dei usque ad contemptum sui... Jest w nim wreszcie wypowiedziana do końca sprawa człowieka, miara człowieka, słabośc i wielkość człowieka, cena człowieka. Tak go Bóg umiłował, że Syna swojego Jednorodzonego dał (J 3,16) [Kard. Karol Wojtyła].

Oto drzewo Krzyża, na którym zawisło zbawienie świata. -- Pójdźmy, pokłońmy mu się.

Norbert Frejek SJ

 

WIELKA SOBOTA

Pracowałem kiedyś wśród kobiet uzależnionych od alkoholu. Niektóre z nich opowiadały mi o swoim życiu. Mówiły o wielkim poczuciu winy i odrzuceniu, jakiego doznawały. Ten stan powodował, że nie porzucały wtedy picia, lecz jeszcze bardziej -- dla zabicia tego stanu -- zanurzały się w alkohol. Tak tworzył się łańcuch nie do rozerwania. Dopiero gdy trafiły do domu przeznaczonego dla osób uzależnionych, który prowadzą zakonnice, wobec Chrystusa, którego tam spotykały, mogły wypowiedzieć historię swojego życia, odzyskiwały zdrowie i pokój duszy. Właśnie! Jeśli naszych grzechów nie będziemy odnosić do Boga, nie wypowiemy przed nim siebie, jeśli nie powiemy: Panie, Ty wiesz wszystko..., to popadniemy w poczucie winy, tzn. grzechy staną się naszym grobem, nie wydobędziemy się spod nich i będziemy przywaleni ciężkim kamieniem, którego odsunięcie będzie ponad nasze siły. Będziemy żyli w piekle.

I dziś wspominamy właśnie piekło -- zstąpienie Jezusa w to miejsce. Teolodzy dyskutują czy Jezus zstąpił do miejsca przebywania szatana, czy do Otchłani -- Szeolu, miejsca gdzie dusze sprawiedliwych ludzi Starego Przymierza czekały na Odkupienie. Starożytna homilia na Wielką i Świętą Sobotę, którą można znaleźć w brewiarzu w dzisiejszym oficjum wskazuje raczej na zstąpienie Jezusa do miejsca, gdzie przebywali przeznaczeni na zbawienie, a nie na potępienie. Takie słowa autor homilii wkłada w usta Chrystusa zwracającego się do Adama: Oto ja, twój Bóg, który dla Ciebie stałem się twoim synem. Oto teraz mówię tobie i wszystkim, którzy będą twoimi synami i moją władzą rozkazuję wszystkim, którzy są w okowach: Wyjdźcie! A tym, którzy są w ciemnościach, powiadam: Niech zajaśnieje wam światło! Tym zaś, którzy zasnęli, rozkazuję: Powstańcie! Te słowa są skierowane także do nas, którzy jesteśmy zamknięci w grzechach, poczuciu winy czy nawet odrzucenia przez społeczeństwo. Są to słowa skierowane do zepchniętych na margines życia, do tych, którzy stracili wszelką nadzieję, którzy chcieli ze sobą skończyć nie widząc sensu dalszego życia. To jest wasz szczególny dzień -- mówi dziś Jezus -- abyśmy ujrzeli światełko nadziei, które się dziś ukazuje. Bóg umarł, ale jutro powstanie i przemieni nasze życie z doczesnego na wieczne, a nasze piekło zostanie pokonane.

Ta sama starożytna homilia mówi: Co się stało? Wielka cisza spowiła ziemię; wielka na niej cisza i pustka. Cisza wielka, bo Król zasnął!. O ile wczoraj milczeliśmy na widok cierpiącego i umierającego Jezusa, tak dziś milczymy, bo jakby Boga nie było. Kogoś zabrakło: punktu odniesienia i oparcia, sensu życia, ochoty do pracy nad sobą, pragnienia zmiany siebie i tego świata na lepszy, dobra i szczęścia. Jeszcze wczoraj z nami był, choć poraniony i męczony, a dziś leży w grobie.

W Piśmie św. Trudno znaleźć słowa odnoszące się wprost do tajemnicy dzisiejszego dnia. Mamy jedynie fragmenty, które zdają się wskazywać na tę rzeczywistość w sposób niebezpośredni. I tak są to słowa 1P 3,19n -- ...poszedł ogłosić [zbawienie] nawet duchom zamkniętym w więzieniu; Ef 4,9 -- Słowo zaś "wstąpił" cóż oznacza, jeśli nie to, że również zstąpił do niższych części ziemi?; Mt 12,40 -- Albowiem jak Jonasz był trzy dni i trzy noce we wnętrznościach wielkiej ryby, tak Syn człowieczy będzie trzy dni i trzy noce w łonie ziemi; Ps 130 -- Z głębokości wołam do Ciebie, Panie...

Bóg umarł? "Bóg umarł -- a myśmy Go zabili!" -- tak krzyczał kiedyś Nietzsche. Jednak wiara w Chrystusa dla twórcy ideologii nadczłowieka na tym się kończyła. To prawda, że myśmy zabili Chrystusa, w jakiś sposób czyniąc to nieświadomie, ale jednocześnie ta śmierć ma wymiar zbawczy, została "użyta" w celach dotąd niespotykanych. Bóg umarł w ludzkim ciele, lecz na tym sprawa Jezusa z Nazaretu nie skończyła się. Grób nie jest ostatnim aktem tego dramatu. Czy wierzysz w to? Czy masz wiarę Maryi, która (nie mówi o tym Pismo święte, lecz zapewnia nas o tym Tradycja Kościoła, ale także nieugięta wiara matki kochającej swoje dziecko) nie załamała się tą tragedią, lecz oczekiwała poranka Zmartwychwstania? Czy masz wiarę w Jezusa, który ma moc wyprowadzić Cię z Twoich najgorszych sytuacji życiowych, z Twojego grobu?

W tym dniu, gdy Jezus leży w grobie warto się zastanowić nad naszym stosunkiem do Niego. Tak już jest, że gdy odchodzi ktoś znany nam, to wspominamy chwile z nim, nasze relacje, bycie ze sobą, także te chwile przykre, nieprzyjemne. Dzisiaj dokonajmy rachunku sumienia z naszej dotychczasowej znajomości z Jezusem. Jeśli wspominamy przykre chwile, zło, którym dotknęliśmy zmarłą osobę, to wzbudzamy wtedy żal, przepraszamy tego, który już jest "tam". Spróbujmy także dokonać takiego żalu za grzechy wobec Jezusa: za co On doznawał od nas tylu przykrości; nasze grzechy, odrzucanie Go, Jego Dobrej Nowiny, odrzucanie prawdy o nas samych. Gdy będziemy o tym myśleć i tak się modlić, zwróćmy uwagę, że może być w nas żal za grzechy dwojakiego rodzaju: albo to będzie żal Piotrowy, albo Judaszowy. Żal Piotra, poprzez jego trzykrotne zaparcie się Jezusa. Piotr zapłakał, ale zrozumiał swoją słabość, zechciał powrócić do Mistrza. Jezus przebaczył Piotrowi i zmazując jego winę, poprosił go o trzykrotne wyznanie miłości. Owszem, Piotr czuł się rozgoryczony, wściekły na siebie, ale nie zamknął się w swojej trudnej sytuacji, bo gdyby tak było, to nie spotkałby już Chrystusa. Zamknięcie się w świecie swoich grzechów, zamyka na Boga i Jego miłosierdzie. Tak właśnie stało się z Judaszem. On także zdradził Jezusa. Żal za grzechy "zablokował" go, zamknął horyzont. Judasz stwierdził, że nie ma już dla niego przebaczenia, że Bóg mu nie wybaczy takiego postępowania. Zamknął się w sobie. To spowodowało takie poczucie winy, że nie wytrzymał i popełnił samobójstwo.

Jezus przez swoją śmierć wszedł w naszą samotność, w poczucie winy, grzeszność -- w nasze piekło. Jeśli On ma nas zbawić "w całości", wszystkie sfery naszego życia, to musi wejść także w nasze piekło. Skoro Jezus zstąpił do piekieł, to wszedł w to, co najbardziej dla nas nieprzyjemne i bolesne -- w nasze serce pełne piekielnych idei i pomysłów na to jak urządzić świat bez Boga, wszedł w nasze tragedie życiowe: wszedł w piekło kobiety, która zabiła swoje poczęte dziecko, w piekło mężczyzny, który zabił w przypływie szału swoją rodzinę, wszedł w rozbite małżeństwa, porzuconych starców, wszedł w piekło ludzi czekających bezsilnie na koniec w łóżku szpitalnym, przytulisku dla bezdomnych, czy pod mostem.

On poszedł na dno ludzkich serc, gdzie kryje się złość, nienawiść, przewrotność, bezsilność, chęć ucieczki przed życiem i światem. Wszedł w to, aby zjednoczyć się tam z nami i wyrwać z tego stanu, aby uzdrowić nasze uczucia.

Kiedy będziemy umierać i zstępować do krainy Szeolu, Jezus będzie zstępował razem z nami. I jak On umierając doświadczał pustki i ciszy wołając: "Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił!", tak i my będziemy tego doświadczać, ale już razem z Chrystusem, który przeszedł przez bramę śmierci do życia.

Święcenie pokarmów w Wielką Sobotę symbolizuje nie tylko wielkanocny stół, ale także uznanie, że to Bóg -- poprzez te pokarmy -- jest źródłem naszych sił, naszego działania. Poświęcanie pokarmów symbolizuje także oczyszczenie świata ze zła, odkupienia całego stworzenia, poświęcenie Bogu, poświęcenie także nas -- Bogu żyjącemu, a nie umarłemu, bo trupom nikt się nie poświęca.

Wieczorem, gdy będziemy rozpoczynać święty czas Wielkanocy, zapalając paschał -- symbol Zmartwychwstałego Chrystusa, ukaże się nam pełny sens uniżenia Syna Bożego przez Drogę Krzyżową, śmierć i zstąpienie do piekieł. On zmartwychwstał i przeprowadził nas ze śmierci do życia nowego, dobrego. Teraz, wyzwoleni z naszego piekła możemy Mu śpiewać pieśń dziękczynną. To, co dotychczas było naszym piekłem zostało odkupione.

Czy wierzysz w Jezusa z Nazaretu, który za Ciebie umarł, zstąpił w najgorsze zakamarki Twojego serca, gdzie było tyle trucizny i żółci i przynosi Ci wyzwolenie z tego stanu?

Oby nasza wiara nie kończyła się na grobie.

Norbert Frejek SJ

 

NIEDZIELA ZMARTWYCHWSTANIA PAŃSKIEGO

"Niech idą do Galilei, tam Mnie zobaczą..."

(por. Mt 28,1-10)

Poranek zmartwychwstania. Najbardziej niewiarygodny i najbardziej niemożliwy z wszystkich jakie widział świat. Poranek-świadek, który właściwie nie miał świadków. To trochę tak, jakby prowadzić kogoś długo przez pustynię do źródła i nagle, wskazując palcem na horyzont powiedzieć: "Dalej idź sam. To będzie w tamtym kierunku..." Czy my, chrześcijanie wieku dwudziestego, nie toniemy przypadkiem u brzegu wiary? Czy nie czujemy, że wobec misterium zmartwychwstania po prostu brak nam głębszego oddechu i że topią nas nasze własne wątpliwości?

Ewangeliczne opisy zmartwychwstania Pańskiego różnią się między sobą. Nie zawsze te same postacie zjawiają się u grobu. Ich zachowanie i rozmowy nie zawsze wyglądają nie tak samo. Wiele elementów jest jednak wspólnych. Maria Magdalena, Piotr i Apostołowie to zawsze pierwszoplanowi bohaterowie tych spotkań. Po drugiej stronie jest Jezus -- odmieniony, zmartwychwstały, ale także aniołowie, bohaterowie niewidzialnego świata. Czy to nie zastanawiające, że tak wyraźna obecność aniołów zdarza się w Ewangeliach tylko dwukrotnie, a mianowicie na początku i na końcu ziemskiej misji Jezusa? Co oznacza ta anielska obecność? Przede wszystkim wytycza one pewne granice, podobne do tych jakie w odniesieniu do każdego z nas wytaczają nasze narodziny i śmierć. Znany z imienia archanioł Gabriel, a później chóry anielskie towarzyszą narodzinom Jezusa. Inni aniołowie towarzyszą Jezusowi w chwili jego narodzin "dla nieba". Między narodzinami i śmiercią rozciąga się zwyczajne ludzkie życie Syna Bożego, dostępne mi prawie tak samo, jak moje własne życie, bo przecież poddane tym samym prawom, namiętnościom, nadziejom, lękom. Między narodzinami i śmiercią ja i Chrystus jesteśmy w pewnym sensie tacy sami lub przynajmniej -- możemy być tacy sami. "Ja i Chrystus", czyli "ja i Bóg".

Jest to niesłychanie ważna prawda. Bo skoro człowieczeństwo Jezusa Chrystusa utkane jest z tych samych elementów, co moje własne, to znaczy, że wszystkie zagadki życia, wszystkie misteria świata i wszystkie sekrety Boga są w nim zapisane. Nie muszę zatem wcale czekać na to, co będzie po śmierci, nie muszę też pytać gwiazd czy wróżek, ani też nie muszę z wysiłkiem medytować natury ducha, żeby dowiedzieć się czegoś o Bogu, o sobie i o świecie. Wystarczy tylko, że upodobnię jeszcze bardziej swoje człowieczeństwo do Chrystusowego człowieczeństwa, a wszystko będzie mi dane. Dlaczego? Dlatego, że w Jego człowieczeństwie, tym umęczonym z Wielkiego Piątku, i tym przebóstwionym z góry Przemienienia, zapisana jest prawda o szczęściu samego Boga -- jedynym szczęściu jakie istnieje.

Dzisiaj jednak przychodzę razem z Magdaleną i innymi do pustego grobu. Spotykam Jezusa Zmartwychwstałego, którego nie umiem nawet dobrze rozpoznać. Dzisiaj, w Wielkanocny poranek jestem oszołomiony. Zmartwychwstanie wymyka się mi z rąk. Nie daje żadnych szans mojej mojej wyobraźni...

Ale czy nie tak właśnie powinno być? Jeśli chcę spotkać Jezusa Chrystusa już nie jako Jezusa z Nazaretu, ale jako Zmartwychwstałego Pana i Boga, to czy najlepszym dowodem prawdziwości tego spotkania nie powinno być właśnie to, że On jawi się jako ktoś niepojęty i inny? Zmartwychwstały Jezus różni się od Mistrza z Nazaretu tak, jak moje życie między narodzinami i śmiercią różni się od życia po śmierci.

W Ewangeliach i Dziejach Apostolskich te różnice wyraźnie są opisane. Jezus z Nazaretu jest przede wszystkim kimś, kto daje, kto zaprasza, żeby dać się Mu prowadzić, żeby pójść za Nim. Bóg w ludzkim ciele to ktoś, kto chce, żeby spodziewać się po Nim jak najwięcej -- ktoś, kto naucza, uzdrawia, czyni cuda, a także karci i przygarnia do serca. Jezus z Nazaretu chce dawać jak najwięcej i najdosłowniej w świecie daje. Tymczasem Jezus Zmartwychwstały jest kimś innym. Co najbardziej uderza w tych ewangelicznych spotkaniach ze Zmartwychwstałym? To, że On przede wszystkim prosi o pomoc! Marię prosi o to, żeby powiadomiła Piotra. Piotra prosi o to, żeby był dobrym papieżem. Uczniom każe czuwać w Galilei. Prosi ich o podanie czegoś do jedzenia, żeby w ten sposób móc ich przekonać, że rzeczywiście żyje. To trochę tak, jakby bez naszej pomocy nie mógł nas przekonać, że w ogóle jest dostępny i widzialny. Chrystus Zmartwychwstały to ktoś, kto stale odwołuje się do tego, co wydarzyło się i co zostało powiedziane w pomiędzy narodzinami i śmiercią. Jego spotkania Wielkanocne z uczniami poświęcone są wyłącznie temu, żeby to, co już się wydarzyło, lepiej wyjaśnić, a przez to umożliwić przyjęcie zbliżającej się pełni Ducha Świętego.

"Jeśli chcesz dowiedzieć się czegoś o Mnie -- zdaje się mówić Chrystus -- to wiedz, że żyję. Patrz na moje ziemskie życie, na moich uczniów i mój Kościół. Wszystko tam zostało zapisane. Kontempluj to, a coraz bardziej upodobnisz się do Mnie. Jeśli natomiast chcesz spotkać się ze Mną Zmartwychwstałym i tylko Zmartwychwstałym, to patrz raczej na swoje dobre pragnienia, modlitwy i czyny. Ja żyję właśnie tam. I tam chcę żyć jak najwięcej. Moje życie w tobie to największy z wszystkich świadków Zmartwychwstania."

o. Krzysztof Mądel SJ

 

PONIEDZIAŁEK WIELKANOCNY

Trzy Księgi

por. Dz 2,14.22-32; Ps 16; Mt 28,8-15

Dzisiejsza Ewangelia przedstawia chwile tuż przed rozprzestrzenieniem się informacji o zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa: w przenikliwym chłodzie poranka zaskoczenie splata się z pośpiechem i bojaźnią. Chwilę później kobiety, które jako pierwsze chciały opowiedzieć innym o tym, co ujrzały, zostały zatrzymane w biegu przez zmartwychwstałego Jezusa a wtedy opanowała je niesamowita radość. Po spotkaniu jeszcze szybciej pobiegły aby wypełnić Jego polecenie: "Idźcie i oznajmijcie moim braciom: niech idą do Galilei, tam Mnie zobaczą".

Druga księga, Dzieje Apostolskie, pokazuje św. Piotra jak czyni to samo, co w pierwszej pobiegły spełnić kobiety -- oznajmia, ogłasza fakty o życiu, śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa. O tym, że jego komunikat, głoszony zgromadzonym wyznawcom Jahwe ze wszystkich stron ówczesnego świata, również dotyczy osobiście przeżytych wydarzeń świadczą słowa: "Tego właśnie Jezusa wskrzesił Bóg, a my wszyscy jesteśmy tego świadkami". W pierwszej Księdze obie Marie pobiegły ogłosić fakty: pusty grób i spotkanie żywego Jezusa Chrystusa. Zadanie to obie Marie wypełniły skutecznie, skoro apostołowie uwierzyli, nawet jeśli nie przyszło im to od razu (jak usłyszymy w środę -- wiadomość ta napełniła ich przerażeniem). Kobiety jednak podprowadziły Apostołów do uwierzenia przez to, że Apostołowie pofatygowali się do Grobu Pańskiego. Widać jak różne są drogi do łaski, którą jest wiara -- nie inaczej bywa dzisiaj. Nauczanie tychże apostołów również było skuteczne, choćby dlatego, że... obecnie my wierzymy (o bezpośrednich nawróceniach wśród Żydów usłyszymy już w jutrzejszym pierwszym czytaniu).

Zapytajmy się w tym miejscu o trzecią Księgę, którą bynajmniej nie jest żadna z odczytanych na dzisiejszej Eucharystii. To Księga, która powstaje, ciągle jest pisana przez każdego z nas -- choćby "po obu stronach" tego ekranu; tą księgą są nasze życiorysy, które kiedyś będą publicznie odczytane i nagrodzone. Jeśli zatem jesteśmy tego świadomi i wierzymy w zmartwychwstanie Jezusa, to Jego Słowa "Nie bójcie się. Idźcie i oznajmijcie moim braciom (...)" tak zasługują na wykonanie, jak zasługuje na nasze zaufanie prawdziwość słów odnoszących się do Tego, na Którym się one spełniły i dzięki Któremu obejmują one właśnie nas:

"Dlatego cieszy się moje serce i dusza raduje,

a ciało moje będzie spoczywać bezpiecznie,

bo w kraju zmarłych duszy mej nie zostawisz

i nie dopuścisz, bym pozostał w grobie."

Przykład kobiet z Ewangelii jest pytaniem o gorliwość i poświęcenie w oznajmianiu ludziom tego, co stało się z Mężczyzną, Który 1966 lat temu został ukrzyżowany, "Lecz Bóg wskrzesił Go, zerwawszy więzy śmierci, gdyż niemożliwe było, aby ona panowała nad Nim". Relacja z drugiej księgi zachęca do zapisywania swojej własnej z odwagą, bez ukrywania tego, że Jezus Chrystus żyje i jest naszym Panem.

Od czasów Dwunastu Apostołów trwają, jak je nazwał Święty Paweł, "zawody", w których występuje również druga strona, o czym świadczy dzisiejsza Ewangelia: Arcykapłani ze starszymi "(...) po naradzie dali żołnierzom sporo pieniędzy i rzekli: Rozpowiadajcie tak: Jego uczniowie przyszli w nocy i wykradli Go, gdyśmy spali. A gdyby to doszło do uszu namiestnika, my z nim pomówimy i wybawimy was z kłopotu." Wynika stąd, że ten, kto wierzy a nie przekazuje dalej prawdy o zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa potwierdzonej swoim życiem, ten staje po stronie przeciwnej i ułatwia zadanie wyrafinowanym fałszerzom faktów czyli kłamcom; oddala natomiast od siebie pewność zmartwychwstania do radości wiecznego życia z Jezusem Chrystusem.

Warto zatem nie pozwolić oszustom zabazgrać swojej Księgi jakąkolwiek literą fałszu -- milczenia i bezczynności. Opłaca się natomiast zapisywać i zdobić ją najzwyklejszym przekazywaniem faktów, czyli prawdy, wyrażanej uczynkami miłości, której nie zatuszuje żadna suma pieniędzy. Warto zdobić tę Trzecią Księgę uczynkami powstałymi z wdzięczności za wydarzenia męki, śmierci i zmartwychwstania Jezusa Chrystusa, a po których zaskoczy nas obiecany szczęśliwy epilog.

Maciej Tomaszewski SJ

 

Wtorek w oktawie Wielkanocy

Pokusa komfortu

por.: Dz 2,36-41; Ps 33; Ps 118,24; J 20,11-18

Rozpacz Marii Magdaleny, która szła do Grobu Pańskiego, wydaje się naturalna. Dziwne jest jednak, że nawet rozmowa z dwoma aniołami nie wyrwała jej z tej zapaści. Nie rozpoznała Jezusa nawet wtedy, kiedy Go zobaczyła. Wobec braku wiary opanowały ją jej własne wyobrażenia i ograniczenia. Złudzenie, jakiemu, uległa wynikało z głębokiego przekonania o nieodwołalności tragedii, która wydarzyła się przed kilkoma dniami. Z tragicznej pewności wydobył Marię Magdalenę, wzywając ją po imieniu, dopiero sam Jezus. Tak duża była siła niewiary, że tylko sam Bóg mógł ją obudzić.

Eksplozja radości, świat nagle nabrał sensu, życie stało się inne. Wydawać by się mogło, że nareszcie wszystko się wyjaśniło, skoro poznała prawdę. Jezus jednak powiedział: "Nie zatrzymuj Mnie". Na tle tego radosnego spotkania te słowa brzmią jak okropny zgrzyt. Tymczasem Jezus daje, nie tylko Marii Magdalenie ale nam wszystkim, cenną lekcję: ostrzeżenie przed pokusą komfortu, odizolowania się znowu w ułudzie tym razem w złudzeniu uniesień religijnych, w których On miałby być naszą doraźną pociechą. Prawda o zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa ma być "spożytkowana" nie na sposób hedonistyczny -- aby nam było przyjemnie już tu na ziemi -- ma ona być źródłem mocy do wypełnienia Jego woli: "Udaj się do moich braci i powiedz im..." To od naszej pomysłowości, a więc talentów, właściwego odczytania natchnień, zależy w jaki sposób wypełnimy, każdy na swoim odcinku, to wezwanie u progu XXI wieku. Cel pozostaje ten sam: pełnić Bożą wolę.

Świat w oczach Marii Magdaleny nagle odmienił się, ale przecież ten świat wcale nie przestał być taki sam: wrogi lub obojętny, naszpikowany trudnościami, kłopotami i nie załatwionymi sprawami, które zostawiliśmy przed Świętami, aby dziś znowu do nich powrócić; aby wejść w ten świat niewiedzący a przede wszystkim niewierzący. Jezus wyraźnie chce, byśmy szli do tego świat, a nie zamykali się w ułudzie komfortu. Do takiego świata po Wielkanocy Roku Pańskiego 1999 jesteśmy posłani, razem z Marią Magdaleną.

Z pewnością każdy z nas przeżył sytuacje, w których w sposób wyraźny, szczególny, odczuł działanie Boga. Mimo, że była to może tylko maleńka wysepka na szarych, wzburzonych wodach oceanu zwyczajności, na których tak ciężko utrzymać kurs, to warto jednak wracać do nich, byśmy wzmocnieni rozpamiętywaniem Jego działania, wypełniali polecenie Jezusa. Wszystkie poszczególne łaski są dane ale i zadane, czyli żaden z tych darów, które otrzymaliśmy nie jest przeznaczony wyłącznie dla mnie, lecz każdy został powierzony jako talent, do pomnożenia, by przyniósł również pożytek dla innych sióstr i braci, którzy nie wiedzą, zapomnieli albo zniechęcili się. Dlatego warto uważnie przyjrzeć się dzisiejszej scenie ewangelicznej, by wzmocnieni wielkimi darami, które dostaliśmy i które zostały nam przypomniane podczas Świąt Wielkiej Nocy, tak jak Maria, świadczyć o tym, że Jezus Chrystus zmartwychwstał.

Maciej Tomaszewski SJ

 

Środa w oktawie Wielkanocy

Pan rzeczywiście zmartwychwstał

por.: Dz 3,1-10; Ps 105; Ps 118,24; Łk 24,13-35

Rok temu, w Sanktuarium Miłosierdzia Bożego Krakowie-Łagiewnikach wysłuchałem krótkiego kazania. Zapamiętałem z niego opowieść o następującym wydarzeniu:

Do pewnej wioski chrześcijańskiej na terenie obecnej Turcji wpadł oddział Turków. Mieszkańcy zdążyli zamknąć się w maleńkiej świątyni w nadziei na ustąpienie zagrożenia. Niestety najeźdźcę interesowali ludzie. Szybko zlokalizowano kryjówkę i po krótkim oblężeniu do jej wnętrza wdarła się grupa uzbrojonych janczarów. Mroczną ciszę świątyni przerywał szmer modlitwy i sapanie zdyszanych żołnierzy, którzy zatrzymali się na wyłamanych wrotach, stając na wprost przerażonej grupki ściśniętych wieśniaków.

Dowodzący wszedł do środka i rozejrzawszy się po jej wnętrzu jednoznacznym gestem zażądał od chrześcijan przyniesienia głównej ikony, przedstawiającej Chrystusa Zmartwychwstałego. Wydawało się, że rozkaz został zignorowany, ale po chwili znalazł się ochotnik, który pośpiesznie udał się po nią. Po przyniesieniu nakazano mu podeptać i opluć ją. Gdy spełnił żądanie, odsunięto go na bok i to samo polecono innemu mężczyźnie, który stał z brzegu. Kiedy i ten wypełnił polecenie, postawiono go z boku, razem z poprzednim. Wówczas dowodzący aga schwyciwszy upatrzoną w grupie dziewczynę wywlókł ją na środek świątyni, przed strwożoną grupę, żeby również ona sponiewierała ikonę.

Dziewczyna uklękła i delikatnie, z namaszczeniem, wytarła zmaltretowany wizerunek swoją suknią, po czym ucałowała postać Jezusa. Następnie podniosła się i bez słowa stanęła wyprostowana, twarzą w twarz, przed milczącym agą. Ten, nie ruszając się z miejsca, błyskawicznym pociągnięciem zakrzywionej szabli ściął tych dwóch stojących obok mężczyzn, odwrócił się wydając gardłowym głosem komendę powrotu. Oddział w milczeniu wyszedł ze świątyni i opuścił chrześcijańską wioskę, pozostawiając ją nietkniętą.

Maciej Tomaszewski SJ

 

Czwartek w oktawie Wielkanocy

W prawdzie

por.: Dz 3,11-26; Ps 8; Ps 118,24; Łk 24,35-48

Pokój jest pierwszą wiadomością, z jaką sam zmartwychwstały Jezus przychodzi do apostołów. Boży Pokój nie spotyka się jednak z entuzjastycznym przyjęciem, ale ze zmieszaniem i wątpliwościami.

Ciężko jest człowiekowi zdobyć się na myślenie bezinteresowne, pełne prostoty, które przejawiałoby się w dosłownym braniu sensu wypowiedzi, bez szukania aluzji i podtekstów. Bo przecież jak to możliwe -- myśmy się Go zaparli, uciekli i opuścili w potrzebie pomimo wcześniejszych zapewnień o naszej wierności -- a On teraz, bez żadnego rozliczania czy wypominania, ot tak po prostu, przychodzi i wita nas słowami "Pokój wam" -- jakby o wszystkim zapomniał. I tak w rzeczywistości jest: Miłość nie pamięta złego.

Podobnie Apostołowie w pierwszym czytaniu: bez jakiejkolwiek zawiści, głoszą Dobrą Nowinę i wzywają zgromadzony lud do tego, co niezbędne: "Pokutujcie więc i nawróćcie się, aby grzechy wasze zostały zgładzone (...)". W pierwszej chwili mogłoby się wydawać, że słowa te bardziej pasują do okresu Wielkiego Postu niż do Oktawy Wielkanocy. Konieczność nawrócenia staje się jednak oczywista w kontekście relacjonowanego uzdrowienia: "I przez wiarę w Jego imię temu człowiekowi, którego widzicie i którego znacie, imię to przywróciło siły. Wiara wzbudzona przez niego dała mu tę pełnię sił, którą wszyscy widzicie."

Na uzdrowienie jest również miejsce w moim życiu: uzdrowienie z niemocy wyciągnięcia dłoni do tego, kto mnie zdradził; uleczenie z braku sił do ofiarowania pokoju tym, którzy zachowali się podle wobec mnie.

Proces każdego nawrócenia rozpościera się między dwoma biegunami: zła i dobra. W przypowieści o Synu Marnotrawnym tytułowy bohater sam uznaje swoją winę. Nawrócenie jest możliwe tylko wtedy, gdy dowiem się, poczuję i zrozumiem, od czego mam się odwrócić się ku czemu. Dlatego Bóg często posyła ludzi, którzy mają za zadanie nazywanie po imieniu zła, od którego mam się odwrócić. Wysłuchanie ich bywa bolesne, ale jest konieczne, życiodajne.

Po całej plejadzie proroków, z których ostatnim był Święty Jan Chrzciciel, Bóg posłał Swojego Syna. Teraz tę trudną, uświadamiającą rolę, z odwagą spełniają Apostołowie. Dzisiaj takie nazywanie rzeczy po imieniu zupełnie nie jest w modzie, bo uważane za "stresogenne" bądź utożsamiane z brakiem tolerancji wobec inności. Na szczęście nie przez wszystkich.

Tymczasem przyjęcie prawdy o zmartwychwstaniu Jezusa ma potwierdzić się konkretną, gruntowną zmianą mego życia, czyli nawróceniem, bo wiara bez uczynków martwa jest. Nawrócenie zawsze kosztuje ponieważ wymaga odejścia od tego, co zostaje zdemaskowane a do czego przywykłem. Apostołowie nazywają rzecz po imieniu: "Zaparliście się Świętego i Sprawiedliwego, a wyprosiliście ułaskawienie dla zabójcy. Zabiliście Dawcę życia (...)."

Dalszy ciąg Dziejów Apostolskich pokazuje, że na ziemskie losy Apostołów mają wpływ ci, którzy słyszą od nich słowa prawdy (...)

A co spotyka tych, którzy mają odwagę powiedzieć mi ją prosto w oczy?

Maciej Tomaszewski SJ

 

Piątek w oktawie Wielkanocy

Kryterium

por.: Dz 4, 1-12; Ps 118; Ps 118,24; J 21,1-14

Dzisiejsze pierwsze czytanie mówi o konsekwencje głoszenia Ewangelii. Przepowiadanie Dobrej Nowiny o zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa napotyka na utrudnienia, przeciwności i prześladowania wymierzone przeciw tym, którzy ją głoszą. Zastanawia prawidłowość najbujniejszego rozwoju Kościoła właśnie w czasach ucisku. Świadectwo jest wówczas szczególnie czytelne: "A wielu z tych, którzy słyszeli naukę, uwierzyło. Liczba mężczyzn dosięgała około pięciu tysięcy."

Spełniły się zapowiedzi Jezusa o zmartwychwstaniu, spełnić się również muszą i wypełniają się Jego słowa o prześladowaniach: "Jeżeli Mnie prześladowali, to i was będą prześladować" (J 15,20b). Sprawdza się to w dzisiejszym fragmencie z Dziejów Apostolskich. Rodzi się zatem pytanie o warunki, w jakich dzisiaj działa Kościół. W Polsce dostrzec można pewną dwoistość: z prawnego punktu widzenia wydaje się, że Kościół, jako instytucja, cieszy się potrzebnymi swobodami; z drugiej jednak strony widać, że również obecnie nikomu, kto należy do Kościoła, nie brakuje okazji do takiego postępowania, które świadczyłoby wyraźnie, o celu życia człowieka i sposobie jego osiągnięcia. A takie postawy nie zyskują już powszechnego uznania.

Szybko zmieniająca się rzeczywistość domaga się od każdego wyraźniejszego udzielenia odpowiedzi na dwa pytania, przed którymi nie sposób uciec: kim jestem? i dokąd zmierzam? W dobie widocznych, odczuwalnych przekształceń ekonomicznych, naznaczonych pogłębiającym się dystansem między bogatymi, "ustawionymi w życiu", a biednymi, coraz pilniejsza staje się potrzeba określenia celu życia, by móc dostosowywać do niego swoje postępowanie. Dlatego trzeba właściwie określać przydatność wszystkiego, co nam zostało dane jako możliwości, do naszej dyspozycji tu i teraz na ziemi. Apostołowie nie ukrywali prawdy i postawili sprawę jasno mówiąc o Jezusie Chrystusie: "I nie ma w żadnym innym zbawienia, gdyż nie dano ludziom pod niebem żadnego innego imienia, w którym moglibyśmy być zbawieni." Jesteśmy zaproszeni do zrelatywizowania w świetle tych kluczowych słów wszystkich dóbr, talentów, darów, zdolności oraz wszelkich propozycji świata -- idei, haseł, perspektyw, obietnic, możliwości, z którymi spotykamy się w codzienności. Tym samym jesteśmy wezwani aby używać je o tyle, o ile są pomocą do osiągnięcia naszego ostatecznego celu; wynika stąd również potrzeba unikania tego wszystkiego, co jest przeszkodą do naszego celu.

Dzisiaj natrętna propaganda ideologii użycia, konsumpcji począwszy od jednorazowych opakowań po mierzenie wartości osoby jej dochodem, stara się pociągnąć człowieka w przeciwną stronę, jakby upatrując pełni szczęścia w tym, o czym krzyczą reklamy. Tymczasem (nie przesądzając i nie przekreślając prawdziwej wartości tych rzeczy) trzeba nam odnieść je do ostatecznego celu człowieka -- do życia wiecznego. Dostąpimy go, gdy uznamy, że Jezus Chrystus jest Synem Bożym, to znaczy gdy zapragniemy podejmować trud życia, ktore zmierza do zgodności z wyznawaną wiarą.

Maciej Tomaszewski SJ

 

Sobota w oktawie Wielkanocy

Dylemat

por.: Dz 4,13-21; Ps 118; Ps 118,24; Mk 16,9-15

Dzisiejszy fragment Dziejów Apostolskich jest jakby relacją z przesłuchania Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego. Apostołowie nauczali i czynili dobro -- uzdrowili człowieka, przez co wzbudzili powszechne zainteresowanie, ale przez co narazili się na represje ze strony wykształconej elity. Uczeni i faryzeusze nie mogli jednak nic im zrobić, ponieważ fakty przemawiały jednoznacznie za apostołami: "(...) dokonali jawnego znaku, oczywistego dla wszystkich mieszkańców Jerozolimy. Przecież temu nie możemy zaprzeczyć." Głoszenie Dobrej Nowiny nie może być oddzielone od pełnienia dobrych uczynków, bo inaczej nikogo nie zainteresuje, nie przyciągnie, nie zwróci niczyjej uwagi jako jałowe i nieskuteczne. Ewidentne dobro nie zmieniło jednak postawy prześladowców, którzy "zakazali im w ogóle przemawiać i nauczać w imię Jezusa."

Nie jest to jakaś historia, która wydarzyła się tylko raz, incydentalnie, gdzieś tam w Jerozolimie, ale pewien typ, model sytuacji, która powtarza się przez wieki ponieważ wynika z podejmowania Jezusowego polecenia: "Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu!".

Mamy tu nakreślony wyraźny konflikt między władzą doczesną a Bogiem; konflikt, wobec którego kiedyś musiał zająć stanowisko Pan Jezus. Teraz, Jego Apostołowie stawiają sprawę jasno: "Rozsądźcie, czy słuszne jest w oczach Bożych bardziej słuchać was niż Boga?" Znowu można postawić pytanie o stosowalność tych słów dziś w Trzeciej Rzeczpospolitej. Czy wcielanie w życie błędnie rozumianej tolerancji, a więc: zgody (wyrażonej bezczynnością) na zalew przemocą z ekranów telewizji, neutralny [bez Boga] światopogląd w programach szkolnych zacierający różnicę między dobrem a złem, milczące przyzwolenie na kampanię konsumpcjonizmu i użycia rzeczywiście są podjęciem słów Apostołów, że bardziej trzeba się słuchać Boga niż ludzi?

Ile jeszcze złych duchów ma być wyrzuconych przez Pana Jezusa z każdego z nas by stać nas było na odważne powiedzenie "nie" takiemu światu? Trzeba zatem prosić Boga o dar męstwa, by z odwagą tworzyć kulturę, która nie będzie ukrywała za króliczkami i zajączkami faktu, że Jezus Chrystus zmartwychwstał. Nie da się tak żyć, by się nikomu nie narazić, bo "nikt nie może dwom panom służyć".

Maciej Tomaszewski SJ

 

 

 

 

 

na początek strony
© 1996-1999 Mateusz