KS. TOMASZ SCHABOWICZ
Szukając Żywej Obecności „Do Ciebie wołam, Panie, prędko mi dopomóż; usłysz głos mój, gdy wołam do Ciebie. Niech moja modlitwa będzie stale przed Tobą jak kadzidło; wzniesienie rąk moich jak ofiara wieczorna!” (Ps 141,1n)
A do tego jeszcze słowa Jezusa, które słyszę jak ciągłe wezwanie, a może nawet wyrzut: „Czuwajcie i módlcie się, [...]; duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe.” (Mt 26,41; por. Łk 21,36; 22,40.46).
Jeśli chcę żyć Bogiem naprawdę, koniecznie trzeba mi przyjąć postawę psalmisty. Nieustanne wznoszenie ku Niemu swego człowieczeństwa jest niezbędne do życia. Przecież stworzenie nie może istnieć bez swego Stwórcy – Źródła i Najwyższej racji swego bytowania. Jak nie da się żyć bez oddychania, tak nie da się naprawdę istnieć bez Boga. Tym bardziej kiedy uświadamiam sobie, że Opatrzność Boża nieustannie podtrzymuje mnie w istnieniu. W każdej chwili daje mi niezliczoną ilość darów! Wprawdzie zaangażowanie Boga w mojej sprawie jest niezależne od mojej o Nim pamięci czy wdzięczności, jednak cel i spełnienie siebie odnajduję tylko w osobowym spotkaniu Tego, który mnie wymyślił od „a” do „z”. Przypomnieć sobie wypada starą regułkę katechizmową. Na pytanie „po co Pan Bóg stworzył człowieka?”, odpowiedź brzmi: „aby Pana Boga poznawał, czcił i kochał Go”. Gdy myślą i sercem podejmuję wezwanie Boga i przyjmuję to, co Bóg ofiarowuje, wtedy zmienia się jakość życia. Doświadczam radości w pełni. Jezus Chrystus przecież wyraźnie powiedział, że chce dla nas radości. Radości powodującej zmianę mojego nastawienia na świat, siebie i bliźnich. Odtąd mogę już widzieć nie „spod zmarszczonych brwi”, ale w pełnym blasku Światła Prawdy.
Radość owa nie jest wprawdzie (nie może być dla mnie!) celem samym w sobie, lecz pochodną naszego otwarcia na to, co Jezus nam objawia o Ojcu: „To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna” (J 15,11).
Modlitewnemu nastawieniu towarzyszą zwykle skrajne odczucia. Z jednej strony nadzieja na polepszenie kontaktu z Bogiem, z drugiej zaś obawa o własny „pozytywny wizerunek”. Strach, że kiedy pozwolę Bogu się dotknąć i zajrzeć w moje serce, stanę przed nowymi wymaganiami. Ujawnione też zostaną moje słabości i nieporadność. Choć ta obawa jest z czysto ludzkiego punktu widzenia słuszna, bo rzeczywiście Bóg będzie chciał mnie uwalniać i oczyszczać, to nie mogę się dać wystraszyć. Nie mogę dopuścić by zwątpienie zasiewane przez przeciwnika doprowadziło do zaniechania! To tak jakbym wolał trwać w fałszywym przekonaniu o własnej doskonałości, a bał się prawdy; „Dzieci, nie miłujmy słowem i językiem, ale czynem i prawdą! Po tym poznamy, że jesteśmy z prawdy i uspokoimy przed Nim nasze serce. A jeśli nasze serce oskarża nas, to Bóg jest większy od naszego serca i zna wszystko.” (1J 3,18n)
Aby odzyskiwać dziecięcą prostotę kontaktu z Bogiem, trzeba się natrudzić. Dobrze więc skorzystać z pomocy. Tradycja wypracowała i zweryfikowała w praktyce założenia modlitwy. Powstało coś w rodzaju teorii. Ale przecież „nie ma niczego bardziej praktycznego niż dobra teoria”.
We wszystkim, cokolwiek czynię, Bóg ma być zawsze na pierwszym miejscu. Tym bardziej ta zasada obowiązuje w działaniu odnoszącym się wprost do Niego. Z modlitwy ma wzrastać chwała Boga. Wzrastać mam ja w Nim. Nie mogę szukać na modlitwie zaspokajania moich pragnień, choćby nawet samych w sobie najszlachetniejszych. Na samym początku konieczne jest więc otwarcie się na paradoks płynący z wiary, że to Bóg Ojciec zwraca się do mnie i pochyla się by słuchać; „Panie, usłyszałeś pragnienie pokornych, umocniłeś ich serca, nakłoniłeś ucha...” (Ps 10,17); „Alleluja. Miłuję Pana, albowiem usłyszał głos mego błagania, bo ucha swego nakłonił ku mnie w dniu, w którym wołałem” (Ps 116,1n). Duch Święty zaś chce pomagać w otwieraniu się na Żywą Obecność. Jeśli tylko przyzywam Go choćby jednym westchnieniem, to „...Duch przychodzi z pomocą naszej słabości. Gdy bowiem nie umiemy się modlić tak, jak trzeba, sam Duch przyczynia się za nami w błaganiach, których nie można wyrazić słowami.” (Rz 8,26).
Ważnym elementem budowania relacji modlitewnej z Bogiem, jest świadome przyzwolenie, by Pan dotykał mnie, jak chce i kiedy chce. Trzeba oduczyć się cenzurowania Pana Boga – narzucania Mu formy spotkania. Świadomie przyjąć powinienem postawę bezbronności, tak, by otworzyć się na wszystko co Bóg chce mi dać. Przyjąć wszystko co On przygotował. Pociechę, która nieraz pojawia się na modlitwie, ale i to, co może zaboleć, zasmucić czy zawstydzić.
Nie można także traktować modlitwy jako czegoś do przerobienia czy do odrobienia. Przyjęcie optyki ucznia „na trzy >z<„ („zakuć – zdać – zapomnieć”), powoduje „odfajkowanie” obowiązku bez przełożenia się tego faktu na wzrastanie Boga we mnie. Wtedy nie spotykam Boga, lecz tylko odmawiam swoje modlitwy. Modlę się bardziej do siebie niż do Boga. Moje zaś wzrastanie nie ma być pańszczyźnianą odróbką obowiązku na tzw. „państwową ocenę”!
Istnieje coś takiego, co można by określić jako „próg modlitwy”. Jak chcemy wejść do pokoju, to koniecznie trzeba go przekroczyć. A tak często się na nim potykam! Albo stając przed nim, myślę sobie: „za wysokie progi...”. Ulegam fałszywemu przekonaniu, że to, co nie odpowiada mojemu aktualnemu nastrojowi – nie zaspokaja potrzeby, można pominąć.
Próg ten odgradza dwa stany ducha. Przed progiem jestem ja sam, skoncentrowany na sobie, np. na swoich lękach, zranieniach i innych problemach. Jednym słowem egocentryk, który nie potrafi przenieść uwagi na Boga! Za progiem zaś jestem naprawdę – zaczynam istnieć. Zwracam się cały do Boga. Pozwalam, by olśnił mnie Jego Majestat. Mam wolę trwania w Nim, a to przecież wola (moje zdecydowane i świadome „chcę”), a nie pobożne odmawianie, decyduje o wartości modlitwy. Staję przed Nim – otwarty na Jego Wolę. Rozmawiam.
Owszem, po grzechu pierworodnym ten próg jest niemożliwy do pokonania o własnych siłach. Na szczęście Bóg ze swej strony zawsze przychodzi z pomocą. Bóg nie zawodzi ani się nie spóźnia. Zawsze jest pierwszy...
Jeśli przyswoję sobie takie nastawienie, to dopiero wtedy naprawdę będę mógł doświadczać zbawienia. Otwierać się na Zbawcę przyjmując Go u siebie. I dostaję szansę jak Zacheusz. Stanąć przed Panem. I pytać.... i słuchać... i mówić. Tak, by w końcu usłyszeć: „Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama. Albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło.” (Łk 19,9n).
Ks. Tomasz Schabowicz
© 1996–2005 www.mateusz.pl