WOJCIECH JĘDRZEJEWSKI OP
Jeszcze w trakcie studiów w dominikańskim kolegium wybraliśmy się wraz z czwórką innych braci na pielgrzymkę hippisów. Zaraz drugiego dnia wydarzyło się coś, co wywarło niemały wpływ na każdego z nas. Wieczorem, przy ognisku, jeden z „weteranów” wystrzelił kilka brutalnie szczerych pytań: „Po co tu przyjechaliście. Nawracać trudną młodzież? Chcecie zrobić sobie poligon duszpasterski? Czego tu szukacie i jak długo macie zamiar zostać?”
Dla młodych dominikanów, rozpoczynających karierę duszpasterską, był to niezły wstrząs: Mamy tłumaczyć powód swojej obecności? Uzasadniać, dlaczego pojawiamy się wśród długowłosych? Czyż fakt przybycia zakonników nie jest sam z siebie zrozumiały? Czy nasza tożsamość nie mówi jasno o intencjach? Jak to: „po co przyjechaliście?”
Był to pierwszy moment mojego zakonnego, a później kapłańskiego życia, kiedy nic nie było jasne samo z siebie: habit, święcenia, wiedza, posłannictwo Kościoła w żadnym stopniu nie przydawały autorytetu w oczach napotykanych – zwłaszcza młodych – ludzi. Coraz częściej natrafiałem na następującą formułę myślenia: bycie księdzem bynajmniej nie znaczy, iż twoje słowa o Bogu są coś warte. Dopiero kiedy stwierdzimy, że to, co mówisz, ma wartość, przyznamy ci autorytet, i możesz liczyć na nasz posłuch.
Bardzo zmienia się scena polskiego Kościoła. Nie ma już na niej szczególnie wyeksponowanego miejsca dla kapłana. Nie odgrywa tam pierwszoplanowej roli. Jego pojawienie się na scenie nie budzi owacji. Ta właśnie sytuacja – nie zaś agresywny antyklerykalizm – stanowi zdecydowanie novum katolicyzmu w naszym kraju. Kapłan nie posiada już autorytetu na mocy samych tylko święceń. Musi go zdobyć. Tak u swoich wiernych, jak i u ludzi nieidentyfikujących się z Kościołem. Sutanna, koloratka, habit funkcjonują w tej chwili jako znak przynależności do grupy społecznej, podobnie jak mundur policjanta, czy lekarski kitel. Wśród samych katolików, nie mówiąc już o innych ludziach, coraz bardziej powszechna staje się mentalność, dla której kapłan jest funkcjonariuszem instytucji kościelnej. Jako taki nie zasługuje sam z siebie na szczególny kredyt zaufania, uznania. Dopiero wtedy, gdy okaże się on człowiekiem głębokiego życia duchowego czy dużego formatu intelektualnego bądź da się poznać jako serdeczny, życzliwy, otwarty na potrzebujących duszpasterz, zyska szacunek i miłość. Gdyby jednak pozostał na poziomie porządnie spełnianych funkcji, do jakich się zobowiązał przyjmując święcenia, będzie postrzegany jako przyzwoity urzędnik.
Kapłan zatem, w konfrontacji ze światem, jak również w zmienionym krajobrazie polskiego Kościoła, nie ma co liczyć na dawne przywileje. Może w związku z tym obrazić się na niewdzięcznych i aroganckich laików, którzy zbyt płasko patrzą na kapłanów, nie umiejąc przy tym docenić ich historycznej roli w polskiej kulturze katolickiego narodu. Może złościć się, kiedy młodzież na widok księdza, zamiast pozdrawiać Pana Jezusa, krzyczy: „Cześć Batman”, a dorośli pytają na przykład: „Czy nie wie pan, o której jest jutro msza?”
Jest jednak inne wyjście: można wykorzystać sytuację zmiany podejścia do nas, kapłanów, dla zdobycia większej prostoty własnego, chrześcijańskiego życia. Owa prostota nie jest bowiem łatwa wówczas, gdy spotykamy się z nadmiarem tanich pochwał, ukłonów, „pozdrowień na rynkach i pierwszych miejsc w synagogach”. Trzeba mieć duchową klasę, aby nie polubić tych objawów czci, wyróżnień i nie uzależnić się od nich jako upragnionych dowodów własnego znaczenia. Iluż młodych księży zmanierowało się, popadając w mentorski i butny ton, pod wpływem otoczenia, które zbyt służalczo i bezkrytycznie afirmowało ich „kapłańską godność”. Jak wielu z księży straciło ludzki głos, kiedy z ambon wyniesienia ponad „Boży ludek” nieustannie przemawiali miast mówić. Ilu z nas przywykło zabierać głos w każdej sprawie, przypisując sobie niepisany mandat uprawniający do wydawania liczących się w publicznej opinii sądów i diagnoz. Dziś, wydaje się, że coraz rzadziej znajdujemy się w sytuacji osób nadmiernie uprzywilejowanych. Jest to szansa odkrycia prostoty ewangelicznego przeżywania własnego kapłaństwa. Rodzi się ona z posłuszeństwa słowom Jezusa: „Nie chciejcie, aby nazywano was mistrzami, jeden jest bowiem wasz Nauczyciel: Chrystus. Nie pozwalajcie też, aby was nazywano ojcami, jednego bowiem macie Ojca, w niebie”. Nie dość że nie wypełniamy tych słów Pana, to jeszcze dorzuciliśmy kilka innych tytułów, które stają się nie tylko bardzo chciane, ale wymagane pod groźbą obrazy majestatu.
Teraz, przez sytuację, kiedy coraz więcej ludzi wzrusza ramionami wobec rzekomo należnych duchownym tytułów oraz ich pretensji do szacunku i posłuszeństwa tam, gdzie nie wchodzi w grę liturgia ani doktryna, Pan Jezus daje nam praktyczną lekcję rozumienia Jego słów: „Nie chciejcie...” Skoro sami nie umieliśmy przestać chcieć, Pan zabiera niebezpieczne dla nas zabawki. Jest więc to błogosławiony czas, kiedy Bóg sam postanowił ochronić nas, kapłanów, przed życiem w fikcyjnej aurze dostojeństwa, które tak łatwo manieruje lub wbija w pychę. Błogosławiony czas nawrócenia do stania się uczniami.
Mając bowiem mniej okazji do łatwego odgrywania roli mistrzów na scenie zawsze gotowej przyjąć oklaskami ważnego aktora, możemy zwrócić się do Jedynego Mistrza, aby Go słuchać. Gdy nie cisną się do nas tłumy gotowe spijać z ust każde kapłańskie słowo, jest szansa na własną rozmowę z Jedynym Nauczycielem. Skoro topnieje nam tłum poszukujący rady ojca, który wszystko wie najlepiej, możemy sami, zrzucając paternalizm, stać się dziećmi Jedynego Ojca.
W ten sposób Pan daje nam zamiast tytułów, ukłonów, pozdrowień, prezentów, obiadów, oracji jedyny Skarb. Jest to prawdziwy klejnot, a nie kiczowate świecidełka. On sam jest tym Skarbem, o którym Paweł pisał: „Ale to wszystko, co dla mnie było zyskiem (obrzezanie, Ród Izraela, Pokolenie Beniamina, Hebrajczyk, faryzeusz, nieskazitelna sprawiedliwość legalna) ze względu na Chrystusa uznałem za stratę. I owszem, nawet wszystko uznaję za stratę ze względu na najwyższą wartość poznania Chrystusa Jezusa Pana mojego. Dla Niego wyzułem się ze wszystkiego i uznaję to za śmieci, bylebym pozyskał Chrystusa i w Nim się znalazł” (Flp 3, 4-9). Takiej właśnie wolności ucznia, rozkochanego w Panu, a nie w przywilejach, chce nam udzielać Chrystus. On sam pragnie być naszym życiem, tak by nawet w sytuacji całkowitego braku zainteresowania Kościołem, jego sługami i nauką, nie zabrakło nam szczęścia i sensu. Cały splendor jaki mogliśmy do niedawna otrzymywać od ludzi, był zwodniczym światłem. Jedynym Światłem zdolnym trwale napełnić nas radością i nadać kierunek życiu jest sam Chrystus. Chcieć znaleźć poczucie sensu w zewnętrznych nieistotnych przejawach kapłańskiej posługi oznacza ryzyko życiowej tragedii i frustracji. Dziś właśnie ta prawda staje się dla polskiego duchowieństwa jaskrawo widoczna. Kto nie zechce zostawić dotychczasowych bogactw płynących z faktu bycia kapłanem, aby pójść w ubóstwie ducha za Jezusem, odejdzie zasmucony w ponure niespełnienie i samotność.
Gdybyśmy zdobyli się na szaleństwo uznania za śmieci tego, co na chwilę jedynie może ukoić pragnienia, aby coś znaczyć, moglibyśmy odkryć naszą prawdziwą wartość w powołaniu przez Jezusa. Powołaniu, które najpierw oznacza towarzyszenie Mistrzowi. „Potem wyszedł na górę i przywołał do siebie tych których sam chciał, a oni przyszli do niego. I ustanowił Dwunastu, aby Mu towarzyszyli, by mógł ich posyłać na głoszenie nauki” (Mk 3, 13-14). Pierwszym powołaniem kapłana – apostoła nie jest robienie czegokolwiek, ale bycie przy Panu. Skarbem apostoła nie jest więc sława jego czynów, pochwała ludzi, autorytet religijnego działacza, ale Osoba Mistrza. Święty Paweł, kiedy opowiada o sobie, najpierw podkreśla, że „należy do Chrystusa”, a dopiero potem, że Mu służy (Dz 27, 23).
Był czas, kiedy kapłani wiele czynili w duchu służby Panu, otrzymując za to, przy okazji, nagrodę ludzkiego szacunku. Teraz Chrystus chce coś uczynić dla kapłanów: odnowić swoją miłość w naszych sercach, rozradować nas swoim Duchem.
Ewangeliczna prostota i radość z jedynego Skarbu stanowią warunek wolności w głoszeniu Królestwa wszystkim i na wszystkie sposoby. Dzięki nim nie przyjdzie nam do głowy, aby wskazywać ludzi, z którymi lepiej nie rozmawiać i nie spotykać się (bo, na przykład, nie są lizusami wobec Chrystusowych kapłanów). Wolni od przywiązania do wyjątkowych względów, możemy na przykład mieć udział w programie telewizyjnym, gdzie będziemy po prostu zwykłymi uczestnikami, którym w dyskusji przerywa się i bynajmniej za to nie przeprasza. Jakie ma to znaczenie, że nie wyniosą nas w lektyce. Przecież nie idziemy tam po to, by sycić się okazywanym szacunkiem, ale głosić Ewangelię.
Wiele środowisk w świecie, a nawet w Kościele, pozostanie zamkniętych dla kapłanów, którzy nie potrafią uwolnić się od oczekiwania na należne im – ich zdaniem – względy. Pewni ludzie nie mają ochoty adorować „buca w sutannie” i jeśli nie wejdzie do ich grona jako normalny człowiek, nie zechcą go w ogóle.
Ostatnio pojawia się w Kościele coraz więcej wspólnot dorosłych ludzi – świeckich katolików. Im dojrzalsza jest taka wspólnota, tym krytyczniej potrafi oceniać kapłana. Nie szukają bowiem nadzorcy ani niemilknącego kaznodziei – niejeden z wykształconych liderów potrafi mówić głębiej, lepiej i z większą kompetencją – ale pragną dobrego pasterza. Chcą spotkać w kapłanie mądrego przyjaciela, który pomaga im żyć Ewangelią, umacnia własną dojrzałością w drodze i karmi łaską świętych sakramentów.
Doświadczenie pracy w szkole pokazuje, że ważny jest bezpośredni kontakt z nauczycielami. Niejednokrotnie budowanie więzi, która umożliwi głoszenie im Jezusa, nie będzie polegało na celebrowaniu Eucharystii dla grona pedagogicznego (na której pojawi się garstka osób już zaangażowanych w życie Kościoła), lecz na przyjęciu zaproszenia do udziału w nauczycielskiej imprezie. Jeśli takie postawienie sprawy wydaje się przesadą, warto przypomnieć sobie zwyczaje Mistrza z Nazaretu, który nie umówił się z Zacheuszem w synagodze, lecz w jego domu, o nie najlepszej zresztą reputacji.
Pan Jezus wziął do ręki bicz i z miłości robi porządek w Kościele, aby nie był „targowiskiem próżności”. Jest to błogosławiony czas naszego oczyszczenia, którego potrzebujemy my – kapłani, aby odkryć smak prawdziwego szczęścia Jego sług, głoszących Ewangelię całemu światu.
Wojciech Jędrzejewski OP
© 1996–2009 www.mateusz.pl/mt/wj