KRZYSZTOF OSUCH SJ
Jezus powiedział do swoich uczniów: Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej! (J 15,9).
Jan Paweł II pytany o, jego zdaniem, najważniejsze zdanie w Piśmie Świętym, wskazał to: „Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” (J 8, 32). Idąc tym tropem, pytajmy: Jaka jest najważniejsza prawda, odsłonięta przez objawiającego się Boga? Jest nią – chyba zgodzimy się z tym – miłość Boga do człowieka. Najwyraziściej i najmocniej tę prawdę przekazał nam Bóg Ojciec w Jezusie Chrystusie.
Jezus dosłownie całym Sobą – zjednoczeniem natury Boskiej i ludzkiej, życiem, nauką, męką śmiercią i zmartwychwstaniem – komunikuje właśnie prawdę o miłości Boga do ludzi. Jednak na szczególne wyróżnienie zasługuje wyznanie miłości zawarte w tym zdaniu skierowanym do uczniów: Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej! (J 15,9). Nie potrafię wyobrazić sobie wspanialszego wyznania miłości ze strony Jezusa. Skala i intensywność Miłości, o której Jezus zapewnia, jest po prostu Boska! To dlatego nie da się, jak sądzę, wyobrazić sobie wyznania miłości idącego dalej niż to, co zawarł Jezus w tym jednym zdaniu.
Do tego wyznania należałoby często powracać, by je uwewnętrznić. Czyniąc to utracimy prawo do narzekania, iż nasz świat cierpi na brak miłości! Choć nadal będziemy mogli twierdzić, że miłość zaofiarowana nam przez ludzi – także tych najbliższych – jest (czy bywa) nie dość wspaniała i idealna. Bo przecież nie da się zaprzeczyć, że ludzka miłość rozczarowuje, gdyż stawia granice, wypala się i wygasa. Dość często zmienia „obiekt” upodobania i porzuca stare więzy miłości.
Na szczęście Jezusowa Miłość jest radykalnie inna. Nie da się jej wyczerpać w jakimkolwiek opisie. Nie chcąc ulegać podejrzanej emfazie, przywołam świadectwo św. Jana Ewangelisty: Jezus wiedząc, że nadeszła Jego godzina przejścia z tego świata do Ojca, umiłowawszy swoich na świecie, do końca ich umiłował. Taka miłość nie daje nam podstaw, by doszukiwać się w niej jakichś braków (J 13, 1).
Braki i problemy są po naszej stronie. Jednym z nich jest to po prostu, że trudno nam zgruntować Jezusową Miłość. Trudno ją zgłębić, gdyż jest właśnie Boska. Ponadto chyba tylko nieliczni od razu traktują ją odpowiednio poważnie. Ogół wierzących raczej długo z nią się oswaja i powoli uczy się przyjmować ją całym sercem oraz żyć nią od rana do wieczora.
Niestety, w ziemskim życiu napotykamy na różne przeszkody, które utrudniają nam odbiór Jezusowej miłości. Jedne oddziałują na nas raczej z zewnątrz, inne usytuowane są w nas i niełatwo określa się ich charakter. Łatwiej jest mówić o tym, co z zewnątrz przychodzi i odgradza od Jezusa.
Dzisiaj dużo ludzi ulega oszołomieniu tym wszystkim, co sami sobie fundujemy. Jest tego dużo. Oszołamia nas i ogłusza wszelki nadmiar (przeciwny umiarowi i ascezie). Między innymi wskutek pstrej „kakofonii dźwięków i obrazów” nasz rozum i głębszy wgląd w rzeczywistość działają na co dzień nie najlepiej. Potrzebne są specjalne zabiegi, np. takie jak wielodniowe rekolekcje w ciszy i odosobnieniu, by odzyskać równowagę umysłu i serca.
Inna wielka trudność i przeszkoda jest podobna do tej wskazanej przez Jezusa w Apokalipsie (por. Ap 3, 17 n); często wydaje się nam, że jesteśmy bogaci, samowystarczalni i świetnie się bawimy. I niczego więcej nam nie potrzeba. Dobra materialne, zdobycze nauki, „cuda” techniki, zajmowanie się niezliczonymi sprawami (ważnymi i błahymi, koniecznymi i zbędnymi) – to wszystko zamyka nas w naszym egoizmie i skrajnym egocentryzmie. Wszystkie gromadzone bogactwa dają nam złudne poczucie pewności siebie i niezależności. Zachowujemy się tak, jakbyśmy nie mieli żadnych wielkich pytań, tęsknot, cierpień i nie mieli nieustannie do czynienia z tajemniczym wymiarem istnienia w ogóle, a ludzkiej egzystencji w szczególności. To zachowanie przypomina kogoś, kogo dopadł wielki ból, a któremu po zażyciu mocnego leku znoszącego odczuwanie bólu wydaje się, że w jego organizmie jest już wszystko w porządku.
Iluzje, którym podlegamy (i ulegamy), nie trwają wiecznie. „Bańki mydlane” pryskają szybko, zaś te duchowo-cywilizacyjne mają nieco dłuższy żywot, ale i tak jest pewne, że wcześniej czy później każdy musi zderzyć się z radykalnym ubóstwem ziemskiej egzystencji. Wszyscy musimy uznać przygodność naszego istnienia. Często w wielkim bólu i szoku dociera do człowieka zrozumienie tego, że to żadna konieczność, żeby ktokolwiek z nas istniał i zawsze był. A jeśli zaistnieliśmy i jeszcze istniejemy, to jest to czysty dar Tego, Który Jest!
...Tak, my nie jesteśmy właścicielami naszego człowieczeństwa (i świata także nie). Jedno i drugie jest nam podarowane. I to od niedawna i na dość krótko. Można by powiedzieć (narażając się na protesty), że dostaliśmy to wszystko jedynie w dzierżawę. A jest ona szczególna, gdyż mamy się na niej (by tak rzec) „dorobić” życia wiecznego.
I jest jeszcze ważny świat naszych wielkich pragnień. Po usunięciu warstwy rutyny, zniechęceń i gorzkich rozczarowań – odkrywamy w sobie (na każdym etapie życia) pragnienia naprawdę wielkie. Rzec można niebotyczne; najdosłowniej niebo-tyczne. Czyż wszyscy nie pragniemy szczęścia, niekłamanego dobra i dobroci, bezpieczeństwa i czystej prawdy, a także doskonałej wiedzy? Tęsknimy za idealną miłością, doskonałą radością i trwałym pokojem serca. I co najdziwniejsze: nie potrafimy tego wszystkiego sobie dać i zapewnić. A jeśli nawet to i owo ze wzmiankowanych dóbr, na tym czy owym polu, udaje się zdobyć i osiągnąć, to nie na długo, gdyż właśnie nic nie jest tu trwałe, ostateczne. Wszystko jest kruche i tymczasowe...
Krótko mówiąc, życie na ziemi – w zestawieniu z najgłębszymi pragnieniami i tęsknotami – jest z pewnością wybrakowane. Jest ono znacznie (poważnie) i wielce znacząco wybrakowane! Każdy – czy tego chce czy nie – wypija tu na ziemi właśnie znaczną i znaczącą dawkę goryczy, zwątpień, niespełnień, a także poczucia krzywdy.
Czyniąc pewien przeskok, powiem, że nasz istotny problem polega w końcu na tym, czy na poważnie (a nie na niby) przyjmiemy Jezusową usługę potężnego Zbawiciela, który „jest z wysoka” (por. J 8, 23). On wkracza w sam środek naszych iluzorycznych przekonań i fatalnych błądzeń. On cierpliwie czeka, kiedy dopadnie nas prawda o bezbrzeżnym i majestatycznym ubóstwie człowieczej egzystencji. A kiedy to zaczyna się dziać, to On – w Kościele i poprzez Kościół światu, na wiele sposobów – głosi Dobrą Nowinę o spełnieniu wielkich pragnień i tęsknot człowieka w samym Bogu – w Jego nieskończonej miłości.
Niejako na początek dociera do nas właśnie to Jego wielkie zapewnienie i wyznanie: Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej!
Co z tym wyznaniem Miłości zrobimy, to zależy od nas. Możemy uchwycić się go oburącz albo dalej błądzić jak dziecko we mgle. Wybór jednej z dwóch możliwości jest brzemienny w skutki.
Jeśli miłości Jezusa do nas i naszej miłości do Niego nie potraktujemy z całą powagą i najwyższą starannością, to na pewno wciągnie nas w swe tryby mechanizm naprzemiennego pysznienia się i pogardzania sobą! Słusznie powiedziano, że poza Jezusem nie dano ludziom pod niebem żadnego innego imienia, w którym moglibyśmy być zbawieni (Dz 4, 12). Podobnie rzecz ma się z Boską Miłością. Bez niej, poza nią nie znajdziemy w pełni i trwale przyjaznego środowiska życia i szczęścia.
Alternatywą dla Miłości jest ból ducha (oby nie wieczny). Rozmijanie się z zaofiarowaną Miłością, a tym bardziej odrzucenie jej, zawsze skutkuje (prócz bólu) także chorobą ducha. Polega ona na tym, że nasz duch – pozbawiony świadomego kontaktu z nieskończoną Miłością Boga i Zbawiciela – zachowuje się szaleńczo, jak w obłędzie: człowiek dotknięty tą choroba raz namiętnie siebie wywyższa, kiedy indziej namiętnie sobą pogardza.
Człowiek zdany tylko na siebie i ze sobą całe życie gadający, czuje wewnętrzny przymus wyżywania się „najpierw” w pysze, która go nadyma i czyni niby wielkim i spełnionym. A potem dopada człowieka inny przymus: poniżania siebie i pogardzania sobą. To jakby dla zatarcia czy skompensowania poprzedniego fałszu na swój temat! Efektem tej naprzemienności przeżyć jest narastające poczucie zdezorientowania i słabości. Ogarnia człowieka narastające poczucie wyczerpania, zmęczenia i braku sił do twórczego zaangażowania.
Któż świadomie wybiera sobie taki los? Ale „jakoś” wybiera. I ten marny wybór, a raczej stan duchowego zniewolenia, należy wszechstronnie oświetlić Bożym światłem. Jesus jest właśnie Światłością (por. J 1).
Obyśmy w końcu mogli poznać i uznać wspaniałość „oferty” Jezusa! On zapewnia nas, że tylko Jego Boska Miłość jest w pełni dobroczynna i trwa wiecznie. To ona – Jezusowa Miłość – jest odpowiedzią zarówno na wielkie pragnienia, jak też na radykalne ubóstwo człowieka. Jezusowa Miłość uzdrawia, odmienia i dogłębnie pociesza, wynosząc nas na „wyżyny Nieba” (por. Ef 1,3).
Gdy to wszystko zaczynamy już dobrze pojmować i przyjmować, to pojawia się z kolei praktyczny temat doskonalenia sztuki życia z Jezusowej Miłości, z Jego wyznania: Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wiemy na ten temat już niejedno... A ja z radością i głębokim przekonaniem wskażę, doradzę (jeszcze raz) trzy tomiki: ON i ja, Gabrieli Bossis. Tak łatwo i w pięknym wydaniu znajdziemy w mich bezcenną pomoc w pielęgnowaniu sztuki życia z Miłości Jezusa!
o. Krzysztof Osuch SJ
Częstochowa, 23 lipca 2010 AMDG et BVMH
Inne teksty: www.mateusz.pl/mt/ko. Zapraszam na odnowione strony Centrum Duchowości: http://www.czestochowa.jezuici.pl
Znaczna część moich rozważań zamieszczanych w ostatnich paru latach na Mateuszu została wydana w formie książki – zobacz: http://ksiazki.wydawnictwowam.pl/?app=info&poz=2458
© 1996–2010 www.mateusz.pl/mt/ko