KRZYSZTOF OSUCH SJ
„Oto co byłoby godne długich poszukiwań: zrozumieć, jak przychodzi Ten, który jest zawsze obecny” (św. Grzegorz z Nazjanzu). „Nie można być długo chrześcijaninem, jeśli przestanie się modlić, tak jak nie można żyć długo, nie oddychając” (Romano Guardini).
Wszyscy pragniemy dobrej i owocnej modlitwy, zwłaszcza jeśli jest to czas rekolekcji. Szczerze pragniemy, żeby przychodził do nas i udzielał się nam Ten, o którym wiemy, że Jego Miłość stwarza nas nieustannie, ogarnia i niesie. Pragniemy też, by pogłębiała się świadomość naszej chrześcijańskiej tożsamości... Spełnienie tych szlachetnych pragnień zależy zapewne od wielu „czynników”. Jednym z nich, najważniejszym i najbardziej osobistym, jest nasza modlitwa. Wszyscy mamy w tym względzie pewne doświadczenia. Jedne nas radują, inne smucą i rodzą poczucie pewnej bezradności i zniechęcenia.
Bywa nieraz tak, że mimo szczerych chęci i prób, by się dobrze modlić, doświadczamy niepowodzeń w modlitwie. Kto nie zna takiego uczucia, że wychodząc z modlitwy ma poczucie, jakby się nic nie wydarzyło! Jakby zabrakło spotkania z kimś naprawdę ważnym, Najważniejszym – z Bogiem.
Tak bywa w codzienności, a i na rekolekcjach przydarza się być niezadowolonym z praktykowanej modlitwy. Myślę, że jest to problem ważny i należy pytać o przyczyny poczucia niezadowolenia z modlitwy, która, gdyby była spotkaniem z Bogiem, to powinna zadowalać i radować. Właśnie, może główny problem polega na tym, że w czasie modlitwy dbamy o różne „elementy”, ale nie dość potrafimy zadbać o to, by modlitwa była stanięciem naprzeciw siebie: mojego ja i Boskiego Ty! Dla jakiegoś (pewno ważnego) powodu nie dochodzi do spotkania. Są tylko pozory spotkania, gdyż nie daliśmy szansy sobie i Bogu, by się naprawdę spotkać! By dokonać wymiany tego, co Bóg najbardziej pragnie zaofiarować nam/mnie, i co my, co ja pragnę Bogu ofiarować, powiedzieć, powierzyć...
Wiem, że przyczyn, dla których nie dochodzi do autentycznej modlitwy jest więcej niż jedna. Ale w tej chwili pragnę wskazać tylko jedną. Nazywam ją nieumiejętnością przekroczenia progu, za którym zaczyna się prawdziwa modlitwa, prawdziwe spotkanie z Bogiem.
Dawniej progi, zwłaszcza w wiejskich chatach, bywały dość wysokie. Obecnie progi są niskie, a nawet całkiem się je usuwa ze względów praktycznych. Inaczej jest z progiem do tej „izdebki”, do której należy wejść, by modlić się do naszego Ojca, który jest w ukryciu (por. Mt 6, 6). Tego progu nie da się zlikwidować. Nie należy dać sobie wmówić, że go nie ma! Jest on dość wysoki i za każdym razem przekracza się go z pewnym wysiłkiem. Jest to wysiłek wiary i uważności, skupionej uwagi. Jeśli próbujemy przekraczać ten próg rutynowo, bez uwagi i jakby od niechcenia, to możemy się na nim potknąć, przewrócić i zostać przed progiem (nie przekroczywszy go).
Jezus klaruje sytuację modlitwy tak: Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. Udzieli się tobie na pewno...
Winno być zawsze i za każdym razem jasne, że przestrzeń modlitwy tworzy to, że jestem ja, który chcę się modlić. Że jest Bóg Ojciec, który czeka na mnie w ukryciu. Jest izdebka, do której należałoby wejść bardzo świadomie. I że jest właśnie próg, który należy przekroczyć świadomie, z maksimum uważności.
Próg, o którym mowa, nie jest materialny. Nie jest też umiejscowiony gdzieś na zewnątrz nas samych, lecz w nas: w głębi świadomości. W głębi osoby, która przez całe świadome życie nosi w sobie alternatywę i wybór tego, jak istnieć. Jak żyć: czy jedynie egocentrycznie? Zawsze egocentrycznie? Czy raczej zdecydować się raz (w jakimś przełomowym momencie) i ciągle odnawiać tę decyzję, by bytować na tej ziemi Bogo-centrycznie? Coraz bardziej Theo-centrycznie, Chrysto-centrycznie! A przynajmniej na modlitwie starać się o prawdziwy, realny zwrot wprost ku Bogu! I trwać przed Nim, ile się da. Ile potrafimy! Na ile pozwala nam nasze powołanie, łaska nam udzielona.
Powiem to samo nieco inaczej. Jest w nas pewna niewidzialna linia czy też właśnie niematerialny próg, który odgradza dwa stany ducha. Każdy stan ma swoją intensywność i „barwę”. W jednym jest życie, rozkwit, nadzieja, przyszłość; w drugim jest – samotność, perspektywa przemijania i śmierci, brak nadziei i uszczęśliwiającej przyszłości.
Te dwa stany ducha ujawniają się także w czasie modlitwy (rzeczywistej i pozornej). Raz podejmujemy modlitwę rzeczywistą, a innym razem pozorujemy modlitwę; modlimy się na niby. Każdemu zdarzyć się może (i pewno zdarza się to częściej niż sądzimy), że modlitwa – od początku do końca – okazuje się być raczej celebracją egocentryzmu niż spotkaniem z Drugim, z naszym Stwórcą i najlepszym Ojcem.
Praktycznie znaczy to, że na niby-to-modlitwie przebywam ze sobą. Jestem sam – zaabsorbowany sobą, i cały czas skoncentrowany na sobie, przejęty moimi np. lękami, zranieniami czy także kontrolowaniem tego, co się we mnie dzieje: jak się czuję, czy jest mi dobrze, czy jest mi „fajnie”… Obrazowo można by ten stan określić za św. Augustynem: ja zakrzywiony ku sobie samemu. Zakrzywiony z różnych powodów, ważnych i błahych, wręcz pod byle pretekstem. Ale za tymi powodami i pretekstami kryje się fatalny stan uwięzienia w „domu niewoli” – w sobie samym! Ujawnia się wtedy wielka bieda i fundamentalny grzech egocentryka, który (jeszcze) nie potrafi przenieść uwagi na Boga, na Jego Majestat, na Jego przymioty. Na Jego Plan Zbawczy. Na Jego Miłość...
I jest inny stan ducha, inny sposób istnienia. Jest to stan ducha modlitewny, religijny, wyraźnie relacyjny. Ten stan pojawia się, gdy przekraczam próg i zaczynam istnieć naprawdę inaczej, gdyż zwracam się cały do Boga. Uznaję od pewnego momentu, że nikt i nic nie jest bardziej godne mojej maksymalnej i spokojnej uważności niż ON. Kieruję zatem ku Niemu całą moją uwagę i wszystkie zdolności poznawcze. Pragnę też – mimo przeszkód, mimo rozproszeń – trwać w relacji z Bogiem, w uważnym otwarciu i odniesieniu do Niego. Pozwalam, by olśnił mnie Jego Majestat. Staję przed Nim – otwarty na Jego Wolę. Słucham, co On mówi do mnie. Rozważam to. Pytam, jeśli nie pojmuję. Odpowiadam. Rozmawiam. Owocem tej komunikacji i komunii jest to, że ogarnia mnie radość i pokój. Boży pokój, którego świat dać nie może.
Tak, próg oddzielający w nas stan nie-modlitwy od stanu modlitwy jest realny, faktyczny, choć wskutek grzechu pierworodnego łatwo (w świadomości i w planie dnia) pomijamy modlitwę jako „rzecz” nazbyt nieuchwytną i niewiele dającą. A nawet kiedy już zabezpieczamy czas na modlitwę, to i tak do modlitwy nieraz nie dochodzi, gdyż nie zdobywamy się na faktyczne „wyrwanie się z siebie i przejście w Boga”. To raczej zajmowanie się sobą i światem stworzeń przychodzi samo i wręcz się narzuca.
Długotrwały brak realnej modlitwy, brak chwalenia Boga, wskazuje na to, że tak naprawdę człowiek oddaje się bałwochwalstwu siebie samego, różnych stworzeń... Zajmowanie się Bogiem, pielęgnowanie relacji z Nim traci na znaczeniu! Brak smaku w modlitwie skutkuje tym między innymi, że człowiek potrafi godzinami śledzić losy wirtualnych bohaterów z seriali filmowych i różnych gier, a Bóg traktowany jest jak ktoś mało ważny lub jakby nie istniał.
Słusznie przypuszczamy, że musi wydarzyć się coś wielkiego, by Bóg znów zajął w naszym sercu swoje najważniejsze miejsce, a modlitwa stała się radosnym świętem i czasem wytęsknionym. Wielu wie z własnego doświadczenia, że Bóg na różne sposoby interweniuje i przywraca prawdziwe widzenie Rzeczywistości. Misją Bożych proroków jest nawoływanie kolejnych pokoleń do porzucania egocentrycznego sposobu istnienia i odkrywania piękna, prawdziwości i dobroci istnienia w żywym kontakcie z Bogiem!
Tak naprawdę w każdym pokoleniu i wobec każdego człowieka potrzebna jest interwencja samego Boga, by człowiek mógł porzucić swój obłędny egocentryzm i rozradować się wymianą Miłości ze swoim Stwórcą i Ojcem. Na przestrzeni Dziejów Zbawienia, a także dziś, Bóg nie szczędzi ludziom wielkich wyznań Miłości i mocnych słów perswazji, a także ostrzeżeń. Znajdziemy to wszystko w Piśmie Świętym w nadobfitości.
Jest dla nas wielką pociechą i źródłem nadziei, że Bóg zawsze przychodzi nam z pomocą. Bóg nigdy nie zawodzi ani się nie spóźnia, gdy chcemy spotkać się z Nim na modlitwie. On zawsze jest pierwszy... Ale i nasz wkład też jest ważny i konieczny. Jest on różnoraki, ale tu mam na uwadze to jedno: starać się opanować sztukę przekraczania progu, za którym zaczyna się modlitewne spotkanie.
Mówiąc konkretnie i praktycznie, chodzi o to, żeby przysposobić się do modlitwy odpowiednio dużą (wystarczającą) dawką czasu, w którym milczymy, uspokajamy ducha i rzec by można zbieramy siły do wyrwania się z siebie, by – jak mówi św. Ignacy – przejść w Boga.
W tym procesie wyciszenia i uspokojenia uświadamiamy sobie, że jesteśmy kimś wyjątkowym, kto może transcendować siebie i nawiązać kontakt z Bogiem. Im więcej ciszy, milczenia i uspokojenia, a także wejścia w głąb siebie, tym łatwiej „dojrzeć” TY Boga Stwórcy, który przemawia do nas zarówno w głębi serca, jak też zwraca się do nas z głębin Historii Zbawienia, z wszystkich Ksiąg Pisma Świętego. Tak, Boga spotykamy i w sobie, we wnętrzu, a także w Objawieniu historycznym, w przepowiadaniu Kościoła. Św. Bernard powie o tym tak: „Nie masz potrzeby, człowieku, przepływać morza, przenikać chmur, przekraczać Alp. Zapewniam cię, nie masz dalekiej drogi do przebycia. Wystarczy ci tylko zwrócić się do samego siebie, by w swoim wnętrzu spotkać Boga”.
Najpierw jednak trzeba zaaplikować sobie dużą dawkę milczenia, ciszy, uspokojenia. Jedynie milcząc, stajemy się prawdziwie obecni – obecni dla siebie i dla Boga. Tylko obecni mogą się spotkać!
o. Krzysztof Osuch SJ
Częstochowa, 14 lipca 2010 AMDG et BVMH
Inne teksty: www.mateusz.pl/mt/ko. Zapraszam na odnowione strony Centrum Duchowości: http://www.czestochowa.jezuici.pl
Znaczna część moich rozważań zamieszczanych w ostatnich paru latach na Mateuszu została wydana w formie książki – zobacz: http://ksiazki.wydawnictwowam.pl/?app=info&poz=2458
© 1996–2010 www.mateusz.pl/mt/ko