KRZYSZTOF OSUCH SJ
Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół. Jego sługą stałem się według zleconego mi wobec was Bożego włodarstwa: mam wypełnić /posłannictwo głoszenia/ słowa Bożego. Tajemnica ta, ukryta od wieków i pokoleń, teraz została objawiona Jego świętym, którym Bóg zechciał oznajmić, jak wielkie jest bogactwo chwały tej tajemnicy pośród pogan. Jest nią Chrystus pośród was – nadzieja chwały. Jego to głosimy, upominając każdego człowieka i ucząc każdego człowieka z całą mądrością, aby każdego człowieka okazać doskonałym w Chrystusie (Kol 1,24-28).
Żyjemy na ziemi, bo mamy możliwość zaspokojenia wielu podstawowych potrzeb – od wody, jedzenia, powietrza i słońca poczynając… To oczywiste. Ktoś znakomicie zgrał wpisane w nas biologiczne potrzeby z ofertą odpowiadającą tymże potrzebom. Ale czy takie „zgranie” zachodzi w nas pod każdym względem? Można przypuszczać, że tak (w końcu jeden i ten sam Bóg „zaprojektował” człowieka we wszystkich wymiarach i poziomach). Ale czy tak jest na pewno?
Pytam o to, myśląc o właściwych nam wielkich pragnieniach i duchowych potrzebach. Na pewno naszą wielką potrzebą jest móc mieć przekonanie, że „to wszystko” ma sens i pozwala radować się oraz mieć pokój w sercu. Żadnej z tych trzech rzeczy (sens, radość, pokój) nie można sobie wyprodukować czy wmówić na zasadzie (auto)sugestii! Chcemy mieć solidne podstawy dla poczucia sensu, radości i pokoju. Taką podstawę stanowić może jedynie Prawda, czyli pewien całościowy dyskurs, który odzwierciedlając rzeczywistość, mówi nam, skąd przychodzimy, dokąd podążamy, w jaki sposób winniśmy żyć, żeby móc mieć radość i pokój!
Tylko na gruncie Prawdy można i warto zadawać ważne i wielkie pytania. Poza nią czy też w „gronie szyderców” porwanych przez potężniejący nurt wszystko pochłaniającego relatywizmu – „nie ma o czym gadać”.
A gdy już spotykamy się na gruncie uznania możliwości poznawania prawdy obiektywnej, to natychmiast, z pewnym niepokojem, dopytujemy sie, czy z mozołem zdobywana Prawda ma wydźwięk jednoznacznie pozytywny i dla nas ludzi pomyślny. („Prawda” czy jakaś opinia, mniej lub bardziej uzgodniona, głoszona przez różnych nihilistów, ateistów absolutnie nas nie satysfakcjonuje). Różne nurty i szkoły filozoficzne dobijają się do prawdy. Kłócą się, spierają, mozolą, wykluczają wzajemnie…
Jakie to szczęście i jaka ogromna pomoc dla naszego ograniczonego (a i zaciemnionego po grzechu pierworodnym) umysłu, że Bóg Stwórca odsłonił nam Prawdę o Rzeczywistości; i że jest ona pozytywna i dla ludzi pomyślna. Ta przez Boga odsłonięta prawda ma „techniczną” czy raczej teologiczną nazwę: Boże Objawienie. Objawienie Boże to nie tylko zapisane Księgi Starego Testamentu (a potem Nowego), ale także poprzedzające je i współwystępujące z nimi uchwytne i doświadczane w konkrecie historii czyny Boga. Czyny zbawcze, przyjazne, ratujące człowieka, otwierające przed Ludem Wybranym przyszłość coraz lepszą – aż po Ziemię Obiecaną, tę doczesną i niebiańską.
Dobrze wiemy, że Historia Zbawienia przeżywana przez Izraelitów podążała i doszła do szczytowego „punktu”. Jest nim już nie jakieś najwspanialej brzmiące słowo, zdanie czy cała księga lub nawet spektakularny czyn o charakterze cudu i znaku, lecz Wcielony Bóg – Człowiek, Jezus Chrystus! W Nim naprawdę jest wszelka Pełnia (por. Kol 1, 19; 2, 9).
Można śmiało stwierdzić, że (udane) życie każdego człowieka na ziemi jawi się jako historia „pochwytywania” fundamentalnej prawdy o istnieniu w ogóle, a o istnieniu człowieka w szczególności.
Wiem, że „czasy są złe”, a trendy cywilizacji uwodzą nas raczej ku dryfowaniu na płytkich wodach banału, nudy i krótkotrwałych fajerwerków. Nie brak też lęków, biedy i zagrożeń. A wszystko zdaje się być jakimś (czyimś) realizowanym programem lub przede wszystkim skutkiem popadnięcia w stan zerwania z Bogiem. Ale i tak, mimo wszystko, ośmielam się twierdzić, że w głębi ludzkiego serca żyje wielkie pragnienie, by dowiedzieć się, jak ostatecznie (a nie tylko doraźnie) przedstawia się sprawa „mojego” życia i całych ludzkich dziejów! Mimo kreowanych kolorowych ekranów i dymnych zasłon oraz „wabików” zatrzymujących naszą uwagę przy byle czym, chcemy wiedzieć, jak się rzeczy mają naprawdę! Chcemy się upewnić, czy nasze obecne życie jest „jedno jedyne” i bezpowrotnie przemija, pozostawiając po sobie niewiele większy ślad niż dym ogniska lub ślad ptaka, który przelatuje… Czy raczej obecne życie jest (jedynie i aż) czasowym wstępem (fazą) do życia wiecznego?
Kto ma szczęście „płynięcia” w wielkim nurcie wiary w Boże Objawienie (w Kościele i kulturze chrześcijańskiej), ten już zna Boże – właśnie objawione – odpowiedzi na pytania o ostateczny sens swego życia. Wiemy, że zaistnieliśmy z dobroczynnej woli Boga, który miłuje nas i (Boskim chceniem) chce naszego szczęścia. Wierząc, wiemy (J 3, 11; 16, 30), że mamy podstawę do niezachwianej nadziei na uszczęśliwiającą odmianę naszego życia. I to na zawsze. Wiemy wreszcie, że za (i z) Jezusem Chrystusem idziemy przez życie i śmierć do pełni życia w Bogu (1 J 5, 20). Ale. Właśnie i niestety, do tych (powyższych) paru prostych i optymistycznych stwierdzeń trzeba dodać sporo zdań zaczynających się od „ale”!
Bóg mnie miłuje i pragnie mojego wiecznego szczęścia, ale ileż trzeba w życiu przejść i przeżyć, zanim zniknie to, co jest tylko częściowe – w tym także wiara i nadzieja – a na zawsze rozgości się i trwać będzie już tylko uszczęśliwiająca i wszystko czyniąca prostym i oczywistym miłość (por. 1 Kor 13, 10-13). Zanim przyjdzie to, co jest doskonałe (1 Kor 13, 10), to wpierw ile trzeba się naszukać; ile trzeba się natrudzić; ile – nacierpieć; ilu trzeba doznać rozczarowań; ilu cząstkowych prawd trzeba dochodzić, by następnie złożyć je w pewną całość; ile trzeba się „namodlić”; ile trzeba przeżyć coraz głębszych nawróceń, aż wreszcie olśni nas pomyślna Prawda o nas i dla nas – objawiona nam w Jezusie Chrystusie!
Taki jest los człowieka. Widać to znakomicie u Abrahama, którego historię Pismo Święte dokumentuje dość obszernie. Jawi się on jako człowiek wiary i drogi. Chrześcijanin – także ten najmocniej trzymający się swego Mistrza – ani na jeden dzień nie przestaje być człowiekiem wiary i drogi. Wierząc Chrystusowi, owszem, pozyskujemy światło, ale oświetlona droga wciąż pozostaje drogą do …przebycia! Od wiecznej Ojczyzny wciąż pozostajemy niejako odgrodzeni drogą do przebycia, dzień po dniu.
Zauważmy, Abraham w swoim setnym roku życia bardzo dużo wiedział – i to z doświadczenia – o człowieczej drodze do celu, wyznaczonego treścią wielkich Bożych obietnic. Zaznał na swej drodze wiary rzeczy trudnych i (choć tylko z pozoru, to jednak) rozczarowujących. Jedna rzecz była dla niego w całej przygodzie wiary najtrudniejsza i jednocześnie – zwłaszcza w oczach Boga – najcenniejsza i najpiękniejsza. Oto Bóg – Jahwe, Ten, Który Jest – dał Abrahamowi kilka wspaniałych obietnic. I to samo w sobie było niebywale cenne i piękne. Sęk w tym, że Bóg był daleki od spełnienia ich …od razu!
Bóg do swych obietnic przydał swoje „małe” ale… Bóg zdawał się mówić: «Abrahamie obiecuję ci bardzo wiele, ale na spełnienie obietnic będziesz musiał czekać, koncentrując swą uwagę nie na upływie czasu, lecz na Mojej Wszechmocy i Dobroci!»
Historia Abrahama, jego zasadnicza postawa wiary i zachwiania w niej, uczą nas, że czas nie może być klinem, który wbija się pomiędzy wiarygodne słowo Bożej obietnicy a przyszłe spełnienie. Pomimo powolnego upływu czasu (co już samo w sobie jest próbą) i pomimo różnych trudnych rzeczy, które wystawiają ufną wiarę na próbę, umiał Abraham (niejako uparcie i konsekwentnie) mieszkać w prostym akcie wiary – polegania na Bogu jaśniejącym całą gamą boskich przymiotów.
Od czasu rajskiej katastrofy (w postaci grzechu niewiary i nieufności okazanej przez Adama i Ewę) Bóg czekał na taką „zjawiskową” (tak się czasem mówi o urodzie), na olśniewającą wiarę Abrahama. Wiara Abrahama podobała się Bogu, wzruszała Go i radowała. Rzec można, że nie ma dla Boga niczego milszego, niż to, gdy człowiek – biedne i kruche stworzenie, często tak bardzo zbłąkane i zdezorientowane – na powrót ufa Mu i wierzy, polega na Jego Boskich atrybutach. Czyn ufnej wiary, w którym niejako całym ciężarem swych ograniczeń, bied i nędzy opieramy się na Nim i wydajemy się w Jego dobre ręce, czyni nas w oczach Boga Ojca miłymi, sprawiedliwymi. Ten nasz czyn wiary daje Bogu przystęp do głębi naszych serc i do wszystkich wymiarów życia. To tak jakby otworzyć dotąd zamknięte drzwi!
Tak, w akcie (czynie) wiary doświadczamy zbawienia, ocalenia, zabezpieczenia przed wszelkim możliwym zagrożeniem zewnętrznym. Osobie związanej z Wszechmocnym i Dobrym Bogiem nic nie jest w stanie zagrozić. Nic nie jest w stanie wytrącić wierzącego ze stanu pokoju i radości! W każdej sytuacji wierzący wie (jest tego pewny), że Boża Moc i Miłość są potężniejsze, niż najbardziej groźna siła, napędzana nienawiścią i żądzą siania śmierci. Dla wierzącego Bogu rozstrzygające znaczenie ma nie doraźna oczywistość – choćby najbardziej mroczna i nadęta w swej wrogości – lecz Słowo Boga!
Święty Paweł, jako człowiek wierzący, a więc budujący siebie i wszystkie swe przedsięwzięcia na Mocy i Miłości Boga – Człowieka, Jezusa Chrystusa, mógł (potrafił) tak pisać: „Teraz raduję się w cierpieniach […] i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół”.
Udręki Chrystusa miały swój sens i okazały się potrzebne – zbawcze – dla dobra ludzkiej rodziny! Paweł odkrył w świetle wiary (i na mocy otrzymanych objawień), że i jego udręki służą dobru Kościoła! Gdzie indziej napisze Apostoł Narodów, że „cierpień teraźniejszych nie można stawiać na równi z chwałą, która ma się w nas objawić” (Rz 8, 18). I jeszcze tak: „Niewielkie bowiem utrapienia naszego obecnego czasu gotują bezmiar chwały przyszłego wieku dla nas, którzy się wpatrujemy nie w to, co widzialne, lecz w to, co niewidzialne” (2 Kor 4, 17-18).
To prawda, cierpień i ograniczeń nie da się usunąć z ludzkiego życia. Ale dzięki Boskiej mocy, żywo i realnie obecnej w ludzkim akcie wiary we Wszechmoc i Dobroć Boga, można i należy pogodzić z tąże wiarą „rzeczy” według naszych (zwłaszcza pierwszych, ale nie tylko) odczuć nie do przyjęcia i nie do pogodzenia! Podkreślmy, trzeba je przyjąć. Trzeba, bo jako pierwszy pogodził je w sobie Jezus Chrystus. A w ślad za nim potrafił to uczynić św. Paweł, zaś Abraham zdobył się na wiarę wszystko zwyciężającą dzięki antycypacji łaski wysłużonej dla wszystkich przez Zbawiciela.
Jak dokładniej należy postępować, by nie żyły w nas odrębnym życiem z jednej strony wszystkie piękne prawdy wiary, a z drugiej strony wszystko to, co nas gnębi, zasmuca i zabija sens, radość i pokój? – Otóż należy, mając do czynienia z cierpieniami, utrapieniami i udrękami, tym usilniej wpatrywać się w „bogactwo chwały”, w „bezmiar chwały przyszłego wieku dla nas”. Wiadomo, ta wizja nie jest łatwo dostępna. To może łatwiej przyjdzie nam wpatrywać się w wielką i niezgłębialną tajemnicę Chrystusa pośród nas (por. 1 Kor 2, 7nn). Tylko w światłach przyszłej chwały i w światłach Chrystusa, zamieszkującego pośród nas – można przyjąć obecną postać życia. I to bez narzekania. Bez goryczy. Inaczej mówiąc, bez światła „przyszłej chwały” i bez światła bijącego z (życia, śmierci i zmartwychwstania) Jezusa Chrystusa – nie da się obronić sensu, radości i pokoju w naszych sercach.
A mniemającym, że sami potrafią się świetnie bawić, wypada powiedzieć, że bez regularnego nasycania się nadzieją wiecznego szczęścia i bez karmienia się Jezusem Chrystusem – wszelkie uciechy i skądinąd piękna radość z życia (odcięte od swego Źródła) zamienią się, wcześniej czy później, w gorycz. Stąd ten wielki nacisk u św. Pawła na bogactwo chwały, pisanej nam po tym życiu i wpisanych weń udrękach.
W dzisiejszej perykopie ze świętego Łukasza Jezus kładzie akcent na ogromne i niczym niezastępowane znaczenie przestawania z Nim. Właśnie tak, jak Maria, siostra zapracowanej Marty.
Jezus przyszedł do jednej wsi. Tam pewna niewiasta, imieniem Marta, przyjęła Go do swego domu. Miała ona siostrę, imieniem Maria, która siadła u nóg Pana i przysłuchiwała się Jego mowie. Natomiast Marta uwijała się koło rozmaitych posług. Przystąpiła więc do Niego i rzekła: Panie, czy Ci to obojętne, że moja siostra zostawiła mnie samą przy usługiwaniu? Powiedz jej, żeby mi pomogła. A Pan jej odpowiedział: Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba tylko jednego. Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona (Łk 10,38-42).
W dzisiejszej ewangelii otrzymujemy poglądową lekcję, na przykładzie dwóch sióstr. Obie Jezus miłuje, podobnie jak Łazarza. Ale w tej miłości i przyjaźni są różne subtelności i niuanse. Tylko Maria zasłużyła na (czasem nas może nieco drażniącą) pochwałę. Jezus chwali ją i daje za przykład, gdyż ona odkłada wszystko na bok, gdy przychodzi Mistrz. Słucha Go całym umysłem i sercem. Pewno zadaje Mu także pytania… A gdy na Niego patrzy, to zapewne – bieglej niż Filip – widzi w Nim Ojca. Może nie w jakiś zreflektowany sposób, ale faktycznie, jakby w prześwitach, wpatruje się też w „bogactwo chwały”, jaśniejącej już w Jezusie Chrystusie…
A chcąc być bardziej konkretnymi, zapytajmy na koniec (już w osobistej modlitwie), czy – szanując piękną, a i konieczną przecież, służbę Marty – gotowi jesteśmy przełożyć na czyn to, co o Marii powiedział Jezus: „Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona”.
Żeby nie było tak, że Pan Jezus proponuje nam piękną i najwłaściwszą „piramidę wartości”, a my i tak myślimy i robimy swoje. I tak, przykładowo, godzinny film uznamy za ciekawszy i dla nas lepszy, niż godzinna medytacja nad słowem Bożym… Czy nie nazbyt często bywa tak, że właściwie dość chętnie pogrążamy się w krzątaninie Marty, choć bywa już ona nieraz całkiem zbyteczna, ale zawsze może posłużyć za poręczne alibi dla przycupnięcia na dłużej u stóp Pana.
No to na kolana lub na siedząco, ale w Jego żywej Obecności – w Eucharystii czy w żywym i skutecznym Jego Słowie…
Częstochowa, niedziela, 20 lipca 2013 AMDG et BVMH o. Krzysztof Osuch SJ
Blog Krzysztof Osuch SJ
Nota wydawcy |
© 1996–2013 www.mateusz.pl/mt/ko