www.mateusz.pl/mt/dp

DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ

Królewska rodzina w kapłańskich szatach

 

 

Zadziwiająca postawa i słowa Jezusa podczas Jego procesu przed Piłatem zaniepokoiły rzymskiego namiestnika. Cieśla z Nazaretu królem Izraela? My również możemy czuć się z lekka zdezorientowani, przeżywając dzisiejszą uroczystość. O co w tym wszystkim chodzi? Ostatni władca Polski zmarł w 1798 roku. W niektórych współczesnych nam krajach, królewskie dwory zachowały jedynie reprezentacyjną rolę. Czy ten tytuł przemawia jeszcze do naszej wyobraźni? Czy święto Chrystusa Króla nie jest pozostałością monarchicznej wizji świata?

Obraz króla niewątpliwie kojarzy się z panowaniem. Kiedy Pius XI wprowadził tę uroczystość w Kościele, siedem lat po zakończeniu I wojny światowej, napisał w encyklice „Quas Primas”, że ta wielka katastrofa dotknęła ludzkość, „ponieważ Jezus Chrystus nie znalazł posłuchu ani w życiu prywatnym, ani w polityce”. Po czym papież dodał: „Dopóki poszczególne jednostki i państwa będą odmawiać poddania się rządom naszego Zbawiciela, pełna nadziei perspektywa trwałego pokoju wśród narodów będzie nieosiągalna”.

Kilkadziesiąt lat później, Henry de Lubac SJ, w swojej książce „Dramat humanistycznego ateizmu” w podobnym stylu stwierdził, że obie wojny światowe były efektem tragicznego eksperymentu, jaki człowiek próbował przeprowadzić na świecie, wykluczając z niego Boga. Na skutek „zapomnienia o Bogu”, wielu ludzi naiwnie uwierzyło w stworzenie raju na ziemi jedynie z pomocą nauki i nowoczesnych technologii, co, jak na ironię, obróciło się przeciw ludzkości.

Poddanie się panowaniu Zbawiciela nie brzmi zbyt pociągająco, zwłaszcza w kulturze wynoszącej pod niebiosy osobistą wolność i niezależność. Wizja Chrystusa, któremu powinniśmy być ulegli, w niejednym sercu rodzi lęk przed utratą autonomii, mającej zagwarantować szczęście. Nie mówiąc już o tym, że wolność człowieka zdaje się być nie pogodzenia z jakąkolwiek formą zewnętrznej ingerencji.

Kościół potrzebował sporo czasu (praktycznie do początków XX wieku), by lepiej zrozumieć, o co tak naprawdę chodzi Jezusowi w Jego koncepcji królowania. Minęlibyśmy się z prawdą, gdybyśmy utożsamili Chrystusa z ziemskim władcą. Utknęlibyśmy w martwym punkcie, uważając siebie za bezwolnych poddanych Zbawiciela, którym nie wolno nawet ust otworzyć. Czasami pielęgnujemy w sobie wyobrażenie Boga, który nie ma żadnego innego zajęcia, prócz wymyślania nowych praw, zakazów i nakazów, mających uprzykrzyć nasz i tak trudny żywot.

To prawda, że Jezus jest Królem. Jednak Jego królowanie wymyka się naszym sztywnym ramom myślowym, ukształtowanym przez historię, uprzedzenia i lęki. To prawda, że jesteśmy Jego poddanymi, ale w takim sensie, który kłóci się z potocznym wyobrażeniem o byciu sługą króla.

W dzisiejszej Ewangelii Jezus, o dziwo, nie tyle mówi o swoim królowaniu, co o swoim królestwie. Na pytanie Piłata odpowiada: „Ty mówisz, że jestem królem. Ja nigdy tego nie powiedziałem” (Przy okazji, nie wiadomo z jakich powodów w Biblii Tysiąclecia, którą czytamy podczas mszy świętych pojawia się inne tłumaczenie: „Tak, ja jestem królem”, chociaż trudno doszukać się tego zarówno w oryginalnym tekście greckim jak i w tłumaczeniach obcojęzycznych. A jednak to kolosalna różnica).

Jezus, mówiąc o swoim królestwie, ma głównie na myśli wspólnotę ludzi, nazwaną w innych księgach Nowego Testamentu Jego Ciałem lub Świątynią. Jak więc mamy rozumieć Chrystusowe panowanie w Jego wspólnocie, w Kościele, w świecie?

Bynajmniej nie chodzi tutaj o polityczną władzę. „Moje królestwo nie jest z tego świata”. „Ten świat” można rozumieć dwojako: najpierw jako specyficzny sposób życia wrogi Bogu, a następnie jako fizyczny świat, w którym panują konkretne ustroje polityczne. Chrystus nie chce dokonywać przewrotów i rewolucji, ani zdobywać ziemskiego tronu. Reforma człowieka musi pójść głębiej. Dlatego Król niebieski jest raczej zainteresowany budowaniem wspólnoty pomiędzy ludźmi, która, zakorzeniona w głębokiej relacji z Bogiem, umożliwi stworzenie bardziej sprawiedliwych i stabilnych społeczeństw.

Ciekawe, że Jezus nadaje królowaniu inne znaczenie. Nazywa siebie świadkiem. Jego obecność na świecie jest świadectwem danym prawdzie, to znaczy, odsłanianiem Boga obecnego pośrodku nas, w życiu prywatnym, politycznym i ekonomicznym. Chrystus świadczy jednak bez wymuszania na ludziach posłuszeństwa i bezwarunkowego podporządkowania się Jego nauczaniu. Nie próbuje również walczyć zbrojnie lub słownie, wykazując innym ich błąd, ponieważ sam przekonany jest, że ma rację. Nie musi jej nikomu udowadniać. Walka i przemoc to domena ludzi zalęknionych, którzy czują się niepewnie I panicznie trzymają się swoich utartych schematów, gdyż ich porzucenie zachwiałoby całą ich egzystencją. W królestwie Chrystusa nie używa się tego typu środków, bo i po co. Jego rządy przybierają inną postać.

„Każdy, kto jest z prawdy, słucha Mego głosu”. Każdy kto rzeczywiście zdecydował się naśladować Chrystusa, kto jest blisko Boga, czuje nieodpartą konieczność składania podobnego świadectwa życia. Wewnętrznym ogniem, który rozpala to świadectwo, jest poświęcenie samego siebie. Chrystus ucieleśnia tę ofiarę, rozmawiając z Piłatem. Czy taki Król, który oddaje swoje życie dla dobra swoich poddanych, może być uważany za bezwględnego, niedostępnego i nieliczącego się z ludźmi tyrana?

A co z nami? Drugie czytanie dzisiejszej niedzieli ogłasza, że „Chrystus uczynił nas królestwem – kapłanami dla Boga i Ojca swojego” (Ap 1,6). Księga Apokalipsy powtarza tę wspaniałą nowinę kilka razy, dodając interesującą wzmiankę „uczyniłeś ich Bogu naszemu królestwem i kapłanami, a będą królować na ziemi” (Ap 5,10; 20,6). Królowanie z Chrystusem łączy się ściśle z kapłaństwem. Co to znaczy?

Przede wszystkim, jako chrześcijanie wyposażeni zostaliśmy w rozmaite dary, nie tylko dla naszej osobistej satysfakcji, lecz po to, by dzielić się nimi z innymi. Jako ochrzczeni nie jesteśmy zwykłymi poddanymi króla, lecz uczestniczymy w Jego królowaniu, dzielimy Jego władzę (o której była mowa wyżej). Różnica w stosunku do politycznej demokracji polega na tym, że to Chrystus czyni nas królami na ziemi. To nie my wybieramy naszego Króla w powszechnym głosowaniu.

W czasach Starego Testamentu jedynie kapłani wybrani z pokolenia Lewiego mogli zbliżyć się do ołtarzy. Pozostałej części ludu nie wolno było przestąpić progu „Świętego Świętych” w Namiocie Spotkania lub, nieco później, w Świątyni Jerozolimskiej. W sumie tylko Mojżesz, a potem Arcykapłan, mógł wejść raz w roku do Miejsca Świętego. Chodzi tutaj o sugestywny obraz. Dostęp do Boga był ograniczony. Dzięki Chrystusowi wszyscy ochrzczeni, bez względu na to jakie funkcje pełnią w Kościele, „mają śmiały przystęp do Ojca” (Por. Ef 3, 12). Ta najbardziej podstawowa cecha kapłaństwa czyni wszystkich członków Kościoła żywymi znakami Bożej bliskości i pomostami między niebem a ziemią.

Dlatego, biorąc pod uwagę biblijny punkt widzenia, podział na „równych i równiejszych” w Kościele wypada dosyć kiepsko. A nawet jeśli pojawiają się tacy, którzy uważają się za „równiejszych”, dzieje się tak, ponieważ prawdopodobnie nie doświadczyli jeszcze, że mają „śmiały przystęp do Ojca”. Nie potrzeba do tego żadnych zabiegów z ich strony. Zresztą, to samo można powiedzieć o tych, którzy czują się gorsi, sądząc, że inni przewyższają ich w cnotach, tytułach, urzędach i zaszczytach. Te podziały są raczej owocem myślenia „tego świata”, które przenika również w głąb Kościoła.

Sobór Watykański II stwierdza jasno, że nawet jeśli w Kościele rozróżniamy dwa rodzaje kapłaństwa: jedno powszechne (obejmujące wszystkich ochrzczonych wraz z diakonami, księżmi i biskupami), a drugie urzędowe (dotyczące tylko duchowieństwa), „jedno i drugie we właściwy sobie sposób uczestniczy w tym samym kapłaństwie Chrystusowym”. Nie ma więc podstaw do tego, aby czuć się uprzywilejowanym lub pomniejszonym, wszak, w gruncie rzeczy, istnieje tylko jedno kapłańskie powołanie, które można realizować na różne sposoby.

Kapłańskie królowanie chrześcijan na ziemi oznacza przede wszystkim dawanie świadectwa wartościom drogim Jezusowi. Jeśli rzeczywiście doświadczamy, że mamy „śmiały przystęp do Ojca”; jeśli nie zamykamy Boga w tzw. „prywatności serca”, zamieniając Go na wygładzonego pięknymi słowami bożka; jeśli nie wstydzimy się Chrystusa wobec innych; jeśli nie próbujemy „uwięzić” Boga w kościelnych murach; jeśli dopuszczamy Jego światło do naszych decyzji, wówczas rzeczywiście budujemy prawdziwy pokój na ziemi. Bynajmniej nie przez odwoływanie się do przemocy i zastraszania, lecz przez życie zjednoczone na co dzień z Bogiem.

Panowanie kapłanów Boga oznacza również zaprzestanie odpłacania złem za zło, porzucenie pięlęgnowanych urazów i okazanie woli przebaczenia. Kapłaństwo ochrzczonych polega też na składaniu „duchowych ofiar”, czyli, rezygnowaniu z czegoś cennego ze względu na innych, pamiętając jednak, że chrześcijańska ofiara jest zawsze wymianą dóbr pomiędzy osobami.W ten sposób wszyscy, świeccy i duchowni, dajemy świadectwo, wykonujemy nasze kapłańskie zadania, stajemy się żywymi znakami Boga w świecie.

Jeśli wszystkim ludziom ciągle zagraża zapomnienie o Bogu, to chrześcijanom w szczególny sposób grozi zapomnienie o ich powołaniu i zobowiązaniach, jakie z niego wypływają. Największym wrogiem chrześcijaństwa nie są ateiści, bo oni przynajmniej czują się poirytowani pojęciem Boga. W przeciwieństwie do czasów apostolskich, w których uczniowie Chrystusa doświadczali prześladowań ze strony pogan, dzisiejszymi nieprzyjaciółmi chrześcijaństwa jest obojętność bądź brak wyraźnego świadectwa wiary ze strony wierzących.

Praktyczni ateści żyją także w obrębie Kościoła. Niektórzy ochrzczeni w Polsce popadają w cynizm, ulegając zniechęceniu i zwątpieniu w skuteczność dobra w tym świecie. Paradoksalnie, to oziębli wierni, których można spotkać zarówno wśród księży jak i świeckich, najbardziej potrzebują ewangelicznego świadectwa, o czym przypomina również księga Apokalipsy: „Znam twoje czyny, że ani zimny, ani gorący nie jesteś. Obyś był zimny albo gorący!” (Ap 3,15). A zarazem będą je odrzucać, ponieważ uważają się za widniejących w księgach chrzcielnych, uczestniczących w nabożeństwach, przyjmujących sakramenty.

Nieprzypadkowo św. Teresa z Avili w jednej ze swoich modlitw stwierdziła, że Bóg nie będzie rozpoznawalny w tym świecie, jeśli nie użyczymy Mu naszych rąk, nóg, oczu, języka i uszu. Św. Ignacy Loyola w podobny sposób podkreśla, że miłość Boga może się rozlewać pośród ludzi, jeśli oddamy Mu całą naszą wolność, rozum, pamięć, wyobraźnię i uczucia. Rzecz niemożliwa? Owszem, jeśli kieruje nami lęk przed ogołoceniem nas przez Boga z tego, co uważamy za niezbędne w naszym życiu. Zapominamy jednak, że ten, kto staje się kanałem Bożej dobroci dla świata, sam doświadcza jej owoców, zostaje przemieniany, jest uwalniany od lęku i przywiązań do tego, bez czego nie wyobraża sobie życia.

Zapytajmy więc siebie, jak sprawujemy nasze kapłańskie i królewskie funkcje? Jakie sygnały wysyłamy do tych, którzy patrzą na nasze postępowanie i wybory? W jaki sposób czynimy Boga bardziej widzialnym w naszych rodzinach, wspólnotach, w sąsiedztwie, w pracy, w rozrywce? Czy nie wypychamy Go poza ramy codzienności, bo nie mieści nam się w głowie, że Bóg może być tak blisko nas? Czy świadomość bycia ochrzczonym znacząco wpływa na jakość wykonywanych przez nas codziennych obowiązków i pracy? Jakie wartości kierują naszymi decyzjami? Czy poczucie bycia kapłanami i królami, wybranymi przez Chrystusa, ma jakieś znaczenie w budowanych przez nas relacjach? Co z Bożą pomocą moglibyśmy zmienić w naszym życiu, aby Bóg był bardziej rozpoznawalny w świecie, w naszym konkretnym świecie, w którym żyjemy na co dzień?

Dariusz Piórkowski SJ
darpiorko@mateusz.pl

 

Dariusz Piórkowski, jezuita, studiuje obecnie filozofię na Boston College w USA.

 

 

© 1996–2009 www.mateusz.pl