Ludzie

WOJCIECH TOCHMAN

Przez pragnienie

 

Wojciech Tochman: Schodów się nie pali
„Przez pragnienie” jest jednym z reportaży, które Wojciech Tochman zawarł w swej książce  Schodów się nie pali (ZNAK, Kraków 2000) — do nabycia m.in. w Księgarni Mateusza.

1.

Ojciec Mateusz otrzepał śnieg z czarnego habitu, przedstawił się i spytał Zofię, czy nie jest zdziwiona jego wizytą. Była zdziwiona. Wiedziała, że nieznajomy ksiądz musi mieć niezwykle ważną sprawę, skoro przyjeżdża z daleka do zupełnie obcych ludzi. I to w taki śnieg. Zdjęła chustkę z głowy, umyła ręce (przed chwilą wyszła z obory) i postawiła czajnik na herbatę. Niespodziewany gość, już niemłody, chętnie usiadł przy stole i przyglądał się Zofii uważnie.

— Pani była kiedyś w Chęcinach? — spytał. — Tam stoi piękny kościół, ja go odnowiłem.

— Nie byłam.

— To zaraz koło Kielc. Ze trzydzieści kilometrów stąd, nie więcej. A was ile było w domu?

— Sześcioro. Wszyscy tutaj mieszkamy w okolicy.

— Pojadę do każdego. A ojciec?

— Z dziesięć lat będzie, jak nie żyje. Leży koło mamy.

— Szkoda. Więc sześcioro was jest, tak?

— Jeszcze mieliśmy siostrę, ale żyła tylko dzień. Najmłodsza.

— Siódma. Siedmioro was było?

— Ośmioro, bo brat jeszcze.

— Ósmy? I co się z nim stało?

— Niewiele wiem.

— A wie pani, że święci chodzą po ziemi? Wierzy pani w takie rzeczy? Trzeba wierzyć. Przyjechałem, by wam o tym opowiedzieć.

2.

Bazylika św. Franciszka, Asyż.

Zabrano ofiary na nosze, a potem przystąpiono do dzielenia gruzów na ważne i nieważne. Do tej odpowiedzialnej pracy zjechało się tu blisko trzystu wolontariuszy ze wszystkich stron Włoch. Zebrali sto dwadzieścia tysięcy kawałków sklepienia z wizerunkiem świętego Mateusza (runął koło ołtarza). Na gruzy wizerunku świętego Hieronima (spadł bliżej wejścia) nikt na początku nie zwracał aż takiej uwagi. Spod nich trzeba było odkopywać ludzi. Dlatego zebrano tylko osiemdziesiąt tysięcy części Hieronima. Niektóre były mniejsze od paznokcia.

Okazało się, że nad sklepieniem zalegały tony gruzu i starych dachówek — skutek wstrząsów. Silne trzęsienia nawiedziły Umbrię między innymi w latach: 1345, 1448, 1594, 1599, 1604, 1730, 1751, 1832, 1917, 1971, 1982.

To wszystko spadło 26 września 1997 roku.

Sprzątnięto gruzy, postawiono rusztowania. Za pomocą komputerów, aparatów prześwietlających i sond skrupulatnie badano stan murów. Dawniej po terremoto pęknięcia jedynie tynkowano i malowano. Teraz w środek ścian podano zastrzyki: opracowany w laboratorium preparat, który uaktywnia starą zaprawę. Mury Bazyliki Górnej związano stalową belką tuż nad freskami Giotta, blisko osiem metrów nad posadzką. Belka trzyma cały kościół w objęciach. Sklepienia zaś umocowano za pomocą włókien, które w razie następnych wstrząsów zadziałają niczym przeguby. Ale dotychczas nie udało się odtworzyć ani świętego Mateusza, ani Hieronima. Dzięki komputerom specjaliści pracują na razie w wirtualnej bazylice: składają i demontują freski średniowiecznych mistrzów. Naprawdę odnowiono dwadzieścia osiem scen z życia świętego Franciszka, namalowanych przez Giotta siedemset lat temu. Czyszczono je mozolnie gumą syntetyczną, bo malowidła nie znoszą wody.

Ratowano także plac przed Bazyliką Dolną. Tamtego wrześniowego przedpołudnia asfalt pękł tu na pół, tworząc głęboką szczelinę. Geolodzy szybko wyjaśnili dlaczego: to zbocze góry. Połowa placu spoczywa na skale, połowa na ziemi sztucznie usypanej. Cud, że plac nie odjechał w dół razem z setkami ludzi, którzy akurat szli do grobu świętego Franciszka. Asfalt zerwano i wyrzucono ziemię. By związać sztuczne z naturalnym położono tony stali, wylano tony betonu. Plac — z okazji Wielkiego Jubileuszu — przykryto kamieniem w różnych kolorach, z różnych świętych miast i ze wszystkich kontynentów.

Przed 1 stycznia 2000 z placu dolnego wyjadą betoniarki. W Bazylice Górnej złożono już rusztowania. Pierwszy raz od dwóch lat otworzono jej drzwi dla wiernych i zwiedzających. Na posadzce blisko wejścia umieszczono tablicę na pamiątkę ofiar terremoto z roku 1997. Uroczyście ją odsłonięto.

3.

Kielce

Alfreda Borowiec usłyszała w radiu o bezcennych freskach, które w Asyżu spadły na posadzkę. Włączyła telewizor. Zobaczyła rudy zamszowy but wystający spod czarnej folii. Znała te buty, kilka miesięcy temu kupiła je na bazarze w Kielcach.

Podano, że zginęły cztery osoby: dwóch zakonników i dwóch konserwatorów.

4.

Perugia

Ojciec Domenico Foderaro — przełożony Serafickiej Prowincji Umbryjskiej Świętego Franciszka — zawiadamia Braci Mniejszych Konwentualnych o tym, co się stało: „Carissimi Fratelli! Pod gruzami sklepienia Bazyliki Górnej zginął nasz postulant Zdzisław (Gislao) Borowiec, a wraz z nim brat Angelo Api z prowincji Marche — rektor Postulantatu w Asyżu. Gislao, urodzony w Kielcach (Polska) 13 czerwca 1975 roku, przybył do nas 20 maja 1997 roku z polecenia brata Mateusza Korczaka, z prowincji krakowskiej. Teraz Gislao jest obok Pana i wstawia się tam nieustannie o nowe powołania w naszej niewielkiej prowincji umbryjskiej. Tedy niech Gislao będzie pobłogosławiony przez nas wszystkich i wyniesiony przed ołtarz Boga”.

5.

Asyż.

Po zachodniej stronie miasta, w Sacro Convento, bracia wierzyli w stabilność świętych murów, więc nocą nie było tam większego zamieszania. Niektórzy tylko przesunęli łóżka pod łuki, bo pod łukiem podobno bezpieczniej. Gislao Borowiec spał w swoim pokoju na drugim piętrze. O godzinie 2.33 musiał się obudzić razem z całą Umbrią. Terremoto trwało kilkadziesiąt sekund. Ziemia nie trzęsła się, falowała raczej. Słychać było huk — boato — potężne grzmoty. Ale nie z nieba, tylko z samego środka ziemi grobowy pomruk. Tam skały tarły o skały, kruszyły się, układały na nowo.

Przeszło. Natychmiast zapaliły się światła w oknach całego Asyżu. Na licho oświetlone uliczki wyszli ludzie w nocnych koszulach. Krzyczeli, lamentowali, bluźnili, płakali, dopytywali się o sąsiadów, podawali sobie koce, dzwonili z komórek, mdleli albo biegli: mężczyźni z samochodowymi kluczykami w rękach, kobiety z dziećmi w ramionach.

Przerażenie w oczach matki spowodowane terremoto bywa najwyraźniejszym wspomnieniem z dzieciństwa wielu dorosłych Umbryjczyków. Najmocniejszych wstrząsów nie pamiętają tak jaskrawie, jak tego lęku: matka chwyta wtedy dziecko, tuli do siebie z niekontrolowaną siłą i równo z ostatnim wstrząsem ziemi wybiega przed dom szukać ocalenia.

Umbryjczycy wiedzą, że po jednym trzęsieniu lubi przyjść kolejne. Zwykle mocniejsze.

Tamtej wrześniowej nocy w Asyżu do samego rana trąbiły samochody i skutery. Byle szybciej spod średniowiecznych spękanych stropów i z ciasnych stromych zaułków ułożonych piętrami na zboczu Góry Subasio. Jak najdalej, na otwartą przestrzeń wielkiej Doliny Spoleto.

Nieliczni asyżanie, zwykle starsi, na szaleństwo sąsiadów patrzyli zdumieni. Ich twarze nie zdradzały strachu. Prędzej przyzwolenie na to, co się tu stało kilka minut temu. Przecież idziemy po drodze ustalonej na samym początku oddzielnie dla każdego. Nocowanie w samochodzie na otwartej przestrzeni nie przyniesie ratunku temu, komu droga kończy się akurat dzisiaj.

Lokalne radio uważało inaczej. Spiker prosił, by nie panikować, nie używać wind, nie chodzić po schodach i poczekać do rana, najlepiej poza domem. Podał siłę terremoto: 5,5 stopnia w skali Richtera.

Nie wiemy, co robił wtedy Gislao w Sacro Convento. Z pewnością włożył kapcie. Był jedynym bratem w zakonie, który nosił kapcie (inni noszą sandały). Bracia wspominają, co było rano: uśmiechnięty młody Polak usługiwał im przy śniadaniu (mówiło się o terremoto). Kiedy skończył, poszedł do kaplicy postulantów, gdzie sprzątał okruchy tynku. Mówił wtedy do kolegi postulanta: — Giuseppe, jestem dumny, że zlecono mi tę pracę w miejscu, gdzie codziennie spotykamy Pana.

Te słowa nowicjusz Giuseppe dzisiaj wspomina z namaszczeniem.

Inni bracia o Gislao: pracowity, skromny, miły, zdolny, pobożny, molto bravo, molto religioso, molto buona persona. Same gładkie przymiotniki: wesoły, atletyczny, uważny. Uważnie przyjmował sakramenty. Tutto.

6.

Kielce, Asyż.

Na taśmie, którą teraz odtwarzamy na wideo w mieszkaniu Alfredy i Ludwika Borowców, zobaczymy, jak zabija drugie uderzenie terremoto. Na razie słychać, jak spoza kadru konserwatorzy spokojnie komentują to, co pierwsze uczyniło w Górnej Bazylice świętego Franciszka. Stało się to nocą, dziewięć godzin wcześniej.

Pracę ekspertów dokumentowała TV Umbria: — Na tym filmie za piętnaście minut będzie Zdziś — zapowiada Ludwik Borowiec.

Kilku konserwatorów, których właśnie oglądamy, przyjechało do Asyżu z opóźnieniem. Do Bazyliki Górnej, od rana niedostępnej dla zwiedzających, weszli przez klasztor od strony dziedzińca Sykstusa IV. Wiemy, że taką drogą ich poprowadził ojciec Angelo Api. Pobiegł za nimi i Gislao.

Nieopodal ołtarza konserwatorzy dostrzegli rysy na wyblakłych „Scenach apokalipsy” mistrza Cimabue. Kamera to pokazuje. Kolejne ujęcie: popękane freski Giotta. Jesteśmy w samym środku kościoła, przy „Stwierdzeniu stygmatów”. Stąd widzimy ołtarz. Godzina 11.41. W kadr wchodzi Gislao i patrzy prosto w obiektyw. Jego uśmiechnięta twarz miga w prawym dolnym rogu ekranu. Znika po trzech sekundach, Gislao poszedł w stronę otwartych drzwi.

Godzina 11.42. Obraz nagle się chwieje. Operator TV najwidoczniej chce uciec. Odwraca się więc za Gislao. Ale kamera już go nie widzi, bo nie patrzy w światło drzwi, tylko wyżej. Jest drugie uderzenie, słychać krzyki.

Spada żagiel krzyżowego sklepienia. Ten ze świętym Hieronimem, ale nie cały od razu. Najpierw powoli, jakby ktoś z góry, z wielkiej papierowej torby wysypywał coś w proszku. Potem szybciej, gwałtowniej. Wszystko naraz z hukiem wali się na posadzkę. Tony kamieni, cegieł i pyłu, coraz go więcej. Ale pierwszy plan wciąż pozostaje czysty, jeszcze widać ławki po obu stronach i freski po bokach. Teraz znikają, bo chmura kurzu błyskawicznie zbliża się do ekranu telewizora. Pył prawie kłuje nas w oczy. Alfreda Borowiec siedzi na wersalce i zasłania twarz.

7.

Kraków, Kielce, Chęciny

Zdzisław Borowiec, późniejszy Gislao, zdał w Kielcach maturę. Chciał iść na wojskową uczelnię, wojsko daje bezpieczeństwo i oparcie. Musiał zdobyć zaświadczenie, że zapalenie opon mózgowych z dzieciństwa nie zostawiło śladów. Po to wybrał się do Krakowa 27 stycznia 1997 roku. Zrobił tam badania i po południu wracał do Kielc. Pospiesznym po piętnastej. Długo szedł peronem, wsiadł do wagonu klasy drugiej tuż za lokomotywą. Ostatnie wolne miejsce w zatłoczonym przedziale zajął obok duchownego w czarnym habicie. Duchowny podniósł głowę znad książki. Zdzisław spojrzał księdzu przez ramię, żeby sprawdzić, co czyta. Kiedy pociąg ruszył, zakonnik poprosił, by zamienili się miejscami, bo jest spocony, a od okna wieje. Zdzisław spełnił prośbę i grzecznie spytał, w jakim języku jest ten brewiarz.

— Po włosku — powiedział zakonnik. — Lubię się modlić po włosku. To najpiękniejszy z języków. Mieszkałem w Asyżu przez trzynaście lat. W Sacro Convento.

— W Sacro Convento?

— W Świętym Klasztorze Braci Mniejszych Konwentualnych.

Duchowny opowiedział, że Asyż to piękne miejsce. Całe z białego i różowego kamienia. Jest tam zielono, ciepło i słonecznie. Można tam znaleźć zajęcie, radość, spokój i stabilizację.

Zdzisław spytał: — A czy ja bym się nadał do pracy w tym Sacro Convento?

— Tam pracę dają tylko franciszkanom.

— Jak zostać franciszkaninem?

Zakonnik miał świeżo w pamięci zmartwienie umbryjskiego prowincjała: w Umbrii nie ma powołań. Przed powrotem do ojczyzny obiecał tamtejszym braciom, że postara się im wysyłać młodzieńców pragnących służyć Bogu i ubogim. Wysłał już kilkunastu.

— Pan Bóg ma plany wobec każdego z nas — powiedział do Zdzisława. — Możemy o tym pomówić, ale w Chęcinach. Zapraszam. Nazywam się ojciec doktor Mateusz Korczak.

Nazajutrz w Chęcinach ojciec doktor zapytał: — Czy wiesz, co to jest powołanie?

Zdzisław nie wiedział, ale pochwalił się, że co niedziela chodzi z matką na ósmą do kościoła. Aż jej kobiety z sąsiedztwa zazdroszczą, bo ich dorośli synowie już na mszę z nimi za rękę nie chodzą. W kościele Zdzisław wysyła matkę przed ołtarz, a sam zostaje z tyłu po lewej stronie, gdzie zwykle stoi więcej mężczyzn. Zawsze woli stać z gdzieś z tyłu, z boku, na pewno nigdy na przodzie. Lubi, gdy mszę celebruje ksiądz proboszcz. Szanuje proboszcza za skromność i za to, że wielu kieleckim nędzarzom daje codziennie ciepły posiłek.

Na prośbę ojca Mateusza Zdzisław opowiedział więcej o swojej rodzinie: w domu jest i bieda, i choroba. Mama skończyła historię, tata — politechnikę. Całe życie robili na państwowym, więc teraz ich emerytury ledwo starczają na lekarstwa. Obojgu trudno chodzić: ona ma cukrzycę i często zapada w śpiączki, on przeszedł udar mózgu. Starsza siostra po studiach zarabia marne grosze w bibliotece.

Ze strachu przed najgorszym, rodzice zdecydowali, że po podstawówce Zdzisław najpierw zdobędzie zawód. Gdyby nas zabrakło — wytłumaczyli mu — sam na siebie zarobisz. Więc poszedł do zasadniczej budowlanki, ale nie miał tam zbyt wielu kolegów. Bo kiedy oni palili w toalecie, on sam siedział w szkolnym korytarzu.

Skończył zawodówkę w terminie z wynikiem celującym i z zawodem montera instalacji budowlanych. Z nauką tak dobrze mu szło, bo mama od lat masowała jego stopy i głowę, przekazując w ten sposób korzystne bioprądy. Dzięki nim ostatnio skończył także technikum. Tańczy w zespole tańca nowoczesnego Puls–Max, śpiewa barytonem w chórze garnizonowym, robi prawo jazdy, uczy się dziennie pięćdziesięciu nowych niemieckich słówek, bo może kiedyś uda się wyjechać na eksport. Nie pracuje, w Kielcach pracy nie ma.

Na koniec pierwszej wizyty w Chęcinach dostał od ojca Mateusza katechizm, życiorys świętego Franciszka i zaproszenie na przyszły tydzień.

Po tygodniu potrafił już sporo powiedzieć o powołaniu: — To głos boży, proszę ojca. To umiejętność czytania bożych znaków. Tajemnica między Bogiem a człowiekiem, który Go słyszy. Bóg wzywa człowieka do życia w jednym z istniejących stanów: małżeńskim, konsekrowanym lub samotnym. Bo samotność także jest stanem, proszę ojca. Stan pierwszy i trzeci nie bardzo mi odpowiada. Raczej ten drugi. Takie Bóg ma plany, jeśli chodzi o mnie.

— A dziewczyny? — zapytał ojciec Mateusz.

— Mam dziewczynę.

— I co?

— Jestem za czystością przedmałżeńską, proszę ojca.

— A ślub?

— Ona by chciała się żenić jak najprędzej.

— I co?

— Ale ja nie chcę mieć dzieci. Dzieci nie wolno zostawiać bez opieki, trzeba im dawać miłość non stop. Więc lepiej nie.

Ojciec Mateusz zamyślił się na chwilę. Potem zaproponował Zdzisławowi pracę przy remoncie kościoła: — Zarobisz na bilet do Włoch.

Przez dwa miesiące, aż do Wielkanocy, Zdzisław przesiewał piasek, mieszał wapno, sprzątał. Wynagrodzenie deponował u ojca Mateusza. Do ręki dostawał tyle, co na dzisiejszy bilet do Kielc i na jutro z powrotem do Chęcin. Wypłacanie Zdzisławowi większych sum niosło ryzyko, że po drodze rozda je pijakom na piwo, co kilka razy uczynił z dobrej i nieprzymuszonej woli ku przerażeniu ojca doktora.

Zawsze po pracy służył mu do mszy. Lubił śpiewać nawet do pustego kościoła. Ojciec Mateusz karcił go wtedy: — Ludzi nie ma, a ty śpiewasz! Jak to wygląda?

— Ale ja chcę — mówił Zdzisław i wbrew ojcu śpiewał.

Po mszy franciszkanin zadawał pytania: — Czy nie boisz się samotności? Kto boi się samotności, nie powinien iść do zakonu. Czy nie jesteś krnąbrny? Nieposłuszni nie powinni iść do zakonu. Czy czyjeś upomnienie nie wprawia cię w depresję? Czy lubisz pieniądze? Czy samemu nie grzeszysz przeciwko czystości? Czy jesteś pewny, że z pomocą łaski bożej wytrwasz w stanie bezżenności i czystości przez całe życie? Bo jak nie, to po co zaczynać coś i nie kończyć. Więc jak? Jesteś pewny swojego powołania?

— Jestem. Na sto procent.

— I chciałbyś do Umbrii?

— Do Asyżu, proszę ojca.

— Napiszę do Perugii, do prowincjała.

Zdzisław zrezygnował z pracy na budowie: — Niech mnie ojciec uczy włoskiego.

8.

Perugia, Asyż

Zdzisław Borowiec pod koniec maja przyjechał do Perugii. Tu przez cały rok miał się uczyć włoskiego na międzynarodowym świeckim uniwersytecie. Spał w klasztorze, tuż za klauzulą, w pokoju po lewej stronie: z łazienką, biurkiem, krzesłem, łóżkiem i kiepskim obrazem na ścianie. Obraz przedstawiał kolorowe wnętrze Bazyliki Górnej w Asyżu namalowane z perspektywy wejścia.

Wieczorami Gislao marzył, że w przyszłości — wzorem innych braci — po tej niezwykłej świątyni będzie oprowadzał wiernych.

Czytał listy od matki. Pisała mu, że nie może sobie miejsca znaleźć, bo tak tęskni. Nigdy nie chciała tej rozłąki. Potem, że w lasku pod Warszawą bandyci zabili maturzystę: Taki strach. Dobrze, że tam służysz Bogu. Teraz już nie wątpię w słuszność Twojego wyboru.

I Gislao nie wątpił. W klasztornym korytarzu złapał prowincjała za rękaw. Poprosił ojca Domenico, by w kaplicy odmówił razem z nim różaniec. Było to niezwykłe życzenie. Nigdy dotąd żaden młodzieniec nie zachował się tak bezpośrednio wobec przełożonego całej Serafickiej Prowincji Umbrii. Prowincjał spełnił prośbę.

Innym razem Gislao oświadczył mu wprost: — Przyjechałem tu, by zostać świętym. Jak to zrobić, proszę ojca?

— Zastanowię się — ojciec Domenico odpowiedział poważnie, bo nigdy wcześniej nie słyszał takiego pytania. I od razu pomyślał: pragnienie Gislao jest tak szczere, że z pewnością doprowadzi go do Chrystusa. Nie przypuszczał, że stanie się to tak prędko.

Gislao mówił po włosku coraz lepiej. Zadecydowano więc, że zamiast uczyć się dalej na międzynarodowym uniwersytecie, ma iść na teologię w Asyżu już od najbliższego października. Oficjalnie wstąpił do postulantatu i dwa tygodnie przed rozpoczęciem roku akademickiego zamieszkał za murami Sacro Convento. Nie wiadomo dlaczego tak wcześnie, nie miał takiego obowiązku. Wyjechał z Perugii dzień, może dwa po rozmowie z prowincjałem.

Dwa tygodnie później ojciec prowincjał napisał do Kielc: „Jego życie i jego śmierć nie zostały bez znaczenia! To był wielki dar dla całego Kościoła i świata”.

9.

Asyż.

Gislao nie miał nic do roboty w bazylice dziewięć godzin po nocnym terremoto.

Nie wiadomo dlaczego pobiegł za ojcem Angelo Api, który wskazywał drogę spóźnionym konserwatorom.

O godzinie 11.42 stanął pod świętym Hieronimem.

Odkopano gruzy. Znaleziono go w objęciach nauczyciela. Ojciec Angelo chronił Gislao przed uderzeniami kamieni i cegieł: nakrył ucznia własnym ciałem.

Na twarzy Gislao nie zauważono śladu strachu, uśmiechał się.

10.

Kielce

Do drzwi Borowców zapukała zaprzyjaźniona sąsiadka i opowiedziała o niebywałym zbiegu okoliczności: — Człowieka o tym samym imieniu i nazwisku, co wasz Zdziś, przysypało w Asyżu. A Zdziś pracuje w Warszawie, tak opowiadaliście, prawda?

Prawda. Przed wyjazdem syn prosił rodziców, by dochowali tajemnicy: — A jak nie wytrzymam? — bał się. — Wrócę, i co będzie? Ludzie pękną ze śmiechu. Sąsiadom powiecie za trzy lata, po pierwszych święceniach.

Alfreda Borowiec martwiła się, czy przez te trzy lata zdąży uskładać na autobus do Asyżu: — Bóg miał inne plany — płakała do sąsiadki. — Ale co to za Bóg, który ludziom dzieci zabiera i to w tak podstępny sposób?!

Kobieta z sąsiedztwa nic nie odpowiedziała.

Po tygodniu Alfreda Borowiec uspokoiła się: — Zdziś prosto do nieba poszedł. Tylko to, co Bóg robi, powinno być bardziej zrozumiałe dla człowieka.

Inna sąsiadka, z bloku obok, zapukała do Borowców kilka miesięcy później. Przez wiele lat pracowała w domu małego dziecka, Borowcowie dobrze ją znali. Spytała, czy nie powinni poszukać Stanisława C., by opowiedzieć mu o śmierci Zdzisława.

Stanisław C. — maszynista kolejowy — ponad dwadzieścia lat temu przyniósł do sierocińca niemowlę. Było to jego dziecko, któreś z kolei, chyba szóste. Borowcowie mieli już starszą córkę i żałobę po zmarłym noworodku. Przyszli więc do sierocińca i adoptowali Zdzisława, bo pierwszy spośród wszystkich dzieci wyciągnął do nich ręce. Miał wtedy trzy lata i nazywał się całkiem inaczej. Miał sześć, gdy Alfreda Borowiec mu o tym powiedziała. Stało się to poniekąd przypadkiem, gdy Zdzisław dowiedział się od rówieśnika, jak dzieci przychodzą na świat: matce rozcina się brzuch.

— Czy to prawda, że przeze mnie tak cierpiałaś?! — zapytał Alfredę Borowiec i cały się trząsł.

— Nie cierpiałam — odpowiedziała i wyjaśniła mu powoli, że nie ona go urodziła, ale w ich życiu to niczego nie zmienia. I dodała: — O wszystko możesz mnie zawsze zapytać, ja cię nigdy nie okłamię.

Pytał. Był nastolatkiem, gdy chciał szukać krewnych. Rodzice oświadczyli mu wtedy, że nie mają nic przeciw, ale najpierw musi zdać maturę.

Chciał szukać i potem, ale ojciec Mateusz przykazał, że najpierw musi zostać księdzem.

Wyjechał do Asyżu.

Już po jego pogrzebie przyszedł do Kielc list: „Choć w klasztorze jest chłodno, zawsze tu świeci słońce i nie muszę marznąć. Mamy ładny ogród z figą i czereśniami. Ciao!”.

Alfreda i Ludwik Borowcowie zdecydowali, że Zdzisław zostanie na zawsze blisko świętego Franciszka. Tu w Kielcach są napływowi, więc kto zająłby się grobem syna, kiedy ich zabraknie. Tam jest wśród swoich, tak by chciał.

Rodzice nie byli na pogrzebie, nie mieli wtedy ani paszportów, ani pieniędzy na podróż. Odwiedzili Zdzisława po roku. Choć dzień wcześniej w Watykanie Papież dodawał im sił, Alfreda Borowiec bała się wejść do bazyliki i przestrzegała przed tym męża. Stała na placu górnym i stamtąd patrzyła na Asyż: na zamknięte kościoły w stalowych rusztowaniach, na kilometry płotów z drucianej albo plastikowej siatki, na puste stare domy, na tłumy ciągnące do mogiły świętego Franciszka.

Do grobu Zdzisława przyjechał także i ojciec Mateusz, przekonany, że młodzieńca z Kielc należy beatyfikować. Mówił o tym wiele razy swoim następnym wychowankom: Maciejowi i Bogdanowi.

Postulanci Maciej i Bogdan nie znali Gislao. Nauczyli się już włoskiego na uniwersytecie w Perugii i od niedawna mieszkają w Sacro Convento. Stale przychodzą do jego grobu.

Gislao leży niedaleko jednej z północnych bram miasta, na tamtejszym cimitero, w katakumbie z jasnego kamienia, trzy metry nad ziemią, w towarzystwie kilku innych braci.

Elżbieta, starsza córka Borowców, w trosce o zdrowie rodziców zadecydowała, że nie będą szukać maszynisty kolejowego Stanisława C. i nie opowiedzą mu o tym wszystkim.

11.

Góry Świętokrzyskie

Ojciec Mateusz został przeniesiony z Chęcin do Lubomierza, w Gorce. Stamtąd — dwa lata po terremoto — wybrał się w podróż po województwie świętokrzyskim, za wiedzą małżeństwa Borowców. Jechaliśmy wolno, śnieg zasypał nam drogi. Skręciliśmy z trasy Kraków–Warszawa. Przed zagrodą Zofii R. ojciec Mateusz otrzepał śnieg z habitu, przedstawił się i spytał gospodynię, czy nie jest zdziwiona jego wizytą. Była zdziwiona. Wiedziała, że nieznajomy ksiądz musi mieć ważną sprawę, skoro przyjeżdża z daleka do zupełnie obcych ludzi. Postawiła czajnik na herbatę. Niespodziewany gość chętnie usiadł i przyglądał się Zofii uważnie: — A wie pani, że święci chodzą po ziemi? Wierzy pani w takie rzeczy?

— Może i wierzę.

— Trzeba wierzyć. Jeden z nich tak wyglądał — ojciec Mateusz wyjął fotografię. — To był pani brat. Bardzo chciał panią zobaczyć.

— Bardzo chciał pana zobaczyć — ojciec Mateusz powiedział do Jerzego, dwie wsie dalej. — Ma pan taki sam nos, czoło, uszy i takie samo mocne świdrujące spojrzenie.

— Bardzo chciał państwa zobaczyć — powiedział całej szóstce zwołanej telefonicznie do domu kolejnej siostry. — To było największe pragnienie jego życia. Dzisiaj żałuję, że wtedy mu nie pomogłem i go wam nie przywiozłem. Był mądry, dobry i przystojny. Oj, piękny był, jak lalka.

Nieznajomy franciszkanin opowiedział zebranym o niezwykłym spotkaniu w pociągu relacji Kraków–Kielce: — Jechałem tym pociągiem, bo odnawiałem kościół.

Do niedawna w chęcińskiej świątyni była droga restauracja. Kiedy kościół zwrócono prawowitym właścicielom, nie od razu przystąpiono do remontu. Remont czekał na ojca Mateusza. — Dlaczego nikt nie zajął się tym wcześniej? — pytał sam siebie. Sam wybrał Chęciny. Kiedy powracał z Włoch, przełożeni pozwolili mu wybrać klasztor w ojczyźnie. (— Dlaczego tak wybrałem?) Sam zdecydował, że odnowi kościół, a przełożeni wyrazili zgodę. (— Dlaczego? Wcale się na tym nie znałem). Potem często jeździł do Krakowa, by z prowincjałem omawiać szczegóły remontu. Raz, kiedy wracał z takich konsultacji, poznał Zdzisława — syna rodziny Borowców, która go przygarnęła i dawała mu miłość non stop.

— Ale i tak zawsze czuł się odrzucony — zakonnik mówił dalej. — Dziecko już w łonie matki wie, że nie jest chciane.

Kobiety sięgnęły po chusteczki.

— Ja się do niego modlę — ojciec Mateusz zwierzył się przy herbacie. — Czuję wtedy, jakbym mu kwiaty dawał, jakbym go odwiedzał. Bo on jest święty już przez samo pragnienie. Módlcie się do waszego brata, a będzie wam łatwiej w życiu. To która z was jest tu najmłodsza?

Jolanta — rocznik 1960. Uprawia ziemię, jest matką dwóch licealistek. Wtedy miała piętnaście lat. Gdy przyszła ze szkoły, ojciec przywitał ją nowiną: — Brata ci przywiozłem, sprawdź w pokoju. Pobiegła, ale tam żadnego dziecka nie znalazła. — Oddałem do sierocińca — usłyszała śmiech zza pleców i nigdy więcej o tym z ojcem nie rozmawiała.

Antoni — rocznik 1958. Kawaler, robotnik w fabryce. Wtedy miał siedemnaście lat. Mama od lat chorowała na głowę, od prawie roku była w szpitalu psychiatrycznym. Tam urodziła brata, którego nikt z rodziny nie widział. Tylko ojciec. Ojciec był surowy, jeździł na parowozie, nie dbał o dom i często oglądał się za kobietami.

Zofia — rocznik 1956. Matka dorastających dzieci. Wtedy miała dziewiętnaście lat i w Kielcach uczyła się na krawcową. Słyszała, że był kiedyś brat. Nigdy nie widziała matki w tej ciąży ani potem. Brata nie szukała, nie przyszło jej to do głowy.

Jerzy — rocznik 1955. Rolnik, mąż i ojciec. Wtedy miał dwadzieścia lat. Nie odwiedzał matki w szpitalu, podobnie jak reszta rodzeństwa. Niewiele wie. Teraz zarżnąłby świniaka, gdyby brat przyjechał. Szkoda, że nie przyjedzie.

Katarzyna — rocznik 1951. Urzędniczka, bezdzietna mężatka. Wtedy miała dwadzieścia cztery lata. Matka po urodzeniu Zdzisława żyła w psychiatryku jeszcze jedenaście lat. Tak, nie odwiedzali jej tam. Brata nie szukali, bo gdzie? Ojciec, choć już niemłody, wziął z mamą rozwód i poślubił nową kobietę. Umarł dziesięć lat temu. Nigdy nie mówił o Zdzisławie.

I najstarszy — Władysław, rocznik 1950, starszy od Zdzisława o dwadzieścia pięć lat. Wtedy pracował na kolei, sto kilometrów od domu i tam razem z żoną cieszył się z narodzin pierwszej córki. Jako jedyny z całej szóstki twierdzi, że nic nie wiedział o istnieniu brata. Ani ojciec, ani nikt z młodszego rodzeństwa przez tyle lat mu nie powiedział. Teraz dopiero usłyszał i płacze.

— Niech ksiądz im podziękuje — poprosiła któraś z sióstr.

— Komu?

— Tym, co go wychowali. Tu nie było domu. Zimny piec, puste garnki. Dobrze trafił.

 
Wojciech Tochman

 

 

 

na początek strony
© 1996–2000 Mateusz