|
|
TOMASZ FIAŁKOWSKI: — Podczas wypraw na Grenlandię i Antarktydę czytał Pan kolejne tomy „Władcy pierścieni” Tolkiena. Który z bohaterów tolkienowskiej trylogii jest Panu najbliższy? MAREK KAMIŃSKI: — Myślę, że Frodo Baggins — z nim najbardziej się utożsamiałem, był mi bliski przez podobieństwo pewnych sytuacji, oczywiście nie dosłowne... Mały hobbit, którego rzuciło w świat i dotarł aż do Góry Przeznaczenia; całej potędze zła mógł przeciwstawić tylko siebie. Mnie także rzuciło w nieznane: najpierw Spitsbergen, Grenlandia, potem nagle Biegun Północny i Południowy, czasami było ciężko. Bardzo też lubię Drzewca i jego powiedzenie: „Nie bądźmy pochopni”. Ono się w trudnych sytuacjach przydaje. Tolkiena czytałem zawsze podczas wyprawy — nigdy w domu, w łóżku, przy kawie czy herbacie. |
— Frodo wyrusza na wyprawę, by unicestwić Pierścień i uratować świat, a równocześnie odbywa podróż w głąb siebie, odkrywa tam nie przeczuwane wcześniej możliwości. Poznaje też cenę, którą się za to potem płaci: musi porzucić to, co kochał i uratował, odpłynąć z Szarej Przystani. Czy Pan też zapłacił jakąś cenę? — Tak, może dlatego Frodo jest mi tak bliski. Z jednej strony był oczywiście cel, bieguny, z drugiej — stopniowo coraz lepiej rozumiałem, że wszystko ma swoją cenę, także te stany, które wykraczają poza utarte ścieżki czy drogi. Każda radość ma swój rewers; kiedy się coś zdobywa, kiedy się dochodzi na Biegun, zostaje potem żal, że to już nie wróci. |
— Pisze Pan w opublikowanych niedawno „Moich biegunach”, dziennikach z wypraw polarnych, że najważniejsza jest droga; ważniejsza nawet od celu. — Dokładnie tak. |
— A czy zaczynając wyprawy, był Pan tego wszystkiego świadom? — Oczywiście nie. Czytałem rozmaite książki, podobała mi się postać Nansena, miałem przeczucie, że wyprawy polarne to coś więcej niż tylko sportowy wyczyn, że jest w nich także element duchowy, jakaś głębia, studnia. Ale na początku była po prostu przygoda. To jakby płynąć rwącą rzeką. Grenlandia stanowiła początek, przedsmak, zapoznawanie się z polarnym światem, ekscytowanie się jego stroną czysto fizyczną: zimnem, sprawdzaniem własnej wytrzymałości. Dopiero podczas samotnej podróży na Biegun Południowy zobaczyłem wyraźniej tę Szarą Przystań, z której człowiek kiedyś musi odpłynąć, zacząłem widzieć życie w trochę innej perspektywie, całe życie — to, które było, i to, które będzie. Doświadczenie czasu na Antarktydzie jest bardzo dziwne i szczególne. Tu, gdzie mieszkamy, wszystko się wokół szybko zmienia, nawet stare miasta jak Kraków czy Gdańsk. Pięć lat czy nawet rok to bardzo dużo, gdzieś powstaje jakiś sklepik, kawiarnia, coś się sypie, coś innego zostaje odbudowane. Tam natomiast dziesięć tysięcy lat temu wszystko wyglądało jak dziś, sto lat to na Antarktydzie sekunda. Dni tylko szybko mijają, wiatr trochę powieje... Ma się poczucie nie tyle znikomości życia, ile tego, że czas, który został nam dany, jest tak bardzo ograniczony. Ale także, paradoksalnie, bardzo pojemny, można go sensownie wykorzystać. Nie trzeba nawet jeździć po świecie, można całe życie przeżyć wewnątrz, w podróży w głąb siebie. |
— Rekolekcje na Antarktydzie... — Nie planowałem, że pojadę do Arktyki czy na Antarktydę i będę tam medytował, że chcę się zmienić czy sprawdzić. Raczej jak Frodo niespodziewanie wszedłem w tę rzeczywistość. Nagła myśl, która zaświtała jeszcze w dzieciństwie, jakby ktoś ją we mnie włożył: że trzeba dojść na Biegun. Nie miałem przecież ani wielkiego doświadczenia, ani szczególnych predyspozycji, nie byłem jakimś nadczłowiekiem — przeciwnie... |
— W Pana życiorysie jest dwoistość: z jednej strony ucieka Pan od cywilizacji w warunki skrajne, z drugiej stworzył Pan dobrze prosperującą firmę, umie Pan w tej cywilizacyjnej rzeczywistości działać. Wyprawy nie więc są jakimś eskapizmem, ale wyborem. Jak Pan jednak godzi pracę w firmie z wyprawami? — Powstanie firmy to był przypadek. Kiedy przerwałem studia, myślałem cały czas o wyprawach, ale brakowało mi doświadczenia, wiedzy i środków finansowych, żeby je podjąć. Tkwiłem w zawieszeniu i przeżywałem dylemat: obawiałem się pracy, która mnie ograniczy i utrudni realizację planów. Założenie małej firmy wydawało się najbardziej racjonalną drogą zdobycia środków na utrzymanie. Zaplanowaliśmy z kolegą, że pół roku będziemy pracować, pół roku podróżować... Tak się oczywiście nie da — ale nie mieliśmy żadnego doświadczenia, wydawało się nam to proste. Przypadek zrządził, że zająłem się akurat sprawami związanymi z ogrzewaniem, z instalacjami — woda i ciepło to niby przyziemne sprawy, ale dla człowieka podstawowe. Pierwsze dwa lata były ciężkie, ale potem wszystko się rozwinęło, zajęliśmy się też produkcją. Myślę, że potrafiłem się uczyć, lubiłem znajdować przełożenie pomiędzy wiedzą a praktyką. Ciekawiła mnie logistyka, finanse, modelowanie pewnej struktury — to też rodzaj działalności twórczej. Fascynowała mnie ona, może dlatego sobie z nią poradziłem. |
— Firma na tyle się rozwinęła, że można ją spokojnie zostawić, wyjeżdżając na kolejną wyprawę? — Na szczęście jest mój ojciec; ja już nie zarządzam firmą, w tej chwili jestem w radzie nadzorczej. |
— Cofnijmy się trochę: dlaczego wybrał Pan studia filozoficzne? — Maturę zdawałem w stanie wojennym. Przedtem przez długi czas chciałem być marynarzem i studiować w Wyższej Szkole Morskiej. W liceum zacząłem już jednak podróżować, objechałem stopem Europę, pływałem też na statkach, i stwierdziłem, że marynarz to, owszem, fajny zawód, ale obowiązuje w nim pewna rutyna, w której człowiek musi się zmieścić. Czasu w portach jest mało, zresztą porty nie są miejscami szczególnie interesującymi, z wyjątkiem paru, jak Amsterdam. Nie potrafiłem sobie odpowiedzieć na pytanie, kim chciałbym być? Zawsze pozostawały jakieś wątpliwości. Myślałem o medycynie, ale nie byłem do końca przekonany. |
— Filozofia była dalszym ciągiem tych poszukiwań? — Filozofia była czymś, czemu nie potrafiłem do końca zaprzeczyć, ponieważ nie wiedziałem tak do końca, czym ona jest. Trochę selekcja negatywna, ale też pozostawienie sobie otwartej furtki. Nie było w Polsce żadnej Akademii Wypraw, a filozofia była dziedziną, gdzie można było dokonywać odkryć przynajmniej w świecie myśli. Interesowałem się zresztą filozofią już w liceum, czytałem trochę Kierkegaarda, Witkacego, Camusa, Sartre’a... Ten rodzaj poszukiwań, zadawania pytań. Studiowałem w Warszawie i miałem świetnych wykładowców; logiki uczył mnie prof. Klemens Szaniawski, piękny człowiek i doskonały nauczyciel, dostałem od niego na egzaminie piątkę, z czego byłem bardzo dumny. Tradycja szkoły lwowsko-warszawskiej i prawdziwe wzorce zachowań, osobowości. Chodziłem też na wiele zajęć z biologii, z chemii, interesowała mnie genetyka, zacząłem drugi fakultet, fizykę. Pamiętam wspaniałe seminarium prof. Krzysztofa Maurina, „Metody matematyczne w fizyce”, przychodzili tam nie tylko studenci. Prof. Maurin poruszał problemy bardzo trudne — a równocześnie odwoływał się do „Małego księcia” Saint-Exupéry’ego, jednej z moich ulubionych książek. |
— A co zaważyło na decyzji, żeby porzucić studia przed samym końcem? — Zawsze uważałem, że nie warto robić rzeczy formalnych. Po czterech latach studiów wydawało mi się, że pora wyjść z biblioteki, z sal wykładowych, z seminariów — nie po to, żeby porzucić na zawsze filozofię, ale żeby zobaczyć życie, świat z innej strony. Mogłem oczywiście ukończyć te studia, jedna z prac rocznych dałaby się bez problemu rozwinąć w pracę magisterską. Kroplą, która przeważyła i sprawiła, że tak się nie stało, było studium wojskowe. Chciałem wtedy opłynąć świat, budowaliśmy w Gdańsku z kolegą łódkę — a tutaj co tydzień trzeba było dojeżdżać do Warszawy na zajęcia studium. Z początku nawet myślałem: cóż, to też jakaś dziedzina życia, może poznam coś nowego, ale to studium niczego nie mogło nauczyć. Słyszeliśmy tylko: siedź cicho, nie zadawaj pytań, my może nie jesteśmy orłami, ale mamy nad tobą władzę... Nie umiałem się do tego nagiąć; nawet dyplom nie wydawał mi się tego wart. Niektórzy znajomi dziwili się: jak można rzucać studia. Ale uważam, że to była słuszna decyzja: albo człowiek robi coś, w co wierzy, albo tego nie robi. Najważniejszy jest dla mnie nie dokument, ale to, czego się nauczyłem. |
— Zestaw Pańskich fascynacji, odbity w „Dziennikach”, jest bardzo pokoleniowy: zachwyca się Pan „Rublowem” Tarkowskiego, słucha Pan Biczewskiej czy Okudżawy; no i ten Tolkien. Nie wiem, czy następne pokolenie podziela te fascynacje: czy ma Pan z kontakt z młodszymi od siebie? — Może młodzi ludzie słuchają innej muzyki i nie znają autorów mnie bliskich, ale odbierają świat w podobny sposób, czują sztuczność pewnych spraw i zachowań. Prawdę mówiąc to raczej moje pokolenie wydaje mi się trochę wypalone — niektórzy moi rówieśnicy dotarli do granicy odkrywania świata, nie oczekują już po nim niczego dobrego, widać w nich dystans, rezerwę, rozczarowanie. Innych pochłania bez reszty kariera zawodowa. A młodsi są, tak jak my kiedyś, otwarci, chcą podbijać świat, mają ciekawość przygody. Nie chodzi zresztą tylko o fascynację wyprawami, to pewna przenośnia — raczej o gotowość przeformułowania życia. Nie podoba mi się moja praca, więc ją zmieniam, wyjeżdżam, zaczynam od nowa. Gdzieś w Bieszczadach można być znacznie szczęśliwszym niż żyjąc w dużym mieście w kompletnej dysharmonii z otoczeniem. Taka śmieszna może rzecz: przeczytałem właśnie o pewnej Szwedce, która przez wiele lat pracowała jako sprzątaczka, nie była zadowolona ze swego życia, i w pewnym momencie postanowiła, że weźmie osiołka, mały wózek i pójdzie pieszo do Betlejem. Właśnie idzie przez Polskę. Dla mnie to wspaniały przykład, wystawienie się na próbę. I takich możliwości są tysiące. Oczywiście trudniej podjąć taką decyzję, niż dalej siedzieć w mieszkanku z ciepłą wanną. |
— Pan wszedł w dorosłe życie w momencie politycznego przełomu i radykalnej zmiany. Czy gdyby się Pan urodził 10 czy 15 lat wcześniej, zdołałby Pan zrealizować swoje marzenia? — Chyba byłoby ciężko. Przed wojną, w rzeczywistości lat 1918-1939 — może tak, ale po wojnie trudno było robić takie rzeczy bez rozmaitych uwikłań, a ja bym się chyba nie zgodził grać fałszywych ról. Ten przełom to był łut szczęścia. Wiem od starszych kolegów, że środowiska, których działania wiązały się z wyjazdami zagranicznymi, były inwigilowane, czasem do wyprawy dołączano kogoś z bezpieki, trzeba było uważać, co się mówi. Konieczność kontrolowania się zmienia psychikę, odbiera radość. Człowiek uczy się wtedy grać, kłamać. Jeżeli milczy, chociaż się z czymś nie zgadza, to ten unik w jakimś sensie go okalecza. Psychika to rzecz bardzo delikatna. Podczas wypraw zrozumiałem, jak mało rzeczy robimy w pełni samodzielnie i świadomie, jak wiele zależy od ukształtowania naszej psychiki przez wychowanie, przez otoczenie. |
— A co Pana kształtowało? — Tak naprawdę — książki. Czytałem ich tak wiele, że określały mój świat, poprzez nie odbierałem rzeczywistość. W książkach znajdowałem bogactwo życia, możliwości, przygód, jak w „Robin Hoodzie” — także jakąś prawość, określone granice dobra i zła. |
— I chciał Pan tego zaznać w realności? — To się dla mnie stało realnością, żyłem w niej i żyję. |
— Czy nie spotkał się Pan z zawiścią wewnątrzśrodowiskową, w którą się czasem przekształca sportowa rywalizacja? Tak, zdaje się, bywa w alpinizmie... — Alpinizm to sport uprawiany przez wielu, jest w nim duża konkurencja. Natomiast wyprawami polarnymi zajmuje się mała grupka, dziesięć, może piętnaście osób. Nie ma niezdrowej rywalizacji, raczej poczucie wspólnoty. Na przykład Borge Ousland, ten, z którym „ścigaliśmy się” przez Antarktydę, jest moim wielkim przyjacielem, często rozmawiamy przez telefon, żartujemy. Borge dzwoni do mnie, ja mówię: a, to Borge, ten znany polarnik, a on poprawia mnie: najbardziej znany. W ubiegłym roku wspinaliśmy się razem w Andach, w Boliwii, związani jedną liną, mieliśmy potem jechać w Himalaje, ale praca nad książką — korekty i tak dalej — stanęła na przeszkodzie. |
— Kto jest Panu najbliższy spośród wielkich polarników przeszłości? — Chyba Nansen, bo to człowiek pełny, który zajmował się nie tylko wyprawami. Był odkrywcą, naukowcem, politykiem — nie takim, co rywalizuje o władzę czy honory, ale takim, co się troszczy o dobro wspólne. Starczy wspomnieć paszport nansenowski, który pomógł rozwiązać sytuację uchodźców po I wojnie i rewolucji. |
— Fascynują Pana podróżnicy, którzy są zarazem naukowcami... — Na przykład Thor Heyerdahl i jego podróż na tratwie Kon-Tiki: inny wymiar przygody, która stała się równocześnie „archeologią eksperymentalną”. Nie chcę szukać na siłę nowych wyzwań, choć istnieje taka pokusa, żeby piętrzyć trudności. Chciałbym pójść do przodu, wymaga to jednak pracy i przemyśleń. Dotąd pochłaniały mnie wyprawy polarne, teraz przyszedł czas refleksji. |
— Jakie więc ma Pan plany? — Teraz wezmę udział w międzynarodowej wyprawie przez pustynię Gibsona w Australii. |
— W Pana dziennikach wciąż ta Australia powraca, jako gorący kontrast do zimnej Arktyki. — Może to wpływ lektury „Małego księcia”, który się przecież dzieje na pustyni. Antarktyda czy Arktyka to zresztą także pustynie, lodowe pustynie. Pustynie mają w sobie coś fascynującego: teraz przez dwa miesiące będę w pięcioosobowym zespole przechodzić przez Australię, ciągnąc wózek z wodą, żywnością i sprzętem. Później chciałbym pojechać na Nową Gwineę i wyjść na nie zdobytą jeszcze przez Polaków górę — Piramidę Carstensza, 5 tysięcy metrów wysokości, położoną w rejonie, gdzie plemiona papuaskie żyją jeszcze w epoce kamienia łupanego. To najwyższa góra Oceanii, co dla mnie akurat nie jest takie istotne: ważniejsze, że góra jest po prostu bardzo interesująca. A z dalszych planów: rzeczywiście staram się znaleźć formułę, która by połączyła wyczyn z nauką, z jakimś odkryciem. Jak „Kon-Tiki”. |
— Wiem od Macieja Kozłowskiego, że bardzo się Pan zaangażował w projekt Jerzego Surdela, znakomitego alpinisty, który w wieku 65 lat postanowił zdobyć Biegun Południowy. — Tak, to jest bardzo fajny projekt, który pokazuje, jak można przekroczyć własne ograniczenia. Jurek żartuje: stary człowiek i może... |
— Jak John Glenn, który po siedemdziesiątce poleciał powtórnie w Kosmos. — Ma to dla mnie symboliczny wymiar, zawiera przesłanie, że życie można odkrywać nie tylko w młodości. Uważa się, że lata po pięćdziesiątce czy sześćdziesiątce to już schodzenie z górki — tymczasem życie może się wtedy zacząć toczyć na nowo. To naprawdę wielkie wyzwanie, ciągnąć sanki przez 1300 kilometrów, nie całkiem tą samą trasą co ja, nie od morza, ale z Patriot Hills, od brzegu kontynentu; nie ma tej różnicy poziomów, ale wyprawa i tak potwornie wyczerpująca. Jurek chce ruszyć w listopadzie, na Nowy Rok powinien być na biegunie. Staram się mu pomóc organizacyjnie poprzez moje kontakty; są już jakieś deklaracje z Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki, z Alpinusa, chyba się uda. |
— A nie myśli Pan o powrocie do filozofii? — Może nie do samej filozofii, ale do pism Ojców Kościoła, do św. Augustyna, do św. Tomasza. Mówiłem już o potrzebie refleksji, jaką rodzą wyprawy. Ludziom się wydaje, że chodzi o przejście stąd dotąd, Marek Kamiński jest dzielny, sprawdził się, udowodnił coś sobie — ale wyprawa jest tylko gwoździem, na którym zawiesza się coś więcej. |
— Kiedy mówiliśmy o Australii, wrócił temat pustyni, który ma wymiar mistyczny, religijny. Pustynia była od zawsze figurą wewnętrznej przemiany. Chciałbym zapytać o wymiar religijny Pana podróży. Ekstremalne przeżycie może mieć dwojaki skutek: może zbliżyć do Boga, albo przeciwnie, oddalić... — Podczas wypraw, zwłaszcza tych samotnych, czułem na pewno zbliżenie, trudno jednak teraz o nim mówić, bo zgiełk świata oddala od tego doświadczenia. Zgiełk, mnogość spraw, tysiące pilnych rzeczy. Co oczywiście nie znaczy, że trzeba się im poddawać. To zresztą paradoks: przecież na Antarktydzie nie ma kościoła, do którego można by pójść i się pomodlić, nie ma nawet żadnych bezpośrednich znaków, a mimo to człowiek czuje się jakby bliżej Boga. Nie jestem taki mądry, żeby to wszystko przeanalizować, po prostu rejestruję pewne odczucia i fakty. Może tradycja, którą się stąd zabiera, wędruje z nami i tam jakoś dojrzewa. A dla mnie ta tradycja jest ważna. Kiedy doszedłem na Biegun Południowy w 1995 roku, chciałem wysłać do Ojca Świętego e-mail z życzeniami czy pozdrowieniami. Szukałem przez parę godzin adresu, ale okazało się, że Watykan uruchomił swój adres internetowy dopiero kilka dni później... |
— Kiedy się czyta Pana dzienniki, uderza wątek fizjologii, cielesności. To właściwie paradoks: najpierw długo się przygotowuje organizm wyczerpującymi treningami, a podczas wyprawy sprowadza się go niemal do sytuacji chorego na szpitalnym łóżku, gdzie najważniejsze stają się sprawy najprostsze: załatwienie potrzeb fizjologicznych, umycie się... Czy nie miał Pan nigdy poczucia, że ciało Pana zawodzi? — Na pewno doprowadzałem je na skraj wytrzymałości i zaczynało się buntować. Nigdy jednak nie odmówiło mi posłuszeństwa. Przechodziłem ciężkie chwile, ale szybko się regenerowałem. Ciało momentami słabło, ale wola potrafiła je podnieść. To może banał, ale ciało bardzo jest związane z duchem czy wolą, często zawodzi wtedy, kiedy one zawodzą. Podczas wypraw pomagała mi też świadomość, że dużo ludzi o mnie myśli, że mam przyjaciół. |
— Poczucie psychicznej łączności z innymi... — Tak, ono mnie napędzało i unosiło. |
— Ostatnie pytanie: jaką książkę zabierze Pan na wyprawę do Australii? — Jeszcze nie wiem. Ale ten wybór zawsze był dziełem przypadku, książka sama skądś przychodziła, znajdowała się nagle pod ręką i trzeba było ją zabrać. Tak się stało na przykład z książką Jana Pawła II „Przekroczyć próg nadziei”, którą czytaliśmy z Wojtkiem Moskalem podczas wyprawy na Biegun Północny. Wojtkowi dał ją ktoś znajomy. Kiedy robiliśmy ostatnią selekcję rzeczy przed wyprawą, Wojtek odłożył tę książkę na stertę rzeczy, które zostawiamy. Pomyślałem: nie, jednak trzeba ją wziąć. I okazała się bardzo potrzebna. Nie próbowałem nigdy planować: teraz weźmiemy to, teraz tamto, na Spitsbergen Herberta, a na Biegun Papieża. Przed podróżą do Australii też tak pewnie będzie: książka po prostu sama do mnie przyjdzie, ja ją wezmę, i już. |
— Dziękuję bardzo za rozmowę — i życzę powodzenia!
|
|
|