Ludzie
"Giuseppe Moscati (1880-1927)"
Pod koniec października 1987 roku kończył się w Rzymie Synod Generalny Biskupów, na którym przez prawie dwa miesiące dyskutowano na temat "powołania i misji osób świeckich w Kościele i w świecie".

Problem żywo dyskutowano także poza Synodem i nie brakowało twardych polemik prowadzących do ujawnienia się w sposób wyrazisty i palący kwestii "tożsamości chrześcijańskiej": co oznacza być chrześcijaninem, bez jakiegoś szczególnego określenia, w miejscu, gdzie żyją i działają pozostali ludzie?

Zanim biskupi wyjechali z Rzymu - chociaż nie było jeszcze podsumowania - Papież postanowił, w sposób pośredni, ale bogaty w znaczenie, zainterweniować, dając za przykład postać i działalność pewnego chrześcijanina, dokładniej - człowieka świeckiego.

Na wstępie uroczystości kanonizacyjnej powiedział tak:

"Człowiek, którego dzisiaj ogłosimy Świętym Kościoła powszechnego, jawi się nam jako konkretne spełnienie ideału chrześcijanina świeckiego. Giuseppe Moscati - lekarz, ordynator oddziału szpitalnego, wybitny naukowiec, docent uniwersytetu w dziedzinie fizjologii człowieka i chemii fizjologicznej..."

Trzeba powiedzieć prawdę, że niewielu znało Moscatiego. Większość biskupów i wiernych poprzestawała na przyjęciu końcowych wyników nauki soborowej, mówiącej, że również ludzie świeccy powołani są do świętości i mogą realizować ją w świecie, poprzez wypełnianie swojej świeckiej profesji.

Niektórzy wiedzieli nieco więcej i byli w stanie wygłaszać długie kazania na temat szczególnych cnót tego nowego świętego, przede wszystkim szczególnie dziś cenionych: miłości do biednych, całkowitej bezinteresowności, ewangelicznej prawości, ofiary z siebie samego...

Jednak niewielu - także spośród znawców - było w stanie porównać w sposób nieumniejszający i bez uczucia dysonansu swoje wyobrażenia z koncepcją "świeckości", jaką realizował i bronił w swoim życiu Moscati.

Przedstawmy w sposób jasny: z punktu widzenia wyobrażenia na temat osoby "świeckiej", Moscati postępował w sposób dokładnie przeciwny względem tego, czego uczyli ci, którzy trudzili się opisywaniem granic, w jakich winna pozostać taka osoba. Moscati nie miał ograniczeń, nie uznawał autorytetów.

Katoliccy intelektualiści bardzo lubią nieprecyzyjną formułę, która uczy "dzielenia dla zjednoczenia". Inni sugerują bardziej trafnie "dzielenie (raczej) w jedności". Wszyscy oni usiłują powiedzieć, że trzeba umieć łączyć z roztropnością to, co należy do wiary, z tym, co należy do nauki; to, co należy do "Kościoła", z tym, co należy do "świata"; to, do czego jesteśmy zobowiązani jako chrześcijanie, z tym, co jest naszą profesją.

Bynajmniej, nie mamy zamiaru utrzymywać, że problemy te nie są prawdziwe i ważne.

Po prostu mówimy, że jeśli Moscati miał charyzmat i miał do spełnienia w Kościele pewne zadanie, które charakteryzowało się dużą i niewiarygodną spójnością na różnych polach (przed i ponad wszelkimi możliwymi podziałami), to nikt w dzisiejszych czasach nie byłby w stanie naśladować go w sposobie, w jaki umiał powiązać naukę z wiarą, profesję ludzką z chrześcijańską, dbałość o swoje ciało z dbałością o duszę. Co więcej, te aspekty jego życia opowiada się z zakłopotaniem; są one przez biografów umniejszane. W sumie, umieszczanie przykładu Moscatiego w aktualnej debacie o świeckich, przedstawia się jako działalność "rozbijacką" i nie pozbawioną humoru.

Ale zacznijmy od tego, co jest najbardziej oczywiste: potwierdzenie powszechnego powołania chrześcijan do świętości; wszyscy mogą stać się świętymi. Wiedzą to już wszyscy katolicy, a księża nie omieszkają podkreślać tego faktu w swoich kazaniach, jednak wielu świeckich pozostaje w przekonaniu, że świętość jest faktycznie nieosiągalna, a zadaniem jej jest powolne niszczenie w człowieku grzesznego porządku życiowego i narzucenie swojego. Oczywiście, osoba świecka, która przynajmniej trochę kocha Jezusa Chrystusa i Jego Kościół, nie może nie odczuć w sobie tęsknoty za świętością, jednak wątpię, czy będzie owa świętość możliwa u osoby, która żyje w świecie pomiędzy sprzecznościami - jest to prawie niemożliwe.

Uparcie myśli się, że jeśli jakiś świecki jest w stanie stać się świętym, to dzieje się tak, ponieważ zdołał on żyć na "obrzeżach świata", nie zajmując się tysiącem problemów swojej egzystencji, chroniąc się przed zbytnim szkodliwym wpływem otoczenia.

Uparcie myśli się, na przykład, że mógłby stać się świętym jakiś pielęgniarz, jeśli poświęci się na sposób "misyjny" i z niestrudzonym miłosierdziem służbie swoim chorym, jeśli przyjmie cierpienia zadawane mu przez kolegów i samych chorych, jeśli jest w stanie utrzymać w sobie czyste i dobre serce w obliczu kąśliwych uwag otoczenia oraz codziennego zmęczenia.

Ale jak może stać się świętym jakiś "ordynator" (posiadający władzę), kierownik katedry uniwersyteckiej, ze wszystkimi swoimi kongresami, przewodnictwem w konkursach, chmarą studentów i troską o publikacje, wspaniały diagnosta rozchwytywany na konsultacje we Włoszech i za granicą. W tym wypadku budzi się conajmniej zdziwienie, jak mógł tego dokonać i czy jest możliwe naśladowanie go.

Odczytując życie Moscatiego, przyciąga naszą uwagę wielka cnota moralności, jaką się cechował. Najwcześniejsze wydanie opisu życia posiada wstęp, w którym napisano:

"Moscati jest osobą świecką, która mówi do nas przede wszystkim nie słowami, a poprzez świadectwo codziennego życia. Daje nam zaproszenie do spójności z wykonywaną przez nas pracą, w której - jeśli nie chcemy umniejszenia naszego powołania - możemy stać się zobojętniali."

Słowa te ukazują bez wątpienia prosty i bezpośredni sposób zbliżenia się do świętości (i faktycznie, życiorysy stale to podkreślają); trzeba uczyć się od "świętego" zgodności tego, co robił zawodowo, z jego życiem. Ale takie na pozór łatwe zadanie, w rzeczywistości jest skazane na pozostanie jałowym, jak to dzieje się ze wszystkimi nakazami moralizatorskimi, których nie jesteśmy w stanie wyrazić słowami, a które każdy święty powinien wypełnić. To, co jest ważne, to raczej pytanie: co czyni możliwym naśladowanie?

Święty nie jest bohaterem, proponowanym masie pokornych, nakazującym im zdobycie się na odwagę i zaryzykowanie naśladownictwa, mając nadzieję, że przynajmniej ktoś zdecyduje się (ktoś, bo reszta pozostanie daleko). Święty jest darem Boga, który oświeca świat ludzi przeciętnych, ale właśnie to pozwala zrozumieć, gdzie są opory przed przyjęciem łaski, gdzie znajduje się punkt, w którym człowiek - jakikolwiek człowiek - powinien zacząć "ustępować", żeby pozwolić "podźwignąć się".

Święty jest "użytecznym" wzorem proponowanym wszystkim do natychmiastowego zastosowania (także temu, kto nie ma ani krzty siły, żeby go naśladować), ponieważ jest rodzajem światła, które oświeca z wysoka i opada jak deszcz na całą rzeczywistość, także wtedy, gdy jest ona poniżona i brudna. To oświecenie samo z siebie już jest oczyszczeniem, już jest początkiem uświęcenia.

Oczywiście, wymaganie zaangażowania się i wewnętrznej prawości powinno wypływać prawie w sposób naturalny z tego światła, które padając z wysoka, ma również siłę poruszenia serca i zapładniania nawet najbardziej suchej ziemi.

To, co jest najważniejsze w przypadku Moscatiego, z powodu czego (jak już powiedzieliśmy) przykład cnót moralnych - altruizmu, bezinteresowności, ubóstwa, powagi zawodowej i innych - jest rzeczywiście wtórny względem najtrudniejszego do zaakceptowania przykładu: dokładnie jego sposobu rozumienia tożsamości chrześcijańskiej, ofiarowującego w sposób zjednoczony i integralny aspekty naturalne i nadnaturalne swojego powołania i swojego posłannictwa.

Nie możemy ukrywać faktu, że dokumenty świadczą ponad wszelką wątpliwość: miał on w swojej "laickości" koncepcję i jej realizację w praktyce, co dziś chce odrzucić większa część chrześcijan, którzy dyskutują i piszą o tym problemie. Dzieje się tak nie bez powodu: wystarczy, że nie staniemy się zdolni spostrzec w świętości Moscatiego pewnego rodzaju życiowej teologii: dokładnie słów, które na ten temat chce nam powiedzieć Bóg, uprzedzający faktami wszystkie nasze mądre dyskusje i rozważania.

Zwykle, kiedy Bóg posyła na świat swoje "żywe słowa", nie czyni tego bez pewnego humoru, ponieważ spodobało się Jemu - jak mówi św. Paweł - zniszczyć mądrość uczonych, unicestwić inteligencję inteligentnych, pokazać bezsens mądrości tego świata.

Ta mądrość, de facto, może być "światowa", nawet jeżeli posługują się nią znani teologowie albo święci intelektualiści.

Jan Paweł II, kanonizując Moscatiego, nie powiedział osobom świeckim, żeby na pierwszym miejscu uczyli się jego cnoty moralnej, lecz aby uczyli się przemyślenia własnego powołania: "Kościół stawiając nam przed oczami postać Jednego wyniesionego do chwały ołtarzy... mówi wszystkim świeckim: 'rozważcie wasze powołanie!'".

My również, chociaż rozpoczniemy przedstawianie przykładów moralnych, które pozostawił nam ten święty, uczynimy to, pamiętając stale, że jego pełna cnoty postawa jest jak uwagi zapisane w dowodzie osobistym: potrzebne są do jego rozpoznania, lecz nie są jego tożsamością. Tożsamość wypływa raczej z oblicza jego osobowości, z serca, w którym wyraża się sposób przyjmowania stosunku lekarz-chory jako jedności w wymiarze chrześcijańskiego odkupienia.

Giuseppe Moscati urodził się w 1880 roku w Benewento. Miał dopiero jeden rok, kiedy ojciec, urzędnik sądowy, został przeniesiony do Ankony a następnie (gdy Giuseppe miał zaledwie 4 lata) do Sądu Apelacyjnego w Neapolu.

Neapol stał się jego miastem, tam otrzymał pierwszą Komunię, zapisał się do gimnazjum, zdał maturę i w 1903 roku ukończył medycynę.

Dzieciństwo i młodość spędził zupełnie normalnie, w prawdziwie chrześcijańskiej rodzinie, w której nie brakowało przygód: krótko po tym, jak Giuseppe zapisał się na uniwersytet, nagle umiera ojciec; kilka lat później, jako następstwo długiej choroby, umiera, mający dopiero 32 lata, brat. Kariera lekarska trwała 24 lata. Umiera w roku 1927 mając zaledwie czterdzieści siedem lat.

W roku 1903 zwycięża w konkursie na starszego asystenta Szpitala Zjednoczenia w Neapolu. Podczas wybuchu Wezuwiusza została mu powierzona odpowiedzialność za szpital Torre del Greco, do którego, ryzykując własnym życiem, przeniósł chorych.

W 1908 roku jest asystentem w Instytucie Kliniki Fizjologii.

W 1911 zostaje zastępcą ordynatora w Szpitalu Zjednoczenia, zwyciężając w konkursie, w którym, ponieważ był on oczekiwany od trzydziestu lat, brali udział najbardziej wykształceni lekarze i docenci z południa. Moscati był najmłodszy i zwyciężył pokonując dwu przyszłych dyrektorów kliniki uniwersyteckiej. Został mianowany członkiem senatu Akademii Medycznej. W tym samym roku otrzymuje docenturę z chemii fizjologicznej i przez ponad dwanaście lat zajmuje się w szpitalu dydaktyką.

W 1919 roku dostaje nominację na ordynatora III Sali Nieuleczalnie Chorych.

W 1922 roku powołana przez Ministra Oświaty specjalna komisja nadaje mu tytuł docenta nauk ogólnoklinicznych.

W 1923 roku zostaje wydelegowany jako przedstawiciel państwa włoskiego na Międzynarodowy Kongres Fizjologii w Edynburgu.

Chcieliśmy przytoczyć pokrótce przebieg jego kariery zawodowej żeby umożliwić zapoznanie się - poprzez przedstawienie dat, tytułów i specjalizacji - z życiem gęsto i rozumnie wypełnionym osiągnięciami, o których, nawet w innej formie i ukierunkowaniu, śni niejeden student medycyny. Dodajmy jedynie, że - gdyby Moscati tylko chciał - Wydział Medyczny w Neapolu był gotów ofiarować mu katedrę w Klinice Fizjologii.

W podobny sposób możemy przedstawić wykaz tytułów jego publikacji naukowych: od tematu pracy dyplomowej, ocenianej jako godnej opublikowania, która nosiła tytuł "Urogeneza wątrobowa", do ostatnich dwóch artykułów napisanych dla Riforma Medica (czasopisma, którego był redaktorem wydań w językach: angielskim, niemieckim, francuskim i hiszpańskim): pierwszego noszącego tytuł: "O tak zwanym antagonizmie pomiędzy nadnerczami i trzustką", drugiego: "Drogi limfatyczne z jelit do płuc".

W czym jednak wyrażała się u Moscatiego, który był w stanie przejść tak błyskotliwie i szybko karierę zawodową, dojrzałość szczególnej świętości?

Musimy przede wszystkim pomyśleć o czasach , w których żył. Dobrze opisuje to jeden z jego biografów:

"Postać Moscatiego winna być zobrazowana w klimacie kultury zdominowanej przez pozytywizm, który rozszerzył się w ostatnich latach dziewiętnastego i pierwszych dwudziestego wieku. Należał on do grupy osób świeckich, które pomimo panujących wówczas tendencji, wniosły zdecydowany wkład w odkrycie w świecie żywotności i wiecznej młodości Kościoła."

Dokument będący wprowadzeniem do procesu beatyfikacyjnego (podczas którego zostały zebrane wszystkie dotyczące go świadectwa), rozpoczyna się interesującą uwagą, przede wszystkim dlatego, że odnosi się do roku 1944, bezpośrednio po wojnie:

"Sługa Boży żył w tym czasie, w którym z powodu laicyzmu, jak się powszechnie mówi, masa ludzi została oderwana od Kościoła, wiarę oddzielono i postawiono w opozycji do nauki, działalność zawodowa w wymiarze wiary chrześcijańskiej została oddzielona od sztuk wyzwolonych i zajęć cywilnych oraz została zamknięta w niewidzialnych granicach sumienia. Przeciw takiemu bardzo zgubnemu laicyzmowi Opatrzność Boska wzbudziła wspaniałe osoby świeckie, które ubogacone duchem apostolskim, w różny sposób mogły praktykować i wspomagać stan kapłański, znakomitych doktorów, którzy na sobie samych pokazywali zadziwiające zjednoczenie wiary i nauki, znakomitych mieszczan, którzy we własnej działalności zawodowej wyrażali względem każdego, w sposób otwarty, wiarę, celowali pomiędzy wszystkimi uczciwością i byli największym pożytkiem dla społeczeństwa."

Meritum tego opisu, które następni biografowie niesłusznie pomijali, jest dobre uwypuklenie istotnego elementu świadectwa Moscatiego, którego usiłowano, niezgodnie z prawdą historyczną, przedstawić wyłącznie jako "świętego lekarza" z powodu jego bezinteresownej postawy, jego skromności, jego powściągliwości albo jego darmowej posługi na rzecz biednych.

Oczywiście, te aspekty także były wspaniałe i poruszające i nie zostaną pominięte, ale zatrzymanie się jedynie na nich prowadzi do ryzyka widzenia i pokochania kolorytu i formy kwiatu bez zajęciem się korzeniami, które go odżywiają.

Zacznijmy więc od tych bardziej fascynujących wspomnień.

Wspaniale jawił się Moscati pomiędzy kolegami, jako człowiek zupełnie nie przywiązujący wagi do pieniędzy. Oto znamienne świadectwo pewnego lekarza, który często obserwował go w czasie wykonywania obowiązków zawodowych:

"On, który lubił widzieć w chorych bolesną postać Chrystusa, nie chciał przyjmować pieniędzy i każdą ofertę w widoczny sposób boleśnie przeżywał.

Jeśli badał osoby bogate i dobrze sytuowane, oczywiście przyjmował należną zapłatę, ale jego niepokój - przed samym sobą i przed Bogiem - budziła obawa, by nigdy nie stać się wyzyskiwaczem."

Oto jeden z listów adresowanych do żony pewnego pacjenta:

"Szanowna Pani, zwracam część honorarium, ponieważ wydaje mi się, że dała mi Pani za dużo. Oczywiście, od innych, którzy byliby rekinami, wziąłbym więcej, ale od ludzi pracy, nie. Mam nadzieję, że Bóg da radość wyzdrowienia Pani mężowi. Proszę uważać, żeby nie oddalał się od Boga i uczęszczał do źródła zdrowia (Komunii Świętej). Pozdrawiam Panią. G. Moscati".

Pewnego razu był kilkakrotnie proszony do piętnastoletniego chorego chłopca. Zajmował się nim, aż ten zupełnie wyzdrowiał. Kiedy zakończył kurację, otrzymał kopertę z honorarium; otworzył ją po przyjściu do domu i wówczas spostrzegł, że jest w niej - znaczna wówczas sumę - tysiąc lirów. Widziano go, jak szybko zawrócił, wbiegł po schodach i trzymając nerwowo kopertę rzekł te słowa:

"Albo jesteście głupcami albo uważacie mnie za złodzieja".

Rodzice myśleli, że znakomity profesor jest niezadowolony z powodu zbyt małej zapłaty i zakłopotany ojciec chłopca wyjął następny banknot tysiąclirowy. Ale profesor nie tylko zdenerwowany odrzucił tą nową ofertę, lecz otworzywszy portfel, zwrócił osiemset lirów dodając, że dwieście aż nadto wystarczy, po czym poszedł stamtąd całkiem zadowolony, pozostawiając w osłupieniu będące tam osoby.

Jeśli bogaci zabiegali o niego z powodu sławy dobrego diagnosty, biedni nie mieli śmiałości prosić, bo wiedzieli, że mógłby nie zażądać honorarium albo po prostu sam mógłby im dać pieniądze. W najbardziej trudnej sytuacji materialnej posuwał się aż do wkładania kilku banknotów między recepty, albo pod poduszkę pacjenta, u którego wyczuwał ciężką sytuację finansową, szczególnie, kiedy spostrzegł, że choroba powstała na skutek niedożywienia.

Czasami takich ludzi osobiście zabezpieczał w lekarstwa, które przepisywał albo płacił za pobyt w szpitalu za tych, którzy nie mieli takiej możliwości.

Pewnego dnia, jeden z jego kolegów, który towarzyszył mu w czasie jednej z wizyt zauważył, że jego brak przywiązania do pieniędzy wprawia wszystkich w zakłopotanie, ale odpowiedź, którą dał w tej sprawie był aż nadto wyrazista:

"Wybacz, Józek: jeśli jakaś matka płacze z powodu choroby swego dziecka, jak ty możesz przychodzić do mnie, by mi mówić o pieniądzach!"

Można go było wzywać nawet do dzielnic cieszących się złą sławą, ciemnych zaułków, gdzie niebezpiecznie było ryzykować samemu, do tych ciemnych korytarzy, gdzie zmuszony był wchodzić ze świecą - nie odmawiał nigdy. Jeśli ostrzegano go, odpowiadał:

"Nie powinno się bać, gdy się idzie czynić dobro."

Pewien przyjaciel spotkał go wieczorem w Vomero, na placu Vanvitelli, z dala od zwykle uczęszczanej trasy. Zapytał, co robi w tych stronach:

"Wiesz - powiada Moscati śmiejąc się - idę codziennie robić za spluwaczkę biednego studenta."

Chodziło o pewnego młodzieńca, który mieszkał sam w wynajętym pokoju, chorego na gruźlicę już w fazie niezakaźnej. Jeśli gospodarze dowiedzieliby się o tym, wyrzuciliby go na ulicę, zatem Moscati przychodził co wieczór, żeby zabrać chusteczki pełne wydzieliny, a następnie spalić je, a na ich miejsce pozostawić czyste.

W domu Moscatiego, siostra, która opiekowała się domem, brała wszystkie jego pobory i zarządzała nimi w taki sposób, aby zabezpieczyć godne życie, przeznaczając resztę dla potrzebujących. Profesor wracając z wizyt przynosił adresy biednych rodzin, które tam spotkał, przekazywał je siostrze i prosił o zajęcie się nimi.

Jest to jeden z wielu podobnych epizodów świadczonego dobra.

Był pewien staruszek, biedny i samotny, który onego czasu był kompozytorem piosenek (w tamtych latach w Neapolu skomponowano najpiękniejsze melodie!). Sytuacja jego była krytyczna, jeśli nie tragiczna, i mogła w sposób nagły jeszcze pogorszyć się. Potrzebował codziennej kontroli, ale Moscati nie mógł mu jej zagwarantować, ponieważ był zajęty pracą w szpitalu. Zrobił więc tak: każdego ranka staruszek spotykał się z nim w kawiarni przy drodze, którą Moscati szedł do szpitala i jadł biszkopty oraz pił szklankę mleka (wszystko, oczywiście, na rachunek profesora). Profesor przechodząc, zaglądał do środka, sprawdzając czy jest obecny, uśmiechał się do niego i wychodził z pośpiechem. Jeżeli któregoś ranka nie zastawał go, rozumiał, że musi szybko go odwiedzić w jego ruderze, aby udzielić mu pomocy.

Opowiadania można by mnożyć, ale nie możemy zapominać, że miłosierdzie Moscatiego nie było działalnością dobroczynną kogoś cichego, lecz lekarza cieszącego się dużym prestiżem, będącego pod ciągłym nawałem stresującej pracy, rozrywanego przez liczne zajęcia. Jako badacz, zmuszony był poszerzać swoje wiadomości, dokonywać doświadczeń w laboratorium, pisać sprawozdania naukowe; jako lekarz, konieczna była jego obecność tak w szpitalu, jak i w domu osób prywatnych, które słały mu ustawiczne zaproszenia i usilne prośby; jako docent musiał przygotowywać wykłady, nauczać, sprawdzać pracę uczniów. We wszystkim przejawiał postawę chrześcijańską i nigdy nie uchylał się od niesienia pomocy proszącym go najbiedniejszym.

Po jego przedwczesnej śmierci przyjaciele opowiadali o "codziennym trudzie, przez wszystkie godziny, bez odpoczynku, bez umiaru, bez odpoczynku". Temu, kto pytał go, jak jest w stanie to wszystko wytrzymać, odpowiadał w prosty sposób:

"Kto przyjmuje Komunię Świętą każdego ranka, ma ze sobą ładunek energii, który nie ulega wyczerpaniu."

O jego umiejętnościach jako lekarza możemy zaświadczyć, wspominając spotkanie ze wspaniałym tenorem Enrico Caruso. Powrócił on do rodzinnego Neapolu po krwotoku, który wystąpił w czasie koncertu w Nowym Jorku. Był badany w najlepszych klinikach w Ameryce, podobnie w Rzymie, i nikt nie był w stanie postawić właściwej diagnozy. W końcu udał się do Moscatiego. Było już jednak zbyt późno i pozostały mu jedynie dwa miesiące życia, a neapolitański lekarz podejrzewał, że chodzi o ropień podpowięziowy.

Wszyscy musieli później przyznać jemu rację, chociaż już nic nie mogło to pomóc czterdziestoośmioletniemu tenorowi, który wyjechał z Neapolu jako biedak, a powrócił w 1921 roku z majątkiem szacowanym na ponad pięćdziesiąt milionów ówczesnych lirów (suma na owe czasy ogromna - przyp. tłum.).

Nie przydały mu się medyczne umiejętności Moscatiego, lecz jego wiara. Nie zawahał się wypomnieć artyście, że konsultował się u wszystkich lekarzy, lecz nie u Jezusa Chrystusa.

Tenor odrzekł jemu: "Profesorze, niech pan robi, co trzeba".

Moscati zatroszczył się o to, żeby szybko udzielono choremu ostatnich sakramentów i po bratersku towarzyszył mu aż do końca.

Powróćmy teraz do jego sławy jako lekarza.

Jego osiągnięcia diagnostyczne - zaświadcza jeden z kolegów - wprawiały w osłupienie zarówno uczniów, jak i mistrzów.

Wystarczy powiedzieć, że był uznawany przez wszystkich za mistrza mistrzów - Antonio Cardarelli, który był we Włoszech "instytucją" - nazywał Moscatiego swoim ulubionym uczniem ("najlepszym, jakiego miałem w ciągu sześćdziesięciu lat" - powiadał), wybrał go jako swojego osobistego lekarza i czasem wzruszał się do łez, widząc go w czasie wykonywania czynności zawodowych.

Przytłaczało go wizytowanie chorych i ogromna ilość odwiedzającej klienteli z całego południa kraju, a nieprzerwana praca w szpitalu trwała przez długie okresy czasu, gdzie otoczony uczniami, którym medycynę wykładał bezpośrednio przy łóżku chorego ("studentów pierwszego roku również traktował jako 'kolegów' i ich także pytał o zdanie w sprawie pacjentów").

Zwykł mówić:

"Przy chorym nie ma hierarchii. Wszyscy przychodzimy tutaj, żeby nauczyć się być: dyrektorem, asystentem, adiunktem; wszyscy przy łóżku chorego jesteśmy równi, ponieważ chory dla wszystkich jest otwartą księgą natury".

Lekcja była później kontynuowana w amfiteatrze anatomicznym.

Instytut anatomii był wówczas w stanie upadku: nikt nie chciał się tym zajmować, więc Moscati bez specjalnego wynagrodzenia przejął opiekę nad "organizacją i racjonalnym jego funkcjonowaniem". Nad wejściem znajdowało się motto umieszczone tam kiedyś przez założyciela, na które nikt zbytnio nie zwracał uwagi: "Hic est locus ubi mors gaudet succurrere vitam" , "Oto jest miejsce, w którym śmierć raduje się, że może przyjść z pomocą życiu".

Moscati zawiesił na ścianie piękny krzyż i dał umieścić napis: "O mors ero mors tua", "O śmierci, będę twoją śmiercią!" Tym przyrzeczeniem Zmartwychwstania, Moscati zrehabilitował owo miejsce nazywane przez wszystkich: "niezdrowym, szpetnym, ograniczonym, przygnębiającym".

Kiedy wchodziła grupa studentów i otaczała profesora, przez chwilę spoglądał na krzyż i wszyscy spostrzegali, że najpierw modlił się w ciszy, a następnie rozpoczynał sekcję, zawsze dodając krótką i wyrazistą uwagę: "Tutaj kończy się pycha ludzka! oto czym jesteśmy! jakże pouczająca jest śmierć!" Albo wskazując na nieboszczyka, powiadał: "Kiedyś był on naszym pacjentem, dziś widzimy niektóre należące do niego organy... Jeśli wy, młodzi, od czasu do czasu zastanowilibyście się nad śmiercią, bylibyście znacznie lepsi".

W taki sposób instytut ten był - jak lubił zawsze powtarzać - "miejscem, w którym my, lekarze, weryfikowaliśmy swoje rozpoznania i nasze błędy". Pomimo skromności lokalu i niewystarczających środków technicznych - zdaniem wszystkich - osiągnął z punktu widzenia naukowego "szczyt chwały".

Uczniowie, którzy codziennie otaczali Moscatiego, darzyli go najwyższym szacunkiem, a wielu towarzyszyło mu aż do domu, kontynuując podczas drogi dyskusję i zadając pytania. Jeden z nich, poruszony, przytoczył scenę z Neapolu (prawie "rodzinną"): "Przeprowadzali go procesyjnie jakby był jakimś świętym". Prawie wszyscy kończyli niedzielny spacer w jego towarzystwie na Mszy Świętej.

Profesor sam opisywał w jednym z listów:

"Stworzyłem jakby wspólnotę braci zakonnych: moi przyjaciele i ja, pracujemy razem współzawodnicząc ze sobą w drodze do doskonałości. Jesteśmy bardzo związani uczuciowo! Bóg nas prowadzi. Wierzę, że wszyscy młodzi [...] mają prawo do doskonalenia się, czytając książkę, która nie jest drukowana w ich charakterze czarno na białym, ale która ma okładkę z łóżek szpitalnych, sal laboratorium, okrywającą zbolałe ludzkie ciała i materiał naukowy, książkę która winna być czytana z nieskończoną miłością i wielkim poświęceniem dla bliźniego (11 września 1923 r.)".

I dodaje:

"Pomyślałem, że byłby to dług sumienia uczyć młodych, strzegąc zazdrośnie owoców własnego doświadczenia. Trzeba im to przekazywać ..."

Ta prawie zakonna koncepcja własnego powołania i wspólnoty szpitalnej przenosi nas do innego charakteru świeckości Moscatiego, do pewnej nowości.

W pewnym okresie powołanie dzieliło się na dwie formy (albo małżeństwo, albo zakon); Moskati wybrał pozostanie jako świecki całkowicie w świecie - bez jakiejś szczególnej przynależności do instytutu religijnego, nawet jako "tercjarz" - lecz wybierając świadomie stan męskiej czystości.

Na kartce, którą siostra znalazła w koszyku, czytamy rodzaj wyznania, które napisał dla samego siebie:

"Jezu, moja miłości! Twoja miłość utrzymuje mnie w uniesieniu; Twoja miłość mnie uświęca, kieruje mnie nie wyłącznie do jednego stworzenia, ale do wszystkich stworzeń, ku nieskończonemu pięknu wszystkich bytów, stworzonych według Twojego wyobrażenia i na twoje podobieństwo".

Traktowanie Jezusa jako drogiej osoby, do której zwraca się słowami najbardziej czułymi i z którą doświadcza się zażyłości bardzo bliskiej, wydaje się być śmieszne nie tylko dla racjonalistów wszystkich czasów, lecz także dla wielu chrześcijan wydaje się być doświadczeniem możliwym do realizacji wyłącznie w świetle zakonnego mistycyzmu.

Fakt, że mogłoby się to przytrafić "w świecie", gdzie praca staje się dla wielu jedynym Bogiem i gdzie naukowe i materialne niepokoje wydają się przenikać także ducha, staje się dla świata pytaniem otwierającym się bezpośrednio na tajemnicę Bożego Syna, który stał się "naszym bliźnim", a któremu możemy nadać z całą prawdą wszystkie najbardziej rodzinne imiona.

Opowiadał pewien ksiądz, który często słuchał jego spowiedzi:

"W czasie wspólnej podróży tramwajem przepełnionym ludźmi, w którym zapłacił także za mój bilet, zapytany przeze mnie, o czymże rozmyśla, odpowiedział: O Bogu, ojcze, o niebie!"

"Kochać Boga bezgraniczną miłością, nawet w bólu"; jest to maksyma, która wyrażała jednocześnie zarówno jego posłannictwo jako chrześcijańskiego lekarza, jak i spojrzenie, jakim obejmował chorych. Mimo że czasy ówczesne i środowisko wcale nie były łatwe.

Oto niektóre świadectwa spisane w czasie procesu beatyfikacyjnego:

"Sługa Boży podejmował walkę ze wszystkimi lekarzami zapisanymi do masonerii, poprzez swoje chrześcijańskie działanie; także z tymi, którzy mimo jego młodego wieku, widzieli w nim poważnego rywala."

Ta masońska nienawiść skierowana przeciw Moscatiemu miała zatem także ów drugi niewypowiedziany aspekt("zazdrość i nienawiść ze strony tych, którzy nie byli w stanie znieść jego wyższości pod względem naukowym"), który oficjalnie z uporem próbuje się pominąć.

Jeden ze świadków mówi:

"Był poniżany, wyszydzany przez tych, którzy źle widząc jego szczerość, proste i odważne wyznawanie wiary chrześcijańskiej, nazywali go maniakiem, histerykiem, człowiekiem egzaltowanym, fanatykiem".

Inne obelgi, jakimi go obrzucano, to (niejeden z bardziej zaciekłych kolegów czynił je wprost): "fanatyk, człowiek rzucający złe uroki, obłędny głupiec, lekarz księży i sióstr zakonnych".

Jest faktem, że Moscati żył w środowisku zdominowanym przez lekarzy o zdeklarowanej przynależności masońskiej i otwartej orientacji materialistycznej. Wiedział on o tym bardzo dobrze. Co więcej, gdy w grę wchodziła prawda i prawość, przedstawiał je bez ogródek.

"Ja - pisał w pewnym liście - jestem gwiazdą o najmniejszej wielkości, pośród wielu błyszczących gwiazd i cieszyć się będę, gdy mnie przyćmią, jednak jeżeli będą gwiazdami rozsiewającymi blask, a nie jakimiś mglistymi ognikami..."

W czasie konkursów prosił, aby nie było żadnych kompromisów, ani jakichś manewrów... lecz jedynie rozeznanie bezwzględnej wartości kandydatów, niezależne od wieku, szkoły, przynależności do ugrupowania.

W jednym z listów adresowanych przez niego do Benedetto Croce, ówczesnego ministra oświaty, Moscati gorąco popierał nominację na kierownika Katedry Higieny jednego z kolegów, którego uważał za najbardziej zdolnego. Nie obawiał się napisać:

"Wiem, że jakieś wysokie gremium masonerii chce powiększyć liczbę 'braci' w Wydziale, który stał się dla nich wielkim domem."

Pewne świadectwa mówią wyraźnie i bez ogródek o postawie, jaką ta grupa prezentowała względem Moscatiego: "chcieli go zniszczyć, unicestwić".

Stwierdzano też, że walka ta nawet go nie zadrasnęła:

"Wszyscy wiedzieli - powiada jeden ze świadków - że profesor Moscati był jak ksiądz i walka wytoczona przeciw niemu przez lekarzy masonów i przez innych kolegów materialistów nie powodowała jego osłabienia... Powiedział mi: Co mnie oni obchodzą? Troszczę się o to jak podobać się Bogu."

Zresztą zobaczymy pokrótce, że wyznawanie wiary przez Moscatiego było jawne w sposób prawie nie do zniesienia, tak, że dziś byłby krytykowany również przez najbardziej pobożnych i prawowiernych.

W procesach kanonicznych, podczas których postawy są drobiazgowo analizowane i oceniane, powtarzało się pytanie kościelnego sędziego (czasem nawet bardzo ukryte): "Czy Moscati był religijnym maniakiem?". "Nie - odpowiadają wszyscy świadkowie - był zrównoważony, uważny, pełen szacunku". Swoją drogą, była w jego medycznej profesji, a także konsekwentnie w działaniu, pewna nadzwyczajna idea.

Problem polegał na tym, że Moscati był całkowicie przekonany, iż lekarz nie powinien wyłącznie zajmować się zdrowiem ciała pacjenta, lecz również troszczyć się o potrzeby jego rodziny, w jakimkolwiek aspekcie można by je rozważać.

Z tego powodu przypisywano mu miłosierną postawę względem tych wszystkich potrzeb, o których mówiliśmy. Z tą samą niezaprzeczalną logiką brał pod uwagę jako priorytety sprawy duchowe pacjentów, jak i troskę o ich dusze.

Wyraźmy to całkiem jasno. Mówi jeden ze świadków:

"Chorzy wiedzieli, że aby być leczonym przez Moscatiego, trzeba było uczęszczać do sakramentów".

I dalej:

"Wszystkich chorych pytał, czy są w stanie łaski Bożej, czy uczęszczają do sakramentów, czy są w zgodzie z własnym sumieniem. Słowem, leczył najpierw dusze, a następnie ciała tych, którzy zgłaszali się do niego".

Moscati utrzymywał, że w szpitalu "posłannictwem wszystkich" - sióstr zakonnych, pielęgniarzy, lekarzy - jest "współpraca z Bożym Miłosierdziem".

Siostra w jego oddziale musiała przede wszystkim rozeznać sytuację duchową pacjenta, przedstawić ją profesorowi, aby ten podczas wykonywania z brawurą i zdecydowaniem swojej sztuki medycznej, był w stanie zgłębić całościowo jego problem, wszystkie jego potrzeby, a przy tym prawie zawsze doprowadzić go do pragnienia zdrowia w sensie naprawdę całościowym ("zbawienia").

Wyrażenia w rodzaju "niech się pan wyspowiada", "proszę poddać się działaniu łaski Boga", "powierzcie się Panu", "pomyślcie o duszy nieśmiertelnej", "Bóg jest panem życia i śmierci" - pojawiały się jako pierwsze, a po nich zalecenia "zdrowotne". Moscati dawał je swoim pacjentom, przede wszystkim wtedy, gdy zorientował się, że ich życie jest w niebezpieczeństwie i w niebezpieczeństwie jest ich wieczne zbawienie. Jest faktem, że kiedy je używał, były akceptowane i wielu pacjentów było im posłusznych.

Pewnemu wspaniałemu mediolańskiemu adwokatowi, po tym, jak postawił diagnozę odnośnie jego stanu zdrowia, wysłał list, w którym wskazał mu w mieście imię pewnego księdza, polecając w nim, "aby zawarł pokój z Bogiem, ponieważ od lat był od niego z daleka, gdyż w przeciwnym wypadku nie będzie w stanie wyleczyć jego ciała".

Innemu, który wydawał się nie reagować na leczenie, po miesięcznej kuracji spokojnie powiedział: "Dlatego, że nie był pan u spowiedzi, nie wyzdrowieje pan. Bóg w taki sposób panu o tym przypomina".

Temu, kto dziwił się jego stylowi, tak to tłumaczył:

"Jest to mój nawyk mówienia do chorych o innych sprawach niż ciało, ponieważ oni mają również duszę... Tak zwana psychoanaliza Freuda jest rodzajem leczenia; czymże jest psychoanaliza? Jest to spowiedź przed lekarzem dla uchwycenia sedna zalegających myśli. To jest dobre dla krajów protestanckich, gdzie nie ma spowiedzi. My natomiast mamy katolicką spowiedź."

Pewnemu młodemu człowiekowi, którego najgorszą chorobą zdawał się być prawie całkowity brak kręgosłupa, dał receptę, na której napisał: "Leczenie Eucharystią".

Trudno nam wyobrazić sobie, jak Moscati łączył leczenie ducha z leczeniem ciała (warto zauważyć, że najpierw wprowadzał on w problem, potem posyłał "chorych na duszy" do któregoś ze znanych sobie księży i osobiście interesował się, czy spotkanie miało miejsce).

W jednym z listów do pewnego kolegi Moscati pisze:

"Błogosławieni jesteśmy, my lekarze, jeżeli pamiętamy, że obok ciał mamy przed sobą dusze nieśmiertelne, względem których posiadamy ewangeliczny nakaz, żeby kochać je jak siebie samego. W tym zawiera się satysfakcja, żeby nie czuć się uzdrowicielem choroby fizycznej (I dodaje ze szczyptą ironii: przede wszystkim, kiedy sumienie upomina nas, że choroba fizyczna samoistnie ustąpi!)."

"Jest lekarzem ciał i dusz" powiada o nim Bartolo Longo - konstruktor Sanktuarium Pompejańskiego, także dziś ogłoszony błogosławionym - kiedy dał się przez niego zbadać.

W wielu listach widzi się, jak profesor wpajał te zasady swoim uczniom:

"Macie, w swoim posłannictwie zawierzonym Opatrzności, pamiętać, że wasi chorzy przede wszystkim mają duszę, do której musicie umieć zbliżyć się, i którą musicie przybliżyć do Boga; pamiętajcie, że macie zobowiązanie miłości w waszym gabinecie, gdyż tylko w ten sposób możecie wypełnić wielki mandat niesienia pomocy w nieszczęściu. Nauka i wiara! (16 lipca 1926 roku).

Pamiętajcie, że powinniście zajmować się nie tylko ciałami ale również chorymi duszami, które do was się zgłaszają. Jakże wiele bólu w sposób łatwy możecie uśmierzyć poprzez radę odnoszącą się do duszy, zamiast zimnej recepty przesłanej farmaceucie (1923)."

Jednemu z pacjentów zalecał:

"Proszę przypomnieć sobie dni swojego dzieciństwa i uczuć, którymi darzyli pana jego bliscy, swoją matkę; proszę do tego powrócić, a przysięgam panu, że obok duszy będzie nasycone także pana ciało, ponieważ pana pierwszym lekarstwem będzie nieskończona miłość (23 czerwiec 1923 r.)."

Trzeba dobitnie przypomnieć, że Moscati nie robił z siebie uzdrowiciela, albo świętoszka: pracował jako lekarz i profesję swoją wykonywał perfekcyjnie, lecz był jednocześnie świadomy, że ma przed sobą przede wszystkim nieśmiertelną duszę.

Nigdy, troszcząc się o sprawy duchowe, nie zaniedbywał ciała. Pewnej siostrze zakonnej, która chciała oddalić się dla jakiegoś świątobliwego zajęcia w czasie godzin pracy, ostro odpowiedział:

"Siostro! Bogu służy się pracując."

Innej zacnej pani, która zaniedbywała swoje leczenie, mówiąc, że wystarczy modlić się, rzekł:

"Dla pani duszy ważniejsze jest wykonanie jednego zastrzyku leczącego chorobę niż odmawianie wielu modlitw."

Cała osobowość Moscatiego ujawniła się na oczach wszystkich jego kolegów, a także nieprzyjaciół, w pewnym wspaniałym epizodzie, który zdarzył się w Neapolu w tamtych lata.

Był luty 1927 roku (dwa miesiące przed śmiercią Moscatiego, której nikt nie przewidywał). Do miasta przybył, aby wystąpić w czasie pewnego kongresu medycznego, wspaniały profesor Leonardo Bianchi. Był on kierownikiem katedry Psychiatrii i Neurochirurgii, najpierw w Palermo, a następnie w Neapolu. Potem był ministrem oświaty, dalej ministrem obrony i wiceprzewodniczącym Izby Deputowanych. W wieku 75 lat opublikował książkę "Mechanika mózgu". Ponadto był jednym z bardziej znanych masonów. Zaledwie kilka lat wcześniej prowadził publiczną konferencję skierowaną przeciw Jezusowi Chrystusowi.

Siedemdziesięcioośmioletni profesor przemawiał w pewnej auli wypełnionej lekarzami i docentami. W pewnej chwili, gdy podniosły się oklaski, osunął się na ziemię. Byli tam obecni lekarze specjaliści z różnych dziedzin i wszyscy, łącznie z Moscatim, podeszli do niego aby udzielić pomocy. Ale posłuchajmy bezpośredniego świadectwa świętego:

"Nie chciałem jechać na tą konferencję, ponieważ na dłuższy czas musiałbym oddalić się z Uniwersytetu. Jednak tego dnia jakaś nadludzka siła , której nie byłem się w stanie oprzeć, popchnęła mnie tam... Stało się to, o czym mówi przypowieść z Ewangelii, że zaproszeni o jedenastej i o pierwszej godzinie dnia otrzymają taką samą zapłatę. Jeszcze do tej pory czuję na sobie to spojrzenie (umierającego), które szuka mnie między wielu przybyłymi uczonymi... Leonardo Bianchi był dobrze zorientowany w moich uczuciach religijnych. Znał mnie od czasu, gdy byłem studentem. Podbiegłem blisko do niego, podpowiedziałem mu słowa żalu i wiary, podczas gdy on ściskał mi dłoń, ponieważ nie mógł mówić..."

Spróbujmy wyobrazić sobie, w tym okresie masonerię, która była wówczas na Uniwersytecie w Neapolu. Niebywałe było wejście księdza z sakramentami (zawołanego przez Moscatiego), ale równie niebywała była scena, w której stary mason umierający w ramionach najbardziej świętego z lekarzy wypowiada w jasny sposób akty żalu i wiary.

Taki był Moscati.

Możemy przytoczyć wstrząsające świadectwo, innych znanych luminarzy kultury i medycyny, którzy przychodząc do tego niezwykłego chrześcijanina (godne uwagi jest to, że z Moscatim można było porozmawiać o filozofii, sztuce, literaturze, muzyce, teologii, urbanistyce i to zawsze z pożytkiem oraz przyjemnością intelektualną), zaczynali zastanawiać się nad swoją chrześcijańską tożsamością oraz własnym przeznaczeniem.

Inny znakomity lekarz neapolitański, Castellino, "niewierzący", powiedział o nim:

"Był jednym z tych najdroższych stworzeń, które kochało życie w stałej rozmowie z Chrystusem, umacniającym smutnych i zwyciężającym śmierć."

Inny lekarz powiedział:

"Był najdoskonalszym wcieleniem miłosierdzia, , które kiedykolwiek znałem, a o którym mówi św. Paweł w liście do Koryntian."

Wszyscy wiedzą, jaka była pozycja Benedetto Croce. Ponieważ filozof ten mieszkał na górnym piętrze, każdego ranka widywał przechodzące Moscatiego, który szybko kierował się w stronę szpitala. Często oboje spotykali się i prowadzili dyskusje. Niekiedy nie było na to czasu i wtedy filozof z balkonu wołał do niego w pięknym dialekcie neapolitańskim:

"Panie Józiu, nie rozumiem dlaczego tyle biegasz? gdzie idziesz? co usiłujesz osiągnąć...? Wszystko z czasem przyjdzie."

Następnie wchodząc do pokoju powiadał:

"Wszyscy katolicy są tacy... wszyscy podobni do Józka!"

Kim był zatem ten człowiek, który o sobie samym, na stronach swojego Dziennika, mówił:

"Kochaj prawdę, pokaż jaki jesteś, bez wykrętów, bez strachu i bezwzględnie. A jeśli prawda będzie ciebie kosztowała prześladowanie - przyjmij je; jeśli wywołuje zmieszanie - znieś je. A jeśli dla prawdy powinieneś cierpieć i poświęcić swoje życie - bądź silny w cierpieniu."

W ten sposób dochodzimy do podstawowego problemu, od którego wyszliśmy, a którego nie chcieliśmy przedwcześnie rozwiązać: czym jest laickość chrześcijańska? Człowiek ten, którego Kościół wyniósł na ołtarze, rozumiał ją w określony sposób, w swoistym stylu, a dzisiaj w niektórych szpitalach nie ma nawet kapelana, który mógłby otoczyć chorych opieką. Czy był prawdziwą osobą świecką? A może był świeckim, który przyjął na siebie rolę księdza? Jego pragnienie "leczenia również duszy", czy nie było zamiarem absurdalnym i zarazem czystym, a może było w tym coś proroczego? W jakim sensie dzisiaj można zaproponować go jako przykład dla chrześcijańskiego laikatu?

Nie możemy tutaj rozważać tego problemu z punktu widzenia pełnej refleksji teologicznej, przywołując konieczne pryncypia i prowadząc stosowną analizę.

Możemy dodać tutaj, że jest w Moscatim coś jedynego w swoim rodzaju, coś niepowtarzalnego: nie do powtórzenia jest jego sposób działania (postawa, wskazania, wyrażenia), ale możemy zrozumieć tą pracę, którą łaska Boga w nim wykonała: pracę "zjednoczenia", "scalenia", w której stworzenie oddaje się całkowicie do dyspozycji. Tej pracy trzeba pragnąć przede wszystkim dla siebie i trzeba się jej poddać z wielką pokorą i opanowaniem.

Żyjemy w okresie, w którym my, chrześcijanie, stajemy się bardzo zdolni do "rozdzielania": naturalnego i nadnaturalnego, kościoła i świata, wiary i rozumu, objawienia i nauki, ewangelizacji i promocji ludzkiej, "teraz i jeszcze nie", jedności i pluralizmu itd. Lecz te interesujące uwagi winniśmy odnieść do jednego osobnika, do pewnego "ja", tak zupełnie przynależącego do Chrystusa, tak organicznie sprzężonego z Kościołem, i wtedy dojdziemy do wniosku, że te podziały służą jedynie do wyrażenia odmiennych sposobów, według których działa i rozprzestrzenia się ta sama miłosierna miłość. Jednak zbyt często rozróżnienia owe stają się intelektualnym alibi, służącym ukryciu i usprawiedliwieniu niespełnionej albo pełnej lęków, albo też z trudem utrzymywanej w porządku, jeśli nie, po prostu rozpadającej się własnej tożsamości.

I tak oto, od czasu do czasu, Bóg decyduje się na ofiarowanie nam przykładów takich chrześcijan w całościowej "formie"; tak całościowej, że chciałoby się oskarżyć ich o integryzm, jeśliby nie była to jedność "formy chrześcijańskiej", która promieniuje z każdej strony. Tutaj możemy jedynie wyliczyć w punktach "wykonaną formę", w jakiej Moscati pozwolił się prowadzić i edukować.

1. Być powołanym do istnienia i być powołanym do pewnego zadania powinno dla chrześcijanina stanowić jedną sprawę, podobnie jak to było w przypadku Jezusa, w którym "ja" zawierało się całkowicie w "zostać posłanym" od Ojca, po to aby pełnić w sposób całkowity Jego wolę. Często natomiast te dwa "powołania" (do istnienia i do wypełnienia posłannictwa) pozostają dwoma oddzielonymi od siebie światami, które usiłują z trudem być przynajmniej powiązanymi między sobą.

Moscati miał łaskę czucia i życia powołaniem lekarskim w sposób zupełnie wyrazisty, w sensie zadania dla swojej egzystencji i okrywało ono całkowicie całe jego "ja" oraz egzystencję.

Jeszcze jako siedemnastoletni młodzieniec odpowiedział matce, która przewidywała trudności i niebezpieczeństwa w medycznej profesji:

"Co mama mówi! Gotowy jestem położyć się do tego samego łóżka co chory!"

I matka, która dobrze go znała, skomentowała to jakby przeczuwając:

"Żeby ulżyć cierpieniom chorych sam stanie się męczennikiem!"

Biografie Moscatiego zaświadczają zgodnie, że uznawał on profesję medyczną jako swoiste powołanie i posłannictwo, które powinny "wyczerpywać" go, także fizycznie, ponieważ jedynie w taki sposób może wypełnić się Boży zamiar. I dlatego, po prostu akceptował on całkowicie to, co go otaczało i pociągało ze wszystkich stron, co czasami z pewnym humorem nie pozbawionym cierpienia nazywał "ogromną plątaniną zagrożeń, w które na tysiąc sposobów czuję się zaplątany".

Wyznał pewnemu przyjacielowi:

"Żeby coś napisać, muszę to robić w nocy. Nie mam nawet czasu, aby przygładzić włosy. Szpital, laboratorium, wykłady, zajęcia z semiotyki, ćwiczenia w klinice, wrzawa ciężko chorych, całkowicie mnie pochłaniają i uniemożliwiają inne sprawy (styczeń 1919 r.)."

Jak bardzo dyspozycyjny był profesor, jak musiał codziennie walczyć z nerwowym charakterem, być gotowym do zebrania sił i podjęcia na nowo niespodziewanych zadań, do pozwolenia na "oranie" sobą, na "wykańczanie" przez coraz bardziej absorbujące go wokoło sprawy.

Umarł nagle, w pełni dojrzałości, krótko po skończeniu wizyty, bez możliwości chwili wypoczynku i bez pomocy.

Wszystkie te sytuacje chrześcijanie nazywają wypełnianiem woli Boga, pozwalaniem na "używanie siebie jako sług nieużytecznych", właśnie dlatego, że odczytują swoje posłannictwo w Kościele i w świecie jako coś "nieokreślonego", dosięgającego prawie ich egzystencji, ich osoby i dlatego w końcu pozostają niepewni, tęskniąc za innymi możliwościami, wątpiący w wartość swojego stanu, uczuciowo zmienni (dziewice, które chciałyby wyjść za mąż; osoby w związku małżeńskim, które chciałyby "inaczej" się pobrać albo po prostu być w stanie dziewiczym; klerycy, którzy chcieliby stać się osobami świeckimi i osoby świeckie, które chciałyby wejść do stanu duchownego; profesjonaliści, którym śni się stosowniejsza sytuacja, w której mogliby się spełnić i wiele podobnych rzeczy): osądzają tak całą swoją egzystencję, która nie układa się podług ich wyobrażeń i oczekiwań, a wybrane "posłannictwa" traktują jako formę ucieczki od własnych kłopotów egzystencjalnych.

2. Egzystencją i posłannictwem chrześcijanina jest przede wszystkim uczucie do Chrystusa, osobiste przylgnięcie do Niego jako żywej Osoby, nie traktowanej jak ktoś wymyślony albo jak "spreparowany przypadek". Palącym znakiem w świecie jest przede wszystkim stan dziewictwa.

Każda miłość do bliźniego winna być odniesiona do tej pierwszej bliskiej nam osoby, jaką jest Chrystus Pan. Dla niektórych chrześcijan miłość do bliźniego ma korzenie w "dziewictwie" (wszystko rodzi się z osobistej przynależności do Chrystusa) albo stanowi jedynie psychologiczną pokusę poszukiwania Chrystusa, męczącą w moralnym wymiarze własną uczuciowość.

Moscati, w obecnych czasach ( w których miłosierdzie w sprawach socjalnych wydaje się być po prostu zarzutem stawianym Chrystusowi), przypomina, że chrześcijańskie miłosierdzie pochodzi z pewnej wyrazistej tożsamości: miłość Chrystusa winna trawić serce Jego ucznia, jak powiada św. Paweł.

Nikt, patrząc na życie i dzieła Moscatiego, nie może wątpić, że osobiście i zdecydowanie kochał Chrystusa. Dla tego, kto odrzucał Pana Jezusa, Moscati wydawał się maniakiem, którego należało zwalczać i eliminować. Ale jeśli ktoś Chrystusa "rozpoznawał" (także po cichu) i jeszcze Go "pamiętał" (także w mglistej wierze, którą kiedyś posiadał), Moscati poprzez swoje "dzieła miłosierdzia" przedstawiał mu jego postać w sposób palący i przekonywający. I nikt nie mógł się mylić, nawet przez chwilę, myśląc, że ma do czynienia ze szczęśliwą naturalną dobrocią profesora.

Zadanie ascetyczno-charytatywne było dla Moscatiego założeniem odgórnym, miłosierdziem na kredyt, "tytułem", który dawał mu okazję do całościowego głoszenia swojego Pana Jezusa. Nie przywiązywał się do pieniędzy, aby móc mówić o wszystkim bez dwuznaczności. Stawał się wszystkim dla wszystkich, aby ukazać Tego, który był "wszystkim", "pozwalał aby zużywano jego życie", żeby mieć prawo mówić o życiu wiecznym. Uciekał się do tego, żeby prosić chorych, aby zamiast pieniędzy zrobili mu prezent w postaci zbliżenia się do Eucharystii i powrotu do utraconej wiary.

Jeden ze świadków przekazał:

"Zapytałem pewnego razu dlaczego nie chciał przyjąć ofiarowanego mu przez bogatego chorego honorarium. Chory ten wpadł w ciężki stan, a był wielkim grzesznikiem, odpowiedział mi wtedy: 'Nawrócę go'."

Moscati uczył z całą wyrazistością; przeciwnie, niż czyni się to dzisiaj, myśląc, że się naucza, że miłość względem bliźniego jest prawdziwa jedynie wtedy, gdy jest całkowita, wszechstronna i wyraża miłość do Chrystusa (Bóg - działanie - bliźni).

Zadanie w wymiarze profesjonalno-ascetyczno-miłosiernym jest dla świeckiego sposobem, w jaki "organizuje" on swoje całościowe głoszenie Chrystusa (dawanie całego Chrystusa wszystkim ludziom) albo pozwala, żeby dzieła dobroci wysysały daremnie jego życie, zużywane przez tych wszystkich, którzy korzystając z niego, tkwią w ułudzie duchowego lenistwa i obojętności.

Jeśli ktoś czyni coś dla Chrystusa, stara sie czynić to w sposób anonimowy. Anonimowa pragnie zostać także osoba, która otrzymała owoce tego działania. Z tego być może bierze sie paradoksalna sytuacja niektórych kościołów i laikatu, w których po rozwinięciu wielkiego potencjału działalności profesjonalnej i charytatywnej, stopniowo ulega osłabieniu znaczenie wiary dokładnie tam, gdzie chrześcijanie najpełniej żyją i działają.

Według Moscatiego, trzeba spełniać dzieła miłosierdzia w wymiarze "podwójnym", w sposób kompletny i dla całościowego przepowiadania Chrystusa, żeby działanie to nie przerodziło sie w błe dną dobroczynność, którą wysługują sie przede wszystkim ci, którzy chcą utwierdzać samych siebie i świat w odrzucaniu Chrystusa.

3. Im bardziej miłosierdzie staje sie chrześcijańskie (w sensie jaki opisaliśmy), tym bardziej usiłuje sie ono jednoczyć wewne trznie z ludzkim sumieniem, ukazując w ten sposób siłe wszechogarniającą; powoduje ukazywanie sie powiązań, o których nie myślało sie , ujawnia możliwości prawie nieznane, daje energie na wielu polach. Różne "poziomy" rzeczywistości nie zostaną całkowicie zanegowane, ale ma miejsce nieoczekiwany wzajemny wpływ, poprzez który to, co naturalne przelewa sie w sposób "naturalny" w to, co nadnaturalne, a nadnaturalne "nadnaturalnie" otwiera sie na to, co naturalne.

W życiu Moscatiego takie wpływy ujawniają sie wielokierunkowo. Możemy o nich jedynie wspomnieć.

a. Z punktu widzenia sztuki medycznej można powiedzieć, że jego zdolności zawodowe były niewiarygodnie wielkie. I to w dwu aspektach. Z jednej strony wydawało sie , że wiara (patrzeć na chorego na sposób chrześcijański) ubogacała jego już znaczące umieje tności diagnostyczne, sprawiała wrażenie "odgadywania", "widzenia" chorób cielesnych, odczytywania ich ze znaków niewidzialnych, które wprawiały w osłupienie jego kolegów. Z drugiej strony tak przenikliwa intuicja schodziła tak głe boko, że diagnozował on także choroby duszy.

Sam wyznał:

"Jest to tak jasne przeczucie, które daje mi Pan, że wydaje mi sie , że jest niemożliwe powstrzymanie go i niejednokrotnie widze również deformacje ich duszy."

Zdarzały sie epizody, które jego samego napawały le kiem. Pewnego dnia wróciwszy zdenerwowany do domu opowiadał siostrze:

"Czy wiesz, co mi sie dzisiaj przytrafiło? Przyszła do mnie pewna pani z córką. Pani ta mogła mieć dwadzieścia cztery albo dwadzieścia pie ć lat. Patrząc na nią powiedziałem: Prosze pani, pani jeszcze nie była u pierwszej Komunii Świe tej!

Z łez, które zobaczyłem w jej oczach uświadomiłem sobie, że jest to prawda. Potem patrząc jej w oczy rzekłem: Prosze pani, pani współżyje z pewnym ksie dzem, który wystąpił ze stanu kapłańskiego. Czy wiesz, że wszystko to było prawdą, a nie jestem w stanie wytłumaczyć, jak to uczyniłem!"

Siostra musiała go pocieszać, mówiąc, że chodzi tu o przypadek, który czasem zdarza sie .

Tak jeżeli dotyczyło to choroby fizycznej, jak i wtedy, gdy chodziło o chorobe duchową, wydawało sie , że jest on obdarzony czymś wie cej (analogicznie jak Ewangelia mówi o Chrystusie!). Ale musimy to dobrze zrozumieć: u Moscatiego to wie cej nie przejawiało sie jako coś o znamionach cudu, lecz jakby mechanicznie dodanego do normalnych zdolności lekarskich; sprawiało wrażenie pewnego rodzaju cudu zjednoczenia. Musimy sobie wyjaśnić, że był osobą, która przeszła wszystkie szczeble naukowej kariery (w których nauka miała swoje stałe miejsce i była nieuchronna), wszystkie możliwe szczeble dojrzewania duchowego, które umieszczały go w punkcie, w którym łączyły się obie drogi, gdzie jego spojrzenie mogło objąć oba wymiary w sposób syntetyczny.

W pewnym okresie życia, u Moscatiego nauka i wiara wykazywały nie tylko swoją niesprzeczność, a w swoim bycie tą samą inteligencję Miłości, która nas wszystkich stworzyła i odkupiła.

Kiedy dobrze ulokował sie w "miłosierdziu", stał sie zarówno wielkim lekarzem w sile swojej wiary, jak i wielkim człowiekiem wierzącym w sile swojej działalności naukowej.

b. Z punktu widzenia pacjenta zjednoczenie dzieła miłosierdzia powodowało u Moscatiego odczuwanie dwoistości choroba-wyleczenie jako związanego z całym ludzkim bytem, uprzedzające wszystkie wcześniejsze zdobycze naukowe. Jan Paweł II powiedział w czasie kanonizacji, że był on "pionierem humanizacji medycyny, podnoszonej dzisiaj jako koniecznego warunku dla odnowienia uwagi i opieki względem tych, którzy cierpią".

W ciągu ostatnich dziesiątków lat, liczni lekarze poddają w wątpliwość możliwość wyleczenia człowieka, gdy jest on traktowany jedynie jako pewna "jednostka chorobowa" albo źle funkcjonujący narząd. Zaczynają sie brać za leczenie psychiki, rozwijając je, niestety, jedynie jako forme równoległą i to w formach eksperymentalnych, "dla określonej szkoły", która cze sto traktuje również psychike jako cze ść chorego (dla osiągnie cia cze sto niewiarygodnych efektów manipulacji i zniekształcenia).

"Miłosierdzie" Moscatiego pozwoliło mu dostrzec jedność pacjenta i w pacjencie i powodowało, że twardo domagał sie dla chorego takiej godności.

Kiedy mówiło sie o uczynieniu w szpitalach klinik, czego chciał Gentile, napisał list do swojego przyjaciela Benedetto Croce, żeby zaprotestować przeciw "dekretom, które czynią ludzkie ciało towarem na sprzedaż", dla których "chorzy są wydrukowanymi tytułami na giełdzie".

Pisze w pewnej recenzji:

"Ból winien być traktowany nie jako rodzaj wibracji albo kurczu mie śni, lecz jako krzyk duszy, na który ktoś po bratersku, lekarz, nadbiega z gorącą miłością i miłosierdziem."

Musimy pójść o krok dalej: Moscatiego nie tylko zajmowało zjednoczenie somatyczno-duchowe człowieka, wizja choroby całkowicie ludzka, ale wydawało mu sie ono niezbe dnym minimum dla naste powego zgłe biania jedności człowieka. Leczenie tej jedności psychofizycznej winno popychać aż do największych głe bin duchowych, aż do ostatniego cierpienia duszy, aż do ostatniego wymagania szcze ścia, ze zdecydowanym skierowaniem na sprawy ponadziemskie.

Z punktu widzenia medycyny problem choroba-zdrowienie winien być rozważany przy przyje ciu tak jedności "choroby" (aż do choroby grzechu), jak i jedności zdrowia (aż do zdrowia odkupienia), jak też jedności pomie dzy działaniem na różnych polach (jedność, nie jedynie prosty podział ról), a także w końcu jedność struktury, w której potrzeba wyzdrowienia jest przyje ta i urzeczywistniana.

Moscati nie rozumiał swojej profesji w ścisłym powiązaniu z kapłaństwem, lecz z sytuacją swojego czasu, usiłując objąć miłosierdziem i rozumem całą przestrzeń, która prowadziła aż do szafarza Bożego przebaczenia oraz do życia nadnaturalnego. To, co on robił samotnie, w pewnym okresie i sytuacji, w której instytucje zupełnie nie interesowały sie głe bią tożsamości pacjentów, dzisiaj ponownie może być zaproponowane na poziomie projektu.

W liście pełnym pochwał dla jednego z uczniów, lekarza, który opuszczał go, aby podjąć pierwszą prace , Moscati pozostawił mu w spadku taką myśl:

"Nie nauka, lecz miłosierdzie przemieniło świat... Mam w sercu zawsze żywe ubolewanie z powodu tego, że odchodzicie, a pociesza mnie fakt, że zachowujecie w sobie coś ze mnie; nie dlatego, żebym był coś wart, ale z powodu tego daru duchowego, który umacnia mnie do przetrwania i do promieniowania wokoło. Jesteście we mnie obecni, bądźcie pewni. Całuje was w Chrystusie!"

Teraz być może rozumiemy, dlaczego kardynał Roncalli, gdy czytał opis życia Moscatiego, nazwał go Lumen ecclesiae , światło Kościoła. Sobór Watykański II, zwołany przez niego, powie potem, że zadaniem Kościoła jest "odbijać w świecie Światło Ludu (Lumen Gentium), którym jest Chrystus".

Jednak Kościół be dzie mógł uczynić to jedynie wtedy, gdy świeccy nauczą sie na swoich obliczach rozsiewać na codzień takie światło.

W czasie, gdy w Wielki Czwartek w roku 1927, poprzez ulice Neapolu rozwijał sie ogromną rzeszą uczonych, studentów i prostych ludzi, kondukt pogrzebowy, pewien staruszek zbliżył sie do stolika ustawionego w sieni domu Moscatiego i w książce kondolencyjnej napisał drżącą re ką:

"Opłakujemy go, ponieważ, świat utracił świe tego, Neapol - przykład wszelkiej cnoty, a biedni chorzy stracili wszystko."

 

 

Antonio Sicari "Nowe Portrety Świętych" - Święty Giuseppe Moscati

(tłumaczył Jerzy Kąkol)


początek strony
© 1996-1997 Mateusz