Ludzie
"Gianna Beretta Molla (1922-1962)"
Proces beatyfikacyjny Gianny Beretty Molla jeszcze nie został zamknięty, dlatego oczywiście nie mamy zamiaru uprzedzać osądu Kościoła.

Pragniemy przedstawić historię pewnej matki, którą papieże i biskupi wskazali jako przykład dla całego ludu chrześcijańskiego.

23 września 1973 roku w czasie Anioł Pański, Paweł VI powiedział o niej: "Jest to matka z diecezji w Mediolanie, która chcąc dać życie swojemu dziecku, świadomie złożyła w ofierze własne". Podobnie stwierdził wcześniej Jan Paweł II oraz kardynał Martini.

Zdarzenie rozgrywa się w naszych czasach nie tylko dlatego, mówimy o kobiecie, która będąc jeszcze w młodym wieku, zginęła przed trzydziestu laty, ale dlatego, że daje odpowiedź na obecnie coraz bardziej podnoszone problemy.

Na Soborze Watykańskim II bardzo wyraźnie stwierdzono, że "Pan Jezus swoim uczniom i każdemu z ludzi, bez względu na okoliczności, głosił świętość życia", a zatem "wszyscy wierzący, niezależnie od swojego statusu, są powołani do pełni życia chrześcijańskiego i do doskonalenia się w miłosierdziu", i że
"w różnych zadaniach i przejawach poprzez działanie Bożego Ducha" pielęgnowana jest świętość życia.

Dzisiaj stało się konieczne, żeby to przekonanie poświadczone zostało również wyborem osób mogących stanowić wzór godny naśladowania przez wszystkich wiernych.

Często słyszę skierowane pod moim adresem pytanie: "Dlaczego święci prawie zawsze są zakonnikami albo osobami, które poświęciły swoje życie Bogu w formie konsekrowanej?".

Mówi się, że konieczne by było zaproponowanie jako wzoru świętych, osób, które - podobnie jak wszyscy - żyły życiem rodzinnym ze współmałżonkiem i dziećmi w radościach i niepokojach codzienności.

Jeżeli to pytanie mogłoby sugerować, że można również stać się świętym bez poważnego i całkowitego złożenia Bogu daru z siebie, to idziemy zupełnie błędną drogą.

Pytanie jest dobrze postawione, gdy wyraża pragnienie, żeby w rytm codzienności naszej egzystencji wkroczyło to Całkowite, z którego składa się świętość ("kochać Boga całym sercem, całą duszą i z całych sił").

Mąż Gianny Beretty, zapytany jakiś czas po śmierci żony, odpowiedział zwyczajnie:
"Nigdy nie przypuszczałem, że żyję z osobą świętą".

Ale sam wyjaśnia, że ta uwaga wynika z przekonania, tak rozpowszechnionego w pewnym okresie, że świętość zawsze musi przejawiać się poprzez wydarzenia nadzwyczajne (pewien rodzaj stałego zanurzenia w cudach).

Rozmyślając nad życiem żony zrozumiał potem, że:
"świętość jest codziennością życia, przeżywaną w Bożym świetle".

Swoją drogą, Kościół przed ogłoszeniem kogoś świętym nie zaniedbuje pytania, czy osoba ta osiągnęła "cnoty w stopniu heroicznym".

W przypadku gdy mamy do czynienia ze świętością osoby świeckiej, heroiczność ta długo pozostaje ukryta w głębokiej wierze, praktykowanej w prostych sprawach codziennego życia aż do czasu, gdy Miłość Boga i najbliższych nie znajdzie okazji do wyrażenia jej z całą siłą i całą jej oślepiającą czystością.

Powróćmy do świadectwa, jakie dał mąż:

"Gianna była wspaniałą kobietą, a przy tym absolutnie normalną. Była piękna i mądra. Dobra. Lubiła się śmiać. Była także kobietą nowoczesną i elegancką. Prowadziła samochód, kochała góry i bardzo dobrze jeździła na nartach. Podobały jej się kwiaty i lubiła muzykę. Przez wiele lat mieliśmy abonament na koncerty w Konserwatorium w Mediolanie... Lubiła podróżować. Często wyjeżdżałem z powodu charakteru mojej pracy za granicę i jak to tylko było możliwe, brałem ją ze sobą. Byliśmy w Holandii, Niemczech, Szwecji i po trochu w różnych częściach Europy..."

Stosowne będzie - właśnie dlatego, że potrzeba nam światła, które w jednej chwili oświeci cały obraz - przejście do trwającego sześć miesięcy okresu dojrzewania świętości, podczas którego "najdoskonalsza miłość miłosierna" zalała serce tej małżonki i matki.

Na początku lata 1961 roku doktor Gianna Beretta i inżynier Piotr Molla stanowili szczęśliwą parę: ona pracowała w gabinecie lekarskim, gdzie wykonywała swoją profesję w sposób kompetentny i oddany; on kierował swoją fabryką, zatrudniającą trzy tysiące robotników. Rodzina, w której panowała całkowita zgoda, była uszczęśliwiona trójką jeszcze małych dzieci w wieku: trzy, pięć i dwa lata.

Dla obojga rodziców były one bogactwem na tyle dużym, że zapragnęli jeszcze jednego owocu swojej miłości.

Wiemy to z napisanego przez Giannę pewnego listu: "Jestem szczęśliwa z powodu Piotra i naszej trójki dzieci. Bardzo dziękuję za to Panu. Bardzo chciałabym mieć jeszcze jednego brzdąca".

Nowe upragnione macierzyństwo zrealizowało się w sierpniu, ale radość szybko pomieszała się z wielkim niepokojem: blisko macicy rósł wielki guz i konieczna była szybka interwencja chirurgiczna.

Gianna szybko zrozumiała, co się zbliża. Ówczesna nauka dla ratowania życia matki zalecała dwa rozwiązania: otwarcie jamy brzusznej i usunięcie guza razem z macicą albo usunięcie guza z przerwaniem ciąży.

Trzecie rozwiązanie polegające na usunięciu tylko guza, bez tykania dziecka, niosło ogromne niebezpieczeństwo dla życia matki.

Czytamy w opisie stanu klinicznego z tamtego okresu: "Szew założony na macicę w pierwszych miesiącach ciąży często puszcza, co po osiągnięciu czwartego lub piątego miesiąca wiąże się z pęknięciem macicy i śmiertelnym niebezpieczeństwem dla pacjentki; świadome ryzyko dla doktor Gianny".

Następne miesiące niosły w okresie porodu dalsze wielkie zagrożenie.

Doktor Beretta, przed przyjęciem do szpitala, zwróciła się do księdza, u którego zwykle spowiadała się, a który kazał jej nie tracić odwagi i nadziei.

"Tak, ojcze Ludwiku - powiedziała mu - w tych dniach wiele modliłam się. Na przekór strasznym słowom nauk medycznych pod moim adresem, z wiarą i nadzieją zawierzyłam się Panu: 'albo życie matki, albo dziecka'.

Zawierzam się Bogu. Tak, teraz jest czas wypełnienia mojego matczynego obowiązku. Ponowię Panu ofiarę z mojego życia. Jestem gotowa na wszystko, aby uratować to moje stworzenie".

Sama opowiada o swoim pierwszym spotkaniu z chirurgiem:

"Profesor powiedział mi przed operacją: 'Co robimy? Ratujemy panią czy dziecko?'. 'Najpierw ratujemy dziecko!'- odpowiedziała szybko. 'O mnie proszę się nie martwić'. Po operacji oznajmił mi: 'Uratowaliśmy dziecko'".

Profesor, wyznania hebrajskiego, respektował wolę pacjentki, nawet jeśli nie podzielał dokonanego wyboru. Jedynie on i Gianna znali głębię i znaczenie tego: "Uratowaliśmy dziecko".

Wyrażenie to powracało do matki przez pozostałe miesiące cierpień, miesiące trwania ciąży.

Kiedy ponownie widzieli się przed krytycznym okresem porodu, wykrzyknął z mieszanym uczuciem podziwu i naukowego niepokoju: " Oto katolicka matka!". Było to proroctwo, które tylko Bóg może wyjąć z ust osób odległych od wiary.

Pierwsza interwencja powiodła się, heroiczny wybór został dokonany, wszystko wydawało się powracać do normalności.

Gianna podjęła obowiązki rodzinne i zawodowe. Sama, bez zdawania się na kogokolwiek, leczyła swoje niedomagania i cierpienia w tej niebezpiecznej ciąży; aby nie zakłócać pogody ducha dzieci i męża, zachowywała milczenie wobec wszystkich.

Prowadziła z radością normalne życie, nie przestając mieć nadzieję.

Tylko jeden miesiąc brakował do porodu, a mąż z powodu obowiązków służbowych musiał udać się do Paryża. Gianna poprosiła go, żeby przywiózł jej niektóre czasopisma traktujące o modzie. "Jeśli Bóg tutaj mnie trzyma - mówiła - pragnę zrobić sobie piękną kreację". Są jeszcze czasopisma z narysowanymi obok modelami, które podobały się jej.

Kiedy zostanie świętą, także te czasopisma staną się relikwiami. Nie jest to banał, jest to zaproszenie do przystosowania się do nowego sposobu oceny.

Co pewien czas przepełniał ją niepokój z powodu stałego niebezpieczeństwa, ale żeby nie niepokoić swoich najbliższych, znosiła to w samotności z modlitwą i w ofiarowaniu się z pełną świadomością. Na jej biurku znajdywano podręczniki medyczne otwarte na rozdziale "macierzyństwo z ryzykiem".

"Uparcie powracała mi na myśl - zaświadczy później mąż - jej prośba, aby 'ratować ciążę', ale nie śmiałem dopuścić tego do głowy. Nie śmiałem nawet o tym z moją żoną rozmawiać. Jakiś czas później: 'Piotrze - powiedziała do mnie - chciałabym, abyś ze względu na miłość do mnie otoczył mnie jeszcze większą swoją miłością, ponieważ te miesiące są dla mnie trochę straszne. Cały czas widziałem ją spokojną. Zajmowała się jak zwykle, z uczuciem, naszymi dziećmi i swoimi chorymi. Po pewnym czasie zorientowałem się, że ze szczególną starannością uporządkowała dom, że uporządkowała w szufladach i w szafach... tak, jakby musiała wyjechać w daleką podróż..."

Jedynie bratu - księdzu Gianna wyjawiła stan swojej duszy: "Jeszcze wiele ma się zdarzyć. Ty nie zrozumiesz tych spraw, kiedy przyjdzie chwila jego albo moja".

Ale nie było to rzucone wyzwanie, lecz wyraz czułości względem maleństwa, które w niej wzrastało.

Powróćmy do tego co powiedział mąż:

"Półtora miesiąca przed urodzeniem naszego dziecka wydarzyła się rzecz, która mnie poruszyła. Miałem wyjść do fabryki i już włożyłem płaszcz. Gianna - wydaje mi się, że ją widzę - była oparta o mebel w przedpokoju. Przybliżyła się do mnie. Nie powiedziała mi: 'usiądźmy', 'zatrzymaj się na chwilę', 'porozmawiajmy'. Nic. Podeszła do mnie blisko, jak zwykle czyni się, gdy chce się powiedzieć o sprawach trudnych, dużej wagi, ale nad którymi dobrze się zastanowiło i do których nie chce się 'powracać'. 'Piotrze - powiedziała do mnie - proszę cię... jeżeli trzeba będzie wybierać między mną i dzieckiem, wybierz dziecko, nie mnie. Proszę ciebie o to'. Ot tak. Nic więcej. Nie byłem w stanie nic powiedzieć. Dobrze znałem moją żonę, jej szlachetność, jej ducha ofiary. Wyszedłem z domu bez jednego słowa".

Powtórzyła mi to samo krótko przed porodem. To samo powiedziała pewnej swojej przyjaciółce:

- "Idę do szpitala, lecz nie jestem pewna, czy wrócę. Trudne jest moje macierzyństwo; będą mogli uratować tylko jedno z nas; chcę, aby żyło moje dziecko".

- "Ale masz przecież trójkę innych dzieci; myśl raczej, abyś ty żyła!"

- "Nie, nie... Chcę, żeby żyło moje dziecko".

Innej swojej przyjaciółce, którą spotkała u fryzjera, powiedziała: "Módl się, módl się także ty! Podczas tej trudnej ciąży wiele czytałam i modliłam się za moje nowe stworzenie... Módl się, aby spełniła się wola Boga!"

I zechciał Bóg, aby jej męka rozpoczęła się właśnie w Wielki Piątek w roku 1962.

Pewna siostra zakonna ze szpitala powiedziała:

"Spotkałam ją, kiedy wchodziła po schodach na oddział. Rzekła mi: 'Siostrzyczko, przyszłam tu, żeby umrzeć', ale miała przy tym spojrzenie dobrotliwe i pogodne. I dodała: 'Wystarczy, żeby wszystko poszło dobrze z moim dzieckiem, ja się nie liczę!'

Straszliwe cierpienie trwało całą noc; o jedenastej w Wielką Sobotę urodziła się cięciem cesarskim, piękna i zdrowa dziewczynka; właśnie w chwili, w której - według jeszcze przedsoborowej liturgii - rozkołysały się dzwony i rozpoczęła się Rezurekcja.

Kiedy wybudziła się ze znieczulenia, przyniesiono jej maleństwo. Mąż opowiedział później:

"Patrzyła na nią długo i w milczeniu. Położyła ją obok siebie ze szczególną czułością. Przytuliła leciutko bez jednego słowa".

Jej męka trwała cały długi tydzień, aż septyczne zapalenie otrzewnej doprowadziło ją do grobu - bez możliwości zrobienia czegokolwiek dla jej uratowania.

Ostatnie dni przeżyła w pokornym ofiarowaniu się, jakby była ołtarzem ofiarnym. Modliła się; chciała, by nie dawano jej środków narkotycznych, gdyż pragnęła być świadoma podczas wzywania w modlitwie Ukrzyżowanego i Jego Matki, aby zaprowadzili ją do raju.

W czwartek po Wielkiej nocy obudziła się ze śpiączki i powiedziała do męża:

"Piotrze, jestem już zdrowa. Byłam już tam i żebyś wiedział, co widziałam! Pewnego dnia tobie to opowiem. Ale ponieważ byłam ogromnie szczęśliwa i było mi bardzo dobrze z naszymi wspaniałymi dziećmi, pełnymi zdrowia i łaski ze wszystkimi błogosławieństwami z nieba, odesłano mnie ponownie na dół, abym znowu cierpiała, ponieważ nie jest dobrze stanąć przed Panem bez przejścia przez cierpienie".

Brakowało jeszcze trzech dni męki, według tajemniczej miary, podług której każdy winien, zgodnie z planem dobrego Boga, dopełnić w swoim ciele męki Chrystusa.

Musimy powrócić do tej śmierci i do tych siedmiu miesięcy "drogi krzyżowej", podczas której życie Gianny Beretty osiągnęło całkowitą jasność względem wieczności, z której to jasności składa się świętość.

Teraz musimy - w świetle tego, co się stało - ponownie krótko przejść cały jej życiorys, nie dlatego, żeby na siłę wyszukiwać epizody "heroiczne", ale po to, aby praktycznie przejrzeć, jak utkana jest ta chrześcijańska materia, która czyni świętość możliwą.

Oto, co pisze jej mąż, prawie prowadząc z nią dialog:

"Nie czyniłaś nic szczególnego, ani szczególnej pokuty, ani nie usiłowałaś czegokolwiek zaniedbać wyłącznie dla zaniedbania, ani dokonać czynów heroicznych dla samego heroizmu. Czułaś i wypełniałaś swoje obowiązki jako osoba młoda, żona, matka i lekarz, z pełnym oddaniem, zgodnie z planem i wolą Pana, z duchem i pragnieniem świętości dla siebie i innych".

Wspaniali byli oczywiście rodzice Gianny: była to jedna z tych par małżeńskich z początku wieku, z licznymi dziećmi (Gianna była dziesiątą z trzynaściorga), dla której wiara była częścią składową dnia, pracy i nauki, była obecna w myślach i uczuciach, w radościach i cierpieniach, jakie niosło życie.

Kiedy Gianna trzydzieści lat po ich śmierci spotkała swojego narzeczonego, mówiła do niego o nich tak:

"Moi święci rodzice, tacy prości i mądrzy mądrością, która była odbiciem ich dobrej duszy, pełnej prawości i bojaźni Bożej".

Gdy brała ślub, celebrans (jeden z braci Gianny) powiedział w kazaniu:

"Gianno, nie przedstawię tobie wzoru świętych, lecz naszą mamę. Pamiętasz, jak zawsze była słodka, uśmiechnięta, cicha, cierpliwa, pracowita, zawsze zjednoczona z Bogiem, tak w chwilach radości, jak i bólu".

Inny brat przypomina:

"Mama - deszcz nie deszcz, zimno czy ciepło - każdego ranka, prowadziła swoje dzieci na Mszę Świętą i do Komunii. Budziła nas nie rozkazem, lecz słodkim zaproszeniem, przesuwając swoją rękę po twarzy. Pozostawiała wolną wolę odnośnie wstania albo dalszego spania. Pomagała w modlitwie przed i po Komunii Świętej. Tuż, po okresie pozostawienia nas sam na sam z Panem, abyśmy mogli porozmawiać z Nim, zbierała nas wszystkich w kościelnej ławce wokół siebie. Następnie rozpoczynała modlitwę, każąc nam powtarzać jej słowa. Nie były one czytane, lecz improwizowane przez nią; proste i piękne".

Świętość zawsze zależy od postawy względem Pana Jezusa w rodzinie, zawsze od "spotkania" z Nim.

Życie w prawdziwej rodzinie chrześcijańskiej oznacza, że to "spotkanie" (nadnaturalne) z Bogiem staje się dla człowieka "zwyczajne", tak jak zwyczajne jest codzienne spotkanie z mamą i tatą, z ich naukami i przykładem, z ich pośpiechem i niepokojami, z pouczeniami i przebaczeniem: jednym słowem, z ich wiarą, nadzieją i miłością.

W takim wypadku cud "przemiany" ("zwrotu" w kierunku Jezusa) staje się łatwy, tak jak prosty jest dla dziecka zwrot w kierunku głosu i oblicza matki.

Tak zaczęła się świętość Gianny.

Dalej ten rodzinny dar rozwinął się w dar pewnej "tradycji", wpłynął na życie religijne, dosięgnął ją i pociągnął za sobą.

Poszukajmy i zbierzmy decydujące momenty tego wpływu.

Kiedy zbliżała się do siedemnastego roku życia, uczestniczyła w rekolekcjach przygotowujących do Świąt Wielkanocnych (tak jak wielu z nas jeszcze praktykuje).

Mamy notatki, zatytułowane przez nią: Myśli i modlitwy Gianny Beretty.

Jedna z nich zaczyna się tak: "Jezu, przyrzekam Tobie poddać się wszystkiemu co pozwolisz, aby mi się przydarzyło. Spraw, abym tylko poznała Twoją wolę".

Dalej mamy listę jedenastu "postanowień" albo "życiowych decyzji". Warto przeczytać je dla zrozumienia, jak formuje się chrześcijańska świadomość w tak delikatnych latach pierwszej młodości.

"Robię święte postanowienie, aby wszystko czynić dla Jezusa. Każde moje dzieło, każdą przykrość, wszystko ofiaruję Jezusowi".

"Robię postanowienie, że w celu służenia Bogu, nie chcę więcej chodzić do kina, jeśli najpierw nie dowiem się, że dany film można oglądać, że nie jest on nieskromny, gorszący albo niemoralny".

"Chcę raczej umrzeć, niż popełnić grzech śmiertelny".

"Chcę traktować grzech śmiertelny tak, jakby był jadowitym wężem i powtarzam: sto razy wolę umrzeć niż obrazić Pana".

"Chcę prosić Pana o pomoc, bym nie poszła do piekła, a następnie unikać tego wszystkiego, co może okaleczyć moją duszę".

"Codziennie odmawiać Zdrowaś Mario w intencji, by Pan dał mi dobrą śmierć".

"Proszę Pana, aby pozwolił mi pojąć swoje wielkie miłosierdzie".

"Być posłuszną i uczyć się dla miłości Jezusa, nawet gdybym nie miała na to ochoty".

"Chcę od teraz zawsze mówić słowa moich modlitw na kolanach, tak rano w kościele, jak i wieczorem przy łóżku w moim pokoju".

"Chcę znosić każde upomnienie... Droga pokory jest najkrótszą drogą dojścia do świętości".

"Modlić się do Pana o to, bym poszła do Raju. Bać się zawsze tego, że mogłabym tam nie trafić. Tak będę modliła się i z Bożą pomocą wejdę do Królestwa Niebieskiego, gdzie są wszyscy święci i inne święte dusze".

Nie trudno odkryć w tych "postanowieniach" tonu i smaku pewnych kazań.

Ktoś może powie, że jest w tym zbyt dużo moralizatorstwa. Jest pewne, że znajduje się w nich wiele powagi i wielka wola kochania Jezusa poprzez czyny, a nie, jak często się zdarza, jedynie przez wypełnianie zeszytu mądrymi notatkami i pięknymi cytatami.

Tym bardziej, że te postanowienia w późniejszym okresie zrodziły bogate życie wspólnotowe, które Gianna rozwinęła przyjmując na siebie odpowiedzialność za działalność szkoleniową w Akcji Katolickiej

Uczyła swoje dziewczęta słowem i przykładem, że trzeba "utrzymywać swoje życie w postawie wdzięczności, ofiarowując siebie samego jako pociągający przykład i jeśli jest to możliwe, także przykład heroiczny", ponieważ "człowiek zawsze ma potrzebę widzenia, dotykania i słyszenia; nie daje się on łatwo zawojować jednym słowem. Samo mówienie nie pociąga, ale ukazywanie przykładu - tak". Przede wszystkim trzeba "być żywym przykładem wielkości i piękna chrześcijaństwa".

Są to wszystkie wyrażenia napisane przez Giannę, studentkę uniwersytetu, przygotowane dla młodzieży żeńskiej Akcji Katolickiej.

Po studiach medycznych na uniwersytecie - pokonanych wśród wielkich nieszczęść czasu wojny - rozpoczęła wykonywanie zawodu w ambulatorium w Magencie i Mesero, nie zaniedbując aktywnego zajmowania się polityką i wyborami w roku 1948.

Kilka lat intensywnie myślała o swoim powołaniu. Czy nie mogła pójść w ślady jednego ze swoich braci, który po ukończeniu studiów medycznych został kapucynem i wyjechał jako misjonarz do Brazylii?

Wiemy to z niektórych notatek napisanych przez nią w jednym z receptariuszy - tak, jakby wykonywała zawód lekarza:

"Piękno naszego posłannictwa. Wszyscy na świecie w jakiś sposób służymy ludziom. Pracujemy bezpośrednio nad człowiekiem. Przedmiotem naszej nauki i pracy jest człowiek, który najpierw mówi nam... 'pomóż mi' i oczekuje od nas pełni swojej egzystencji... Posłannictwo nie kończy się z chwilą, gdy już nie potrzebne są więcej lekarstwa. Jest dusza, którą trzeba przyprowadzić do Boga. Jest Jezus, który mówi: 'Kto odwiedza chorego, mnie odwiedza'. Posłannictwo to jest kapłańskie: jak kapłan dotyka ciała Jezusa, tak my dotykamy Jezusa poprzez ciała naszych chorych, biednych, młodych, starych i dzieci. Tak Jezus pozwala się widzieć pomiędzy nami. Oby znalazł on wielu lekarzy, którzy ofiarują Jemu siebie".

To prawdopodobnie również są notatki zrobione w czasie słuchania jakiejś konferencji, ale komentarzem do nich jest świadectwo tych wszystkich, którzy słyszeli i widzieli, jak stosuje je z prostotą, aż do ostatniego dnia, kiedy będąc w ciąży - zanim poszła do szpitala, aby w nim umrzeć - chodziła na ostatnie wizyty.

Następny ważny etap drogi do świętości miał miejsce w roku 1955, kiedy to w wieku trzydziestu dwóch lat spotkała Piotra Molla.

Rok 1954 ogłoszono "Rokiem Maryjnym" i Gianna udała się na pielgrzymkę do Lourdes. Po powrocie opowiadała pewnej swojej przyjaciółce:

"Byłam w Lourdes, aby zapytać Madonnę, co powinnam czynić: czy udać się na misje, czy wyjść za mąż. Przyjechałam do domu i wtedy przyszedł pan Piotr".

Poznali się, chodząc do kina w centrum kulturalnym w Magencie. Ponownie zobaczyli się w teatrze La Scala na przedstawieniu baletowym z okazji zakończenia roku, a toast noworoczny złożyli sobie w domu Beretty. Od tego czasu coraz częstsze były okazje do lepszego poznania się. Oficjalnie zaręczyny ogłosili w lutym 1955 roku.

Przedstawiliśmy wykaz ich spotkań w wymiarze zewnętrznym, prawie światowym - bez mówienia o głębszym spotkaniu ich dusz - właśnie dlatego, żeby podkreślić , że to nasze "opowiadanie o świętości" zdarzyło się w normalnej scenerii naszej nowoczesnej społeczności.

Piotr wówczas napisał:"Rozumieliśmy się coraz lepiej; spostrzegliśmy, że mamy takie same pragnienia i aspiracje, nadzieje i pewność.

Im bardziej Giannę poznaję, tym bardziej dochodzę do przekonania, że lepszego spotkania Bóg nie mógł mi ofiarować".

Gianna napisała mu:

"Piotrze, mogłabym powiedzieć tobie wszystko, co do ciebie czuję! Nie jestem jednak w stanie. Prosisz o to. Pan ukochał mnie. Ty jesteś człowiekiem, którego pragnęłam spotkać, ale nie przeczę, że czasem pytam się siebie: 'Czy będę jego godna?'. Tak, ciebie Piotrze, ponieważ czuję się niczym, nie zdolną do niczego, chociaż bardzo pragnę uczynić ciebie szczęśliwym. Obawiam się jednak, że nie będę w stanie. Dlatego tak proszę Pana: 'Panie, który widzisz moje uczucia i moją dobrą wolę, uzdrów nas i pomóż, bym stała się żoną, matką, tak jak ty chcesz i myślę, że pragnie tego również Piotr'. Czy tak jest dobrze, Piotrze?"

Kiedy Gianna była mała, pewnego dnia ksiądz powiedział jej, że jest szczęśliwa, mając matkę podobną do "mocnej kobiety", o której mówi Biblia w księdze Przysłów.

I wspominając to, po otrzymaniu zaręczynowego pierścionka, napisała do swojego narzeczonego:

"Najdroższy Piotrze, jakże dziękować tobie za ten wspaniały pierścionek? Drogi Piotrze, aby odwdzięczyć się tobie, daruję Ci moje serce i będę kochała ciebie zawsze tak, jak teraz ciebie kocham. Myślę, że na wigilię naszych zaręczyn uczynię tobie przyjemność oznajmiając ci, że dla mnie jesteś najdroższą osobą, ku której zwrócone są stale moje myśli, uczucia, pragnienia, i niczego tak nie oczekuję jak chwili, w której będę twoja na zawsze... Lubię rozważać ten fragment 'kobieta silna, kto ją znajdzie?... Serce jej męża może jej zawierzyć... itd.'. Piotrze, mogłabym być dla ciebie silną kobietą z Ewangelii! Wydaje mi się, że jestem słaba..."

Narzeczony odpowiada: "Ty jesteś dla mnie silną kobietą z Biblii. Przy tobie radość moja jest doskonała".

W innym liście Gianna pisze:

"Bardzo, bardzo ciebie kocham Piotrze, mam ciebie zawsze przed oczami, poczynając od rana, kiedy podczas Mszy Świętej, na ofiarowanie, ofiarowuję wraz z moją, także twoją pracę, twoje radości, cierpienia; a następnie w czasie dnia, aż do wieczora".

I kiedy bliski był ślub, wyznaje mu:

"Jesteś moim, Piotrze; czuję się już duszą i sercem jedynie z tobą... Twoje radości są także moimi, a to wszystko, co ciebie niepokoi i napełnia bólem, dotyka także mnie. Kiedy pomyślę o naszej wielkiej wzajemnej miłości, nie czynię nic innego, jak tylko dziękuję Panu"

Wszystkie listy pełne są prawdziwej ludzkiej czułości, która nie czuje w sobie obcości wiary. Przeciwnie, ta miłość jest jej ucieleśnieniem.

Oto jakie plany robi na przyszłość:

"Z pomocą i Bożym błogosławieństwem wszystko zdołamy zrealizować, ponieważ nasza nowa rodzina będzie małym wieczernikiem, gdzie Jezus będzie królował nad wszystkimi naszymi uczuciami, pragnieniami i działaniem. Mój Piotrze, brakuje niewielu dni, czuję się tak poruszona z powodu łaski otrzymania sakramentu Miłości. Staniemy się współpracownikami Boga w akcie stwórczym, możemy w ten sposób dać Mu dzieci, które będą Go kochały i Mu służyły".

Oto pewien list napisany z obozu narciarskiego do narzeczonego, który pozostał w mieście z powodu pracy w fabryce:

"Bardzo mi przykro, że w poniedziałek miałeś wiele pracy. Towarzyszę tobie zawsze myślami i gdybym mogła ci pomóc, zrobiłabym to z całego serca. Wczoraj i dziś wróciło wspaniałe słońce. Wstałam rano o 8 (co ze mnie za drań! Ty jesteś już w biurze), ponieważ o 8.30 jest Msza Święta. Wierz mi, nigdy nie odczuwałam wspaniałości Mszy Świętej i Komunii w takim stopniu, jak w tych dniach. Kościółek bardzo piękny i cichy, jest opuszczony. Celebrans nie ma nawet ministranta, a zatem Pan jest tylko dla mnie i dla ciebie, Piotrze, ponieważ tam, gdzie jestem ja, ty też jesteś".

Mąż wspomina później ten okres tak: " Byłaś dla mnie każdego dnia wspanialszym stworzeniem, które przekazywało swoją radość życia...radość naszej nowej rodziny, już bliskiej, radość z Bożej łaski".

W dniu ślubu Gianna założyła na siebie przepiękny strój ślubny, wykonany ze szczególnie cennego materiału.

Siostrze tłumaczyła: "Chcę wybrać bardzo piękny materiał, żeby potem móc z niego uszyć ornat na Mszę Świętą prymicyjną dla któregoś z moich synów, kiedy zostanie kapłanem".

Stając przed ustawicznym splataniem się ludzkiej miłości i miłości świętej, myśli uduchowionych i świeckich - rzec by można - nie trudno poczuć się trochę rozkojarzonym.

Trzeba nam jednak pomyśleć o tym, że chrześcijaństwo jest splotem, który nierozerwalnie jednoczy w Jezusie naturę boską i ludzką.

Kto osiągnie ten punkt będący syntezą chrześcijaństwa, dostrzeże oba aspekty w zupełnej harmonii. Przejścia między nimi wydają się tak zwyczajnie nadnaturalne i tak nadnaturalnie zwyczajne! Kto natomiast oderwie się od ich żywej syntezy i zacznie dochodzić do nich wyłącznie na drodze rozumowej, doświadczy dysharmonii, którą sam ma w sobie.

Z okresu małżeństwa i życia rodzinnego uszczęśliwionego trójką dzieci, cytujemy wspomnienie męża:

"Stale miałaś radość życia, cieszyłaś się urokiem Stworzyciela, górami i mgłą, koncertami muzyki symfonicznej, teatrem, podobnie jak w okresie młodości i naszego narzeczeństwa.

W domu byłaś zawsze pracowita: nie pamiętam ciebie, abyś choć raz leniła się...

Mimo obowiązków na rzecz naszej rodziny, chciałaś kontynuować swoje posłannictwo jako lekarz w Mesero, przede wszystkim przez uczucie i miłosierną miłość, która łączyła ciebie z młodymi matkami, twoimi 'staruszkami', twoimi 'przewlekle chorymi'...Twoje postanowienia, twoje czyny, były w całkowitej zgodzie z twoją wiarą, z twoim duchem... miłością twojej młodości, w całkowitym zawierzeniu Opatrzności w duchu pokory. W każdych warunkach wzywałaś zawsze Pana i zawierzałaś wszystko Jego woli. Codziennie - pamiętam to - miałaś swoją modlitwę i medytację, swoją rozmowę z Bogiem, dziękczynienie za dar, jaki stanowią nasze wspaniałe dzieciątka. Byłaś bardzo radosna".

Podczas procesu kanonicznego zostały również postawione pytania najbardziej delikatne, dotyczące intymnych stron życia małżeńskiego. Posiadamy powściągliwe świadectwo, złożone pod przysięgą przez męża: "Względem czystości małżeńskiej, zeznać trzeba, że wierność podstawom moralności chrześcijańskiej, których ją nauczono, była absolutna".

Uzupełniając naszą drogę, bez zapominania o doświadczeniu trzech porodów i wielkiej liczby radości, obowiązków i niepokojów połączonych z wzrastaniem trójki dzieci, musimy teraz powrócić do tych ostatnich miesięcy, w których Bóg poprosił ją, aby ofiarowała wszystko.

Nie można tu mówić wyłącznie o jednorazowym akcie heroizmu zakończonym niejako jednym rzutem, prawie przy zamkniętych oczach, ale o "świadomej ofierze" (jak to określił Paweł VI), trwającej siedem miesięcy; czasie całkowicie wypełnionym stałą decyzją: "Nie ratujcie mnie, lecz dziecko".

Żeby zrozumieć jej "przemyślenia" jako matki, możemy zatrzymać się na tym, co było pytaniem wszystkich: kobiety z ludu, która znając jej wybór, skomentowała brutalnie; "jaka ona głupia!"; przyjaciółki, która zauważyła: "Masz trójkę dzieci, pomyśl raczej o swoim życiu". Dla męża, z którym dzieliła tę samą wiarę, wybór dokonany przez żonę nie podlegał nawet rozważaniom ani dyskusji, a sama Gianna na łożu śmierci wyznała siostrze: "Żebyś wiedziała jak się cierpi, kiedy pozostawia się malutkie dzieci!"

Co zatem popycha ją do dokonania takiego wyboru?

Oczywiście, czysta świadomość, bez jakiegokolwiek cienia wątpliwości, obowiązku posłuszeństwa Bogu, który mówi: "Nie zabijaj". Ona sama powiedziała jako lekarz pewnej dziewczynie, która prosiła ją o dokonanie aborcji: "Z dziećmi nie igra się!"

Nie można opiekować się trojgiem dzieci kosztem cierpienia innego.

Mąż, mimo udręki, tłumaczył, co popchnęło żonę do cierpienia:

"To, co uczyniła, nie zrobiła po to, aby 'pójść do Raju'. Uczyniła to, ponieważ czuła się matką... Aby zrozumieć jej decyzję nie wolno zapominać, po pierwsze, jej głębokiego przekonania, jako matki i lekarza, że stworzenie, które nosiła w sobie, było istotą kompletną - z takimi samymi prawami, jak pozostałe dzieci, nawet jeśli była w ciąży zaledwie od dwu miesięcy. Był to dar Boga, względem którego zobowiązana była do świętego respektu. Nie można zapominać również o wielkiej miłości, jaką darzyła dzieci: kochała je bardziej niż siebie samą. Nie można też zapominać jej wielkiemu zawierzeniu Opatrzności. Była przekonana, jako żona i matka, że jest bardzo potrzebna mnie i naszym dzieciom, że jest przede wszystkim w tym newralgicznym momencie niezbędna dla tego malutkiego stworzonka, które w niej się rozwijało..."

W końcu doszliśmy do decydującego słowa, tego starego słowa, które jest jedynym światłem, na które naprawdę możemy spoglądać, gdy los nasz wydaje się ciemny i trudny do odczytania: Opatrzność Boska.

Jeśli nie istnieje Boża Opatrzność, osoba może być niespokojna, wyrachowana, a w końcu może zabić w przekonaniu, że w ten sposób poprawi życie własne i innych.

Jeśli istnieje pokorna, prosta, bardzo stara wiara w Opatrzność - ta, w kierunku której Chrystus dokonał synowskiego i ojcowskiego zwrotu - ludzkie racje zachowują swoją oczywistość. Z tego powodu wybór Gianny był -jak to powiedział papież - "przemyślany". "Decyzja przemyślana" - jak odważnie napisał jej mąż.

Było oczywiste, że była potrzebna trzem pozostałym dzieciom, lecz dla tego, które nosiła w swoim łonie, była niezbędna.

Bez niej Bóg mógł "zaopiekować się" ową trójką, ale nawet Bóg nie mógłby "zaopiekować się" tym, które nosiła w łonie, gdyby je odrzuciła.

Lauretta Molla, trzecia córka, którą zaopiekował się sam Bóg, miała wówczas prawie trzy lata. W wieku szesnastu lat tak wspomina matkę w szkolnym wypracowaniu:

"Miałam tylko trzy lata i może nie rozumiałam znaczenia wszystkich tych zapalonych świec i tego płaczu... To, co pozostało mi z największą wyrazistością, to jej obraz jako prawdziwej matki, świadomej swoich obowiązków względem rodziny... Wykonywała swoją pracę jako lekarka z całym oddaniem i radością, a lubiła przede wszystkim leczyć dzieci, szczególnie te, które najbardziej tego potrzebowały. Między wszystkimi doznanymi wrażeniami, to najbardziej wycisnęło się na moim życiu, wzbudza we mnie głęboki podziw i myśl o matce, która dla swojego dziecka oddała własne życie... Mogę powiedzieć, że jestem naprawdę dumna, że miałam tak odważną matkę, która umiała naprawdę żyć tak, jak pragnie tego Bóg... Czuję ją zawsze blisko, czuję jak mi pomaga tak, jakby ciągle jeszcze żyła".

Wszystko zostało zawarte w imieniu, które nadano owocowi tak wielkiego poświęcenia. Podczas gdy matka była na łożu śmierci, dziecko zostało zaniesione do kościoła i ochrzczone jako Gianna Emmanuela: imię matki zjednoczonej z imieniem Jezusa, który jest "Bogiem z nami". Następnie ojciec poświęcił dziewczynkę Madonnie, tak jak lubiła to zawsze czynić Gianna.

Grób rodzinny nie był gotowy i wówczas poruszony proboszcz oddał do dyspozycji centralną kaplicę na cmentarzu w Mesero. Tak więc trumna została złożona w grobowcu księży. Może był to delikatny znak ze strony Boga w odpowiedzi na poświęcenie tej matki.

W tym okresie, najstarsze dziecko, Pierluigi, który miał pięć i pół roku, zapytał tatę: "Dlaczego mama jest zamknięta? Gdzie mama idzie?..."

I nalegał: "Czy mama widzi mnie? dotyka? myśli o mnie?" Potem podsumował: "Dla mamy powinno być pudełko ze złota".

Z tego powodu, kiedy została ukończona rodzinna kaplica, mąż zapragnął, żeby posadzka w głębi była pokryta złoconą mozaiką. Przedstawia ona Giannę, ofiarowującą swoją córeczkę Madonnie z Lourdes. Łaciński napis, będący fragmentem z księgi Apokalipsy, mówi tak: "Bądź wierny aż do śmierci!"

(Od tłumacza: Życiorys został napisany jeszcze przed wyniesieniem na ołtarze i dlatego podana na wstępie informacja nie jest już aktualna. 24 kwietnia 1994 roku Jan Paweł II w czasie Mszy św. na placu Św. Piotra ogłosił ją błogosławioną.)

 

Antonio Sicari "Nowe Portrety Świętych" - Gianna Beretta Molla

(tłumaczył Jerzy Kąkol)


początek strony
© 1996-1997 Mateusz