Ludzie

 
KS. ADAM BONIECKI MIC

Tajemnica wielkości Jerzego Turowicza

 

 

O Jerzym Turowiczu napisano w tych dniach bardzo wiele i bardzo pięknie. Jego odejście wyzwoliło potrzebę podzielenia się z innymi dobrem, którym było spotkanie z Jerzym, którym był on sam. Napisano, że był autorytetem moralnym, punktem odniesienia w czasach zamętu, że jego głos, gdy się odzywał w sprawach dla Polski ważnych, zawsze miał wielkie znaczenie i budził reakcje. Nazwano go świadkiem, pomostem łączącym rozmaite światy, mędrcem, nawet prorokiem, „prorokiem nadziei”. Przypomniano, że był wielkim dziennikarzem, strategiem, politykiem... Dla wielu z nas był mistrzem, dla wielu przyjacielem.

On sam, kiedy podnoszono jego zasługi, odpowiadał: „W zestawieniu z Bogiem człowiek jest niczym, z prochu powstał i w proch się obróci, wszelkie jego dzieła »dym to jest marny i ulatuje z wiatrem«, jak mówi Eklezjastes” i z łagodnym rozbawieniem w oczach prostował: „to nie tyle moje zasługi, ile moje szczęście”. I wyliczał dary, które otrzymał:

„Było moim szczęściem, że w 1945 r. ujawniła się potrzeba zaistnienia czasopisma, które by wyrażało i kształtowało opinię katolickiej inteligencji, i że ówczesna władza, mimo dużej niechęci, zgodziła się na powstanie takiego pisma... że jego redagowanie przypadło mnie wraz ze śp. ks. Janem Piwowarczykiem” — i dodawał, że i bez niego „»Tygodnik« zapewne także byłby ważny, choć może nieco inny”.

„Było moim szczęściem — mówił dalej — że udało mi się skompletować w ciężkich powojennych czasach znakomity zespół publicystów i pisarzy, ludzi złączonych wspólnotą ideową i węzłami przyjaźni i że ta ekipa odnawiała się z pokolenia na pokolenie...

...że na przestrzeni ponad 50 lat mogłem redagować pismo, które określono jako fenomen na obszarach od Łaby do Szanghaju...

...że mogłem w latach sześćdziesiątych jako dziennikarz śledzić w Rzymie, z bliska, obrady Soboru Watykańskiego II i trzymać palec na pulsie Kościoła powszechnego...

...moim, i nie tylko moim szczęściem było to, że w 1978 roku Głową Kościoła powszechnego został człowiek, który jako młody ksiądz pierwszy artykuł podpisany swoim nazwiskiem opublikował w »Tygodniku Powszechnym«, i który przez długie lata był naszego pisma współpracownikiem, wiernym czytelnikiem, przyjacielem, a jako arcybiskup metropolita krakowski — protektorem...

...że w latach Solidarności i stanu wojennego »Tygodnik« stał się nieformalnym organem opozycji demokratycznej, która miała swój udział w obaleniu narzuconego nam systemu...

...że na stanowisku redaktora naczelnego dożyłem roku 1989 i upadku komuny...

...że »Tygodnik Powszechny« nadal jest potrzebny i nadal służy Polsce w nie zakończonym jeszcze okresie przejścia do dojrzałej, pełnej demokracji...

...że »Tygodnik Powszechny« może służyć Kościołowi w czasie, w którym ten Kościół nie bez pewnych kłopotów znajduje swoje miejsce w rzeczywistości demokracji i pluralizmu...

...a nagrodę już otrzymałem. Nagrodą jest dar największy, jaki człowiek może dostać na ziemi: dar miłości i przyjaźni”.

Tak, Jerzy Turowicz został przez Boga obdarowany bardzo hojnie. Darem przecież dla niego był dobry dom rodzinny, w którym przyszedł na świat w roku 1912. Dom głęboko katolicki, co Jerzy lubił podkreślać. Darem była długo trwająca obecność Matki, u której jeszcze w latach siedemdziesiątych regularnie spotykało się ich rodzeństwo. Darem byli dwaj bracia: Juliusz, wybitny kapłan archidiecezji krakowskiej, i o. Bernard, tyniecki benedyktyn, matematyk, a jednocześnie humanista z pasją historyka. Darem były jego wspaniałe siostry. Także doskonałe gimnazjum Jana III Sobieskiego w Krakowie, studia (przerwane) w lwowskiej politechnice, które dały okazję do zetknięcia się ze światem nauk ścisłych. Potem podjęte na Wydziale Filozoficzno-Historycznym Uniwersytetu Jagiellońskiego studia humanistyczne (zakończył je w 1939 roku absolutorium, nie dyplomem, ponieważ — jak kiedyś wyjaśnił — „zupełnie nie z mojej winy wybuchła wojna”). Środowisko „Odrodzenia”, które dało mu doskonałą formację i zaowocowało przyjaźnią lub przynajmniej bliską znajomością z przyszłymi wielkimi postaciami Kościoła i kultury w Polsce, jak kardynał Wyszyński, Stefan Swieżawski i wielu innych.

Darem okazało się zawarte w 1938 małżeństwo z Anną Gąsiorowską. Małżeństwo, które może być dowodem, że dobre małżeństwa są możliwe, co niewątpliwie jest zasługą obu stron.

 

W 1945 Jerzy Turowicz z ks. Janem Piwowarczykiem zaczynają redagować „Tygodnik Powszechny”. Próbą wierności wybranym ideałom jest czas odebrania pisma (1953-56). Z przywróceniem „Tygodnika” przybiera na sile zaangażowanie publiczne Turowicza. Za wiele tego rodzaju działań przyjdzie mu płacić, jak choćby w 1964 roku za podpis pod listem 34. Władze drastycznie obcinały nakład „Tygodnika”, odmówiły wydania paszportu w czasie II sesji Soboru itd. Jednocześnie jego obecność w ważnych sprawach kraju stawała się coraz bardziej potrzebna. Jego obecność znaczyła, jego głos był zawsze głosem niepodważalnie wiarygodnym. W PRL, w różnych sytuacjach i ciałach chciano go mieć. Bywał tam, gdzie się wydawało, że ma to jakiś sens. Nie byłoby słynnej obrony Listu polskich biskupów do biskupów niemieckich (z gwałtowną repliką Gomułki, o której Jerzy powiedział mi potem: był to nawet jakoś sympatyczny, autentyczny gniew proletariacki), gdyby nie było tam Jerzego Turowicza. Odmawiał lub akceptował, wiedząc, że w obu przypadkach może zapłacić wielką cenę. Konieczność dokonywania tych wyborów była konsekwencją faktu, że został — bez dążenia do tego i bez takich ambicji — uznany za duchowego przywódcę polskiej inteligencji, polskich intelektualistów.

Co myślał o sobie? W jakiejś polemice, w której zabrał głos w ważnych dla Polski sprawach, wyjaśniał: „Artykuł swój pisałem nie jako polityk, za którego się nie uważam, i może nie jako moralista, bo nie lubię tego terminu — lecz jako człowiek, który sądzi, że życie zbiorowe społeczności, a więc i polityka, podlega normom i ocenom moralnym”.

 

Tak, zarówno wrodzone talenty, jak i wymienione tu inne okoliczności można uznać za dary. Używając jego słów, można powiedzieć, że miał szczęście. Jednak dary Pana Boga trzeba umieć przyjąć. Są one zwykle trudne i wymagające. Przyjęcie ich, to zawsze wysiłek wielkiej pracy i odwagi. Jerzy Turowicz był człowiekiem pracy i żelaznej dyscypliny w jej dziedzinie. Miał zdolność łączenia nieprawdopodobnej ciekawości świata, pasji poznawania ludzi i rzeczy, wszystkiego, co tworzy kulturę, przemożnej potrzeby bycia naocznym świadkiem ważnych wydarzeń życia publicznego, sztuki, wydarzeń w życiu Kościoła, z żelazną dyscypliną. Mając przez wiele lat szczęście zamieszkiwania z nim pod jednym dachem, wiele razy widziałem, jak po późnych powrotach z koncertów, wernisaży, wykładów, spotkań czy podróży zasiadał do pracy i pracował tak długo, aż starannie wypisywany każdego dnia na kartce program został wykonany. Słynna jego kompetencja, o której pisała Józefa Hennelowa, nie była darem darmo danym, lecz owocem systematycznej, wręcz mrówczej, codziennej pracy. A przecież nie był pracoholikiem, praca nie niszczyła w nim zdolności kochania. Dlatego wiedział o tym, o czym pracoholicy nie wiedzą, że „największym darem, jaki człowiek może dostać na ziemi to dar miłości i przyjaźni”. Kiedyś dał mi taką radę (rad udzielał rzadko): nigdy z powodu czekającego na napisanie artykułu nie rezygnuj ze spotkania z ludźmi, zwłaszcza jeżeli potem możesz ich nie spotkać. Artykuł i tak napiszesz. Ze wstydem przyznaję, że ta rada wielekroć okazywała się dla mnie za trudna, owszem, szedłem na spotkania, ale z artykułem się spóźniałem.

Jerzy, wyliczając otrzymane dary („miałem szczęście”), wiąże je niemal wszystkie z „Tygodnikiem”. „Tygodnik Powszechny” był jego pasją i miłością. Traktował go jako powołanie; wszystko, co wiązało się z „Tygodnikiem” miało w jego życiu miejsce szczególne.

Pamiętam 8 czerwca 1997 roku, wizyta Papieża w Polsce. Jerzy był w szpitalu. Papież chciał się z nim zobaczyć i Jerzego zawieziono ambulansem do siedziby arcybiskupów krakowskich na Franciszkańską. Był na wózku inwalidzkim, bardzo słaby. Długie czekanie, napięcie, wszystko to doprowadziło do poważnego osłabienia. Po spotkaniu nastąpiło załamanie zdrowia, Pani Anna dzwoniła do mnie, że Jerzy umiera, żebym natychmiast przyjechał do szpitala. Leżał w sali intensywnej terapii obstawiony sprzętem, oddychał za pomocą aparatu tlenowego. Był bardzo blady. Udzieliłem mu absolucji w niebezpieczeństwie śmierci. Po chwili Jerzy uniósł maskę i cichym głosem podyktował komunikat o przebiegu swojego spotkania z Ojcem Świętym. Wiedział, jak to jest ważne dla „Tygodnika”. Nie miałem pióra ani papieru, tekst dokładnie zapamiętałem i ukazał się od razu. Następnego dnia byłem znów w szpitalu, by udzielić mu Sakramentu Chorych. I wtedy dał mi kartkę z komunikatem, który wczoraj, po moim wyjściu napisał. Ten dokument miłości do „Tygodnika”, tekst napisany z widocznym wysiłkiem, przechowuję jako drogą pamiątkę.

Wspominany dziś, ukazany z tylu różnych stron, wspaniały, przez niektórych dopiero teraz odkrywany, stawia nas przed pytaniem: jak to się stało, że był tym kim był? Przed pytaniem o tajemnicę wielkości redaktora Jerzego Turowicza. Prof. Andrzej Szczeklik, przyjaciel i lekarz, który wiernie towarzyszył Jerzemu w ostatnich jego chorobach, napisał o nim: „Myślę, że w istocie swojej był człowiekiem wielkiej wiary, co dla mnie tłumaczyłoby wszystko”.

Chcę tu jeszcze przytoczyć charakterystykę Jerzego Turowicza, która wyszła spod pióra młodego biskupa-filozofa Karola Wojtyły w roku 1963. We wstępie do książki „Chrześcijanin w dzisiejszym świecie” czytamy: „Wiedzieć i wyznawać to dwie postawy różne. Wyznajemy to, o czym jesteśmy głęboko osobiście przekonani. Wyznajemy prawdy nam nieobojętne. Możemy wyznawać w różny sposób. Może to się dokonywać w sposób dyskretny, wstrzemięźliwy, jednak nacechowany wewnętrzną siłą przekonania i dojrzałością przemyśleń. I sposób taki bardzo przemawia. Dobrze, jeżeli można w nim wyczuć pewną pokorę intelektu wobec prawdy, która jest wobec niego transcendentna, a którą wyznając bierze się odpowiedzialność. To właśnie składa się na autentyczność owej postawy, którą tu nazywamy świadomym katolicyzmem.

W książce Turowicza szczególną uwagę należy zwrócić na autentyczność tego, co autor mówi o Kościele. Kościół jako temat wypowiedzi stanowi też szczególny kamień probierczy katolicyzmu wypowiadającego się w słowie lub piśmie. Jest to w ogóle kamień probierczy wszelkiego świadomego katolicyzmu. Bardzo łatwo tutaj — zwłaszcza jeśli chodzi o krytykę Kościoła — zagubić autentyczność i przejść na pozycje heterogenne”.

Może wyniesione z czasów „Odrodzenia” „sentire cum Ecclesia” było owym „homeostatem, utrzymującym równowagę w burzliwych politycznych pogodach”, jak kiedyś napisał Czesław Miłosz? Kościół kochał Jerzy Turowicz miłością poważną. Chciał, by był piękny. Ostrzegał, protestował, tłumaczył, niekiedy z wielką odwagą idąc przeciw prądom mody czy opinii. W tym życiu sprawami Kościoła na szczególne podkreślenie zasługuje jeden ważny element, mianowicie zaangażowanie w dialog z judaizmem. Ileż wywołało to napaści, ileż ironicznych komentarzy, nawet ze strony środowisk katolickich. Wydaje się, że wielu z tych, którzy to zaangażowanie mieli mu za złe, nie chciało zobaczyć, że szło ono dokładnie po linii Soboru Watykańskiego II i pozostawało w doskonałej harmonii z poczynaniami Jana Pawła II.

Jest jeszcze jeden element przybliżający nam tajemnicę Jerzego Turowicza. Lista przyjaciół. Łatwo w historii Kościoła zauważyć, że żyjący w danej epoce ludzie święci jakoś się przyciągali, bardzo często znali się i żyli w przyjaźni. Na liście bliskich przyjaciół Jerzego — a mogę być świadkiem, że były to przyjaźnie obustronne i bardzo głębokie — znajdujemy ludzi, których śmiało dziś można nazwać wielkimi przyjaciółmi Boga, by wymienić zmarłych już ks. Zieję, małą siostrę Magdalenę, ks. Marcina Popiela i wielu innych. Są na tej liście także ludzie, których patrzący z boku bałby się do tej kategorii zaliczyć. Lecz cóż my wiemy o Bożych przyjaźniach...?

Droga, którą szedł, nie była wolna od cierpień. Widziałem go w chwilach, kiedy w zmasowanym ataku na „Tygodnik Powszechny” i na niego osobiście usiłowano zakwestionować wszystko, co w życiu zbudował. Sięgając po najbardziej perfidne metody, starano się lata wiernej służby Kościołowi kwalifikować jako coś wręcz przeciwnego — jako działanie szkodliwe dla Polski i dla Kościoła. Autorzy tych ataków mogą mieć gorzką satysfakcję: bolało go. Bolało, co nie znaczy, że doprowadziło do rezygnacji z raz obranej drogi.

Wśród prawd wiary niektóre były mu szczególnie bliskie. Mówił o nich często, z wielkim zaangażowaniem. Chyba onieśmielenie wobec ich wielkości sprawiło, że wiele o nich nie napisał. Pierwsza z nich to nauka o kenosis — ogołoceniu Chrystusa dla zbawienia świata i człowieka. Drugą, dotyczącą wizji chrześcijaństwa, znalazł w ukochanym przez niego tekście, pochodzącym z II wieku Liście do Diogneta. To Jerzy zwrócił moją uwagę na ten niezwykły fragment: „Chrześcijanie nie różnią się od innych ludzi ani miejscem zamieszkania, ani językiem, ani strojem. Nie mają bowiem własnych miast, nie posługują się jakimś niezwykłym dialektem, ich sposób życia nie odznacza się niczym szczególnym. (...) Mieszkają każdy we własnej ojczyźnie, lecz niby obcy przybysze. Podejmują wszystkie obowiązki jak obywatele i znoszą wszystkie ciężary jak cudzoziemcy. Każda ziemia obca jest im ojczyzną i każda ojczyzna ziemią obcą. (...) Słuchają ustalonych praw, a własnym życiem zwyciężą prawo. Kochają wszystkich ludzi, wszyscy ich prześladują. Są zapoznani i potępiani, a skazywani na śmierć zyskują życie. Są ubodzy, a wzbogacają wielu. Wszystkiego im niedostaje, a opływają we wszystko (...) Jednym słowem: czym jest dusza w ciele, tym są w świecie chrześcijanie”.

I przyszedł czas, że Pan Bóg wyprowadził Jerzego na pustynię. Z całą ostrością zrozumiał, że już nie wyzdrowieje, że jest przez swoją chorobę skazany na bezczynność i bezradność. To była jego ciemna noc. Nawet w rozumieniu fizycznym, bo w pewnym okresie niemal utracił wzrok. To był Turowicz nam nieznany, na wszystko, co się dzieje na zewnątrz, obojętny. A potem Pan Bóg wyprowadził go z ciemności. Wzmocnił się wzrok, ale światło polegało na czym innym. Jerzy zaakceptował krzyż. Mówiło się, że jest taki jak dawniej, i był, tyle że miał za sobą przejście przez pustynię.

 

Drogi chrześcijanina są opisane w piątym rozdziale Ewangelii Mateusza, w Kazaniu na Górze. Wytyczone w wypowiedzianych przez Jezusa słowach Błogosławieństw. Błogosławieni — ubodzy w duchu, którzy się smucą, łakną i pragną sprawiedliwości, miłosierni, czystego serca, którzy wprowadzają pokój i cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości. Drogi chrześcijan, drogi życia Jerzego Turowicza...

Wiele powiedziano, jaki był i kim był Jerzy Turowicz. Mało kto podjął pytanie, skąd to wypływało. Jaka jest tajemnica Jerzego Turowicza? Odpowiedź widzę w jego własnych słowach, kiedy, dociekając tajemnicy Jana XXIII, niejako mimowolnie kreśli swój ideał. Napisał wtedy: „Wielkość Jana XXIII miała wymiary ewangeliczne. Cechy tej wielkości to właśnie pokora i prostota, to przede wszystkim olbrzymia miłość do Boga i do ludzi oraz z tej miłości się wywodząca idea bezinteresownej służby”. Tajemnica wielkości Jana XXIII, jakże bliska tajemnicy wielkości Jerzego Turowicza.

Kształtem tej bezinteresownej służby Jerzego był przede wszystkim „Tygodnik Powszechny”, wokół tej posługi koncentrowały się inne sprawy. „Tygodnik” jest — można powiedzieć — dalszym ciągiem jego obecności. Pozostawiona przez niego Redakcja pragnie zrobić wszystko, by „Tygodnik” pozostał „Tygodnikiem” Jerzego Turowicza, to znaczy, by pozostał — jak Kościół — powszechny, wierny prawdzie, by był świadectwem wiary katolickiej (czyli powszechnej), mówiąc słowami biskupa Karola Wojtyły, „w sposób dyskretny, wstrzemięźliwy, jednak nacechowany wewnętrzną siłą przekonania i dojrzałością przemyśleń. By było można w nim wyczuć pewną pokorę intelektu wobec prawdy, która jest wobec niego transcendentna..., a którą wyznając bierze się odpowiedzialność”. By był odważny, otwarty na ludzkie wartości, nade wszystko na wielkie wartości kultury, by był miejscem spotkania ludzi rzetelnie szukających prawdy, dobra i piękna bez względu na ich proweniencje, by nie ulegał modom i politycznym zawirowaniom, służył człowiekowi, Kościołowi, Polsce.

Ks. Adam Boniecki MIC

 

Ks. Adam Boniecki jest nowym redaktorem naczelnym „Tygodnika Powszechnego”.

 

 

Z O B A C Z   T A K Ż E

Bilet do raju
„Gdy św. Piotr, który będzie nas wszystkich przyjmował kiedyś w bramach raju, zapyta Pana o bilet do Królestwa Niebieskiego, to co mu Pan pokaże?”
Z Jerzym Turowiczem rozmawia Paweł Wołowski

Rozmowy na koniec wieku
Z Jerzym Turowiczem o Ziemi Obiecanej rozmawiają Katarzyna Janowska i Piotr Mucharski

Z Archiwum Sekcji Polskiej Radia Watykańskiego
Jerzy Turowicz o nadziejach na „normalizację” stosunków Kościół-Państwo w PRI, w związku z nową sytuacją w kraju (nagranie z kwietnia 1971)

 

 

na początek strony
© 1996-1999 Mateusz