SIEĆ

 

ROZDZIAŁ XIV,

w którym Teofil przyjeżdża do Pragi, żeby nam coś ważnego powiedzieć — i okazuje się, jak strasznie mało rozumiemy i że właściwie dopiero zaczynamy się uczyć. To jest zapowiedź kolejnej wyprawy w nie znane nam dotąd rejony Sieci. Na szczęście Teofil zgadza się być naszym przewodnikiem.

 

 

Rzeczywiście wykład dr. Asifa nie dotarł do mnie wówczas, kiedy Karl wysłał go po raz pierwszy. Co gorsza, nasza sieciowa łączność była praktycznie sparaliżowana, a że działo się to w okresie przedświątecznym, kiedy także w Sieci zwyczajnie ruch jest największy, zamieszanie było tym gorsze. Dopiero później, kiedy Sieć została szczęśliwie odblokowana, mogłem porozumieć się z Karlem i poprosić o ponowne przysłanie tamtego wykładu. Tymczasem jednak spędziliśmy — członkowie Klubu i ja — prawie dwa dni z Teofilem, który przyleciał do Pragi w sobotę przed południem.

Najpierw sam odebrałem go z lotniska i zawiozłem do hotelu. Chciałem go zabrać do siebie, ale okazało się, że jako delegat oficjalny ma zapewnione wszelkie wygody. Poszedł za boyem do swojego pokoju, żeby się rozpakować i trochę odświeżyć, a ja czekałem na dole, przyglądając się ludziom, którzy kręcili się po hotelowym halu. To był ten nowy hotel kongresowy. Przestronne, nie przesadnie ozdobne, ale dosyć eleganckie wnętrza; cicha i dyskretna obsługa, niewielki ruch — tylko co parę chwil łagodny dźwięk otwierających się i zamykających drzwi windy. Klasyczna publiczność hotelowa. Ja dotąd zbyt wiele nie podróżowałem, ale mogę sobie wyobrazić, że mniej więcej tak samo wygląda to tu u nas w Pradze i gdzieś w Genewie albo w Paryżu, w Nowym Jorku, w Singapurze czy w Buenos Aires. Ale tylko przez krótką chwilę podobało mi się to, co tu widziałem. Potem pomyślałem, że jest to jednak dosyć niepokojące pomieszanie eleganckiej dyskrecji z gładką i sytą beznadziejnością. Zdaje mi się, że do świata, w którym ci ludzie żyją, już niczego nie można dodać, bo wszystko jest w nim zajęte i wypełnione — i to rzeczami w doskonałym gatunku, świetnie dopasowanymi do całości, a jednak beznadziejnymi. Właśnie dlatego ludziom, którzy ten świat zamieszkują, właściwie nie może się już nic zdarzyć — chyba, że ktoś podłoży bombę w ich hotelu albo porwie samolot, którym właśnie lecieli. Ale to nie są zdarzenia z ich świata, to jest każdorazowo tylko awaria, przerwa, niespodziewana dziura czy też wyrwa w ich gładkiej i bezpiecznej codzienności — skutek nieuwagi odpowiednich służb. I tak to też w razie czego zostanie potraktowane: jako nieprzyjemny zgrzyt — sygnał istnienia innego świata, którego niestety nie można się pozbyć, przed którym w takim razie należy się odpowiednio zabezpieczyć (w gruncie rzeczy podobnie, jak zabezpieczamy się przed deszczem, śniegiem czy piorunami). Na razie jednak, dzisiaj, tutaj, w tym hotelu, wszystko było w porządku. Goście wchodzili i wychodzili: niespiesznie, ale też nie nazbyt wolno — akurat tak, żeby nikt nie pomyślał, że mają zbyt wiele czasu i że nie wiedzą co ze sobą zrobić. Bo oni to zawsze doskonale wiedzą — albo przynajmniej takie robią wrażenie. Ilu takich ludzi jest na tym świecie — pomyślałem — i czym oni naprawdę są dla tego świata?

Musiałem przerwać te mało filozoficzne rozważania, bo właśnie znowu zjawił się Teofil. Przebrał się i teraz trudno by było zgadnąć, kim jest, a przecież jego grecka twarz i lekko przygarbiona postać zupełnie nie pasowały do tego otoczenia. I to nie z powodu śródziemnomorskich rysów, oliwkowej cery czy krótko przyciętego szpakowatego zarostu. To było coś innego. Stał tu i patrzył na mnie wzrokiem starego ptaka, który wszystko wie i nic nie mówi — nie wiem dlaczego, ale takie właśnie miałem wrażenie. „Chodźmy.” — powiedział — „Mam ochotę coś zjeść, ale nie tutaj; tu wszystko wygląda i smakuje tak samo jak w tysiącu innych podobnych hoteli na całym świecie. Chciałbym zjeść tak, jak się jada w tym mieście.” „To nie będzie takie łatwe.” — powiadam — „W ciągu tych paru lat większość restauracji przestawiła się całkowicie na obsługę turystów. No, może jeszcze coś znajdziemy.”

Poszliśmy pieszo bocznymi ulicami Nowego Miasta — tam, z dala od głównych traktów turystycznych, naprawdę gdzieniegdzie zachowały się gospody w starym stylu: niezbyt eleganckie, ale za to pełne tutejszych ludzi i zwyczajnego, prawie domowego jedzenia. Nie wiem tylko, czy Teofil później trochę nie żałował swojego wyboru — zjadł wprawdzie prawie wszystko, ale minę miał nieszczególną; jak łatwo się domyślić, nasze jedzenie nie ma wiele wspólnego z kuchnią śródziemnomorską. Mniejsza z tym. Przy jedzeniu ułożyliśmy plan na najbliższe godziny. Chciał koniecznie zobaczyć Żydowskie Miasto, ale dzisiaj z powodu szabatu nie było to możliwe. Postanowiliśmy wobec tego połączyć zwiedzanie tych kątów z jutrzejszym spotkaniem u Anny Taussig. Anna zaprosiła nas wszystkich — Klub, Teofila i mnie do siebie na popołudnie i wieczór. Jutro przed południem chciał razem ze mną być w kościele. Byłem przekonany, że jest kapłanem, ale okazało się, że nie. Kiedyś ponoć się wahał, czy nie przyjąć diakonatu, w końcu jednak razem ze swoim przełożonym zdecydował, że pozostanie mnichem bez święceń. Byliśmy niedaleko katedry prawosławnej i pomyślałem, że może chciałby jutro pójść właśnie tam, ale on wybrał nasz kościół parafialny (zdaje się, że także po to, żeby zobaczyć lokalną zwyczajność). Na dzisiejsze popołudnie pozostał nam zatem spacer najbardziej klasyczną trasą wszystkich zwiedzających to miasto turystów — przez Stare Miasto i Most do zamku i katedry. Kiedy spojrzałem na zegarek, pomyślałem jednak, że może lepiej będzie zrobić odwrotnie — jeśli chcemy jeszcze cokolwiek zwiedzić, musimy się pospieszyć, bo zimą wszystko zamykają już około czwartej po południu. Postanowiliśmy wobec tego najpierw podjechać metrem i zejść do miasta pieszo dopiero po zwiedzaniu zamku i katedry.

 

Kiedy zauważyłem jak Teofil przygląda się ludziom na peronie i w wagoniku — lekko przechylona głowa i to samo bystre spojrzenie starego ptaszyska — przypomniałem sobie moje własne przeżycia i obserwacje z ostatnich tygodni. Powiedziałem mu o tym. „Ma pan rację.” — powiada — „To naprawdę jest nasz świat w miniaturze. Ja też już się kiedyś nad tym zastanawiałem. I nie tylko ja. Niech pan to szybko przeczyta, a ja jeszcze przez chwilę popatrzę.” Schylił się i sięgnął do teczki — dopiero teraz zauważyłem, że nadal ma ze sobą swoją staroświecką, czarną, nieco podniszczoną teczkę. Wyjął i podał mi dwie kartki — była to odbitka kserograficzna z jakiegoś czasopisma — „Niech pan przeczyta przynajmniej te zakreślone fragmenty.”

„Twarze, które mnie otaczają,” — przeczytałem — „przedstawiają w skrócie całą rozmaitość ludzi… Tuż koło mnie młoda dziewczyna, pewnie studentka, kobiety o zmęczonym wyglądzie, kilku młodzieńców o arabskiej urodzie, starannie ubrany pan z aktówką, odziany w skórę Murzyn z Antyli, para amerykańskich turystów.

Prawie połowa osób czyta, niektórzy słuchają muzyki przez malutkie słuchawki. Co czytają? — za każdym razem ciekawość nie daje mi spokoju. Z niektórymi jest prościej — czytają gazety. Kobiety — pisma, gdzie się im opowiada o ostatniej, tym razem już prawdziwej, miłości słynnej gwiazdy telewizyjnej. Jeden z młodych Arabów — gazetę drukowaną orientalnymi robaczkami, a oblicze ma przy tym tak srogie, że zadaję sobie żartobliwe pytanie, czy nie jest to czasem prasa integrystów islamskich. Inny czyta przegląd sportowy, dział rugby. Starannie ubrany pan przerzuca strony działu ekonomicznego poważnego konserwatywnego dziennika. Odgadywanie książek sprawia najwięcej kłopotu. Po różnych manewrach, wykręcaniu głowy, wyczekiwaniu na moment odsłonięcia okładki, mniej więcej wiem. Domniemana studentka czyta Nieśmiertelność Kundery, jej sąsiadka tomik «Harlequina», ktoś futurystyczną historię — coś o unicestwieniu mózgu i odtworzeniu go w innej galaktyce. Ktoś album z komiksami, do którego wcale się nie uśmiecha. Z reguły znajdzie się osoba studiująca podręcznik jednego z odłamów buddyzmu. Wsiada śliczna kobieta i nie czekając, aż się gdzieś wygodnie wklinuje, wyciąga grubą cegłę: czwarty tom seminariów Lacana, gorącą jeszcze nowość wydawniczą.

Stopniowo skład wagonu wymienia się, wysiadamy na różnych stacjach… Co nas łączy jako ludzkie zbiorowisko?”

Na drugiej stronie było zakończenie tego samego tekstu: „Często zastanawiam się nad tym, jak ogromną rewolucją było zniknięcie z kościołów liturgii łacińskiej. Przepadła wraz z nią ostatnia wspólnota wyobraźni, obrazów i znaczeń sięgających w najgłębszą przeszłość i pozwalających przebiegać historię w obu kierunkach jak klawiaturę organów. Wspólnota zarazem codzienna, ciągle się reaktualizująca — i uroczysta — sakralna. Powiemy: ale treść została uratowana w językach narodowych. Przypuszczam, że każdy, kto długo obcował ze słowami, obrazami, znaczeniami w środowisku, w którym one żyją, rozkwitają i więdną — w historii (nawet jeśli ich celem jest rzeczywistość ponadhistoryczna) — wyzna, że ten przekład był najmniej niewinny ze wszystkich przekładów. Bo na przekłady jesteśmy tak czy owak skazani, gdy próbujemy załatać naszą niewiedzę, przeczuwając, jak ona nas umniejsza. Gdy spotykamy pośród nas jednostki, które pracą całego życia starają się przechować w sobie (jakby pojedyncza dusza była zaczynem, delegatem ciągle jeszcze możliwej całości) ideę kultury, gdzie kanon odnajduje swój blask i siłę radości, co sama sobie wystarcza — pochylamy przed nimi głowę.

Pochylamy głowy również przed ich samotnością, w świecie, gdzie ich sprawa wydaje się przegrana. Bowiem jako zbiorowość żyjemy poza kanonem, ustąpił on miejsca czemuś innemu, co można by nazwać nowym porządkiem cywilizacyjnym, którego kształt, formujący się z ludzkiej mgławicy, nie daje się jeszcze odgadnąć. Jest to świat, którego realną aspiracją nie jest więź duchowa lecz pokój społeczny, bezustannie destabilizowany przez tysiące sprzecznych potrzeb i interesów. Cud wspólnoty budowanej w historii przez systemy religii, władzy, hierarchii dóbr i miejsc wyznaczonych człowiekowi w bycie, jest — być może — jeszcze wyobrażalny w innej postaci. Świadczy o tym ludowa kariera idei praw człowieka, która rozniosła się po kontynencie jak ogień. Oczywiście, prawa człowieka to koncentrat historii tej cywilizacji — albo składany teleskop, którego pierścienie zachodzą na siebie. Tylko, że bardzo niewielu potrafi rozkładać ten teleskop i z jego pomocą wpatrywać się w nieba przeszłości.”

Spojrzałem na Teofila z uznaniem i oddałem mu kartki. „Dziękuję.” — powiedziałem — „To jest także dla mnie potwierdzenie.” „To jest Paryż.” — mruknął — „Ona to zobaczyła i napisała w Paryżu, w mieście mojej młodości.” Pociąg właśnie dojechał do naszej stacji i wyszliśmy niespiesznie. „Urodził się pan w Paryżu?” — zapytałem. „Nie, ale spędziłem tam blisko dziesięć lat. Studiowałem w Paryżu — krótko po wojnie — i tam napisałem mój doktorat.” Szliśmy teraz cichymi uliczkami i ogrodami lekko pod górę w stronę zamku. „Teologię?” „Owszem,” — odparł — „ale nie tylko. Także filozofię i historię religii. I jeszcze trochę historii sztuki. Spotkałem tam wielu naprawdę ciekawych i wielu też bardzo dziwnych ludzi.” Zamilkł, ale czułem, że to nie wszystko, że na pewno jeszcze do tego wróci.

Muszę powiedzieć, że od samego początku zastanawiałem się, dlaczego do nas przyjechał i o czym chce z nami rozmawiać. Oficjalna delegacja patriarchatu i sprawy służbowe — oczywiście. Ale czułem, że chodzi o coś więcej, że przyjechał dwa dni wcześniej nie tylko po to, żeby sobie pospacerować po tym mieście. Tymczasem jednak weszliśmy na dziedziniec zamkowy i pobiegłem kupić bilety — mieliśmy już tylko niecałe dwie godziny na zwiedzanie wnętrz i katedry.

Zdążyliśmy obejść najciekawsze miejsca. Starałem się według mojej najlepszej wiedzy objaśniać to, cośmy oglądali, ale miałem wrażenie, że Teofil prawie mnie nie słucha. Ożywił się tylko raz — przy oknie, które odegrało tak nieszczęsną rolę w naszej historii. Powiedziałem mu, że ono nie było ani pierwszym, ani ostatnim, przez które kogoś wyrzucono, demonstrując w ten brutalny sposób suwerenne panowanie we własnym domu. „To mnie zawsze intrygowało,” — powiedział — „dlaczego właśnie tak. Wie pan, z tym trzeba ostrożnie, ale zdaje mi się, że za symboliczną ważnością takich rzeczy stoi to, co się nazywa zbiorową nieświadomością. Kiedyś wiele o tym myślałem — mianowicie o takich właśnie odruchowych i symbolicznych reakcjach poszczególnych ludzi i całych społeczności. Można by o tym wiele mówić, ale teraz nie będziemy.”

 

Kiedy wychodziliśmy z katedry, zapadał wczesny grudniowy zmierzch. Na placu było już prawie pusto. Stanęliśmy przy murku, na skraju zamkowego wzgórza, skąd roztacza się widok na całe miasto, i patrzyliśmy na drżące przed nami w lekko zamglonym mroźnym powietrzu morze świateł. Kilka płatków zakrążyło w świetle najbliższej latarni, ale na wielki śnieg się nie zanosiło. Staliśmy w milczeniu, a mi przypomniała się najpierw tamta chwila w hotelu, dzisiaj w południe, a potem także to, co Teofil dał mi do przeczytania w metrze. Teraz ze zdwojoną siłą wróciło do mnie to samo poczucie beznadziejności. „Co będzie? Co w ogóle jeszcze może być?” — zapytałem w zamyśleniu.

Aż drgnąłem kiedy mi odpowiedział: „I)dou\ kaina\ poiw\ pa\nta. — Oto czynię wszystko nowe.” Powiedział to cichym i spokojnym tonem, tak jakby to była najbardziej oczywista odpowiedź na moje pytanie. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Nie patrzył na mnie. Wyglądał na tak zamyślonego, że nawet nie byłem pewien, czy w ogóle dosłyszał moje pytanie. Chwilę stałem obok spoglądając na niego niepewnie, a potem bez słowa ruszyliśmy w dół, w stronę rzeki. Próbowałem po drodze jeszcze coś objaśniać, ale wkrótce zrezygnowałem, bo Teofil prawie nie reagował. Wolnym krokiem doszliśmy do Mostu. Tam na dole było znacznie więcej ludzi. Mimo zimna życie na Moście kwitło jak zawsze i z pewnym trudem przebijaliśmy się przez gęsty tłum turystów i kramarzy zaludniających to miejsce. Teofil zatrzymał się tylko raz — przy krzyżu ze złocistym hebrajskim napisem. Przeczytał, pokiwał głową i w milczeniu ruszył dalej. „Wie pan,” — powiedział, kiedy zeszliśmy z Mostu i wchodziliśmy w uliczki Starego Miasta — „to może już na dzisiaj wystarczy. Bardzo panu dziękuję. Proszę przyjechać po mnie jutro rano.”

Zeszliśmy wobec tego do najbliższej stacji metra. Teofil wysiadł przy swoim hotelu, a ja pojechałem dalej do domu. Nie bardzo wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć, ale też już byłem tak zmęczony, że postanowiłem dalsze rozmyślania odłożyć do jutra.

Byłbym rzeczywiście tak zrobił, gdyby nie to, że po powrocie zachciało mi się jeszcze szybko zajrzeć do naszej skrzynki, żeby sprawdzić, co dzieje się w Sieci i czy Karl czasem się nie odezwał. W Sieci, jak się okazało, panował tymczasem zupełnie nieprawdopodobny chaos. Na zmianę pojawiały się komunikaty „Dzieci Światłości”, ostrzeżenia operatorów przed wirusami i ich prośby, żeby, o ile to możliwe, zawiesić korzystanie z poczty do czasu opanowania sytuacji. Wyłączyłem komputer i zadzwoniłem do Marka, mojego kolegi z grupy seminaryjnej, o którym wiedziałem, że zna się na życiu sieciowym jak nikt inny. Jego numer był jednak zajęty. Próbowałem jeszcze trzy razy — bez rezultatu. Dopiero za czwartym razem, po dłuższej chwili udało mi się do niego dodzwonić. Marek odezwał się dziwnym, nie swoim i chyba niezbyt przytomnym głosem. „Co się dzieje w Sieci?” — zapytałem. „To był prawdziwy kataklizm.” — odpowiedział — „Ale teraz już jest po wszystkim.” „Skąd wiesz?” „Bośmy razem z Tonim przed pół godziną posłali operatorom namiary gościa, który narobił całego tego bałaganu.” — odpowiedział głosem wyraźnie zmęczonym i sennym. „Wy z Tonim?” „Tak, pracowaliśmy nad tym dwie doby. To było prawdziwe parowanie, przepraszam, polowanie, okropnie męczące; my jesteśmy hakerzy pierwszej kasy, to znaczy klasy; później ci opowiem; teraz muszę iść spać, bo już mi się strasznie kręci w głowie i język mi się plącze.”

Odłożyłem słuchawkę i jeszcze raz włączyłem się do naszej skrzynki. Najwyraźniej jeszcze nie wszystko było w porządku. Nadal najpierw pojawiał się komunikat operatorów o ograniczeniach ruchu sieciowego, ale poza tym wszystko działało zupełnie normalnie. Chwała Bogu. W skrzynce znalazłem dwie przesyłki — od Karla (plik Karl12.txt) i od Zofii. Zostawiłem dla Karla wiadomość, że wciąż jeszcze nie mam wykładu dr. Asifa, i krótką informację o dzisiejszym spotkaniu z Teofilem. Przejrzałem szybko oba listy i postanowiłem zabrać je na jutrzejsze popołudniowe spotkanie u Anny. To było coś do omówienia zarówno z Klubem, jak i z Teofilem. Karl pisał, że tymczasem kończy nasz kurs. Postawił przy tym jednak kilka pytań, które miały jak mi się zdaje wiele wspólnego z moimi dzisiejszymi przeżyciami. List Zofii, jak się okazało, był pierwotnie skierowany do niego — i to właśnie ta jej przesyłka skłoniła go do takich refleksji. Byłem ciekaw, co na to wszystko powie Teofil. Zresztą Karl wprost poprosił, żebym go o to zapytał. Czułem już wtedy, jak atmosfera wokół nas gęstnieje od nowych pytań i wątpliwości, ale naprawdę do końca zdałem sobie z tego sprawę dopiero dziesięć dni później, kiedyśmy z Ryszardem przeżyli tę zwariowaną noc w bibliotece. Nie uprzedzajmy jednak wypadków.

Następnego dnia rano pojechałem po Teofila i razem poszliśmy do naszego kościoła. Proboszcz trochę się zdziwił, kiedy przedstawiłem mu gościa, ale już po chwili był w swoim żywiole — on ma mianowicie niezwykły dar rozdzielania natychmiast wymyślonych przez siebie zadań. „Takie pytanie i prośba…” — powiada — „Czwarta niedziela Adwentu. Może chciałby pan coś powiedzieć do naszych ludzi?” „Ach nie,” — Teofil był zaskoczony — „My zresztą nie obchodzimy Adwentu, tak jak to jest w zwyczaju na Zachodzie.” Proboszcz nie dawał jednak za wygraną: „Ale chciałbym jakoś skorzystać z pana obecności. Może włączy się pan w naszą modlitwę?” Po chwili wahania Teofil zgodził się zaśpiewać na zakończenie Mszy ichos z greckiej liturgii niedzieli, która przypada między 18 a 24 grudnia. Widziałem, że robi to niezbyt chętnie, ale kiedy nadszedł czas, stanął przy pulpicie i nie patrząc na nikogo i na nic dokoła zaczął mocnym, chociaż nieco chrapliwym głosem: „Xai/rete, profh¤tai ti/mioi… — Radujcie się, czcigodni prorocy, którzy cudnie przekazaliście imię Pana i waszym ukazaniem się prostowaliście drogi wiary; kolumny nieugięte, to wy staliście się zwiastunami Nowego Przymierza. A odchodząc do nieba ubłagaliście Go, by pokojem napełnił świat i zbawił dusze nasze.” Ludzie byli zaskoczeni, mimo że proboszcz przedtem zapowiedział jego wystąpienie. W naszym skromnym kościele, który przypomina raczej salę w osiedlowym domu kultury, niż pełen chwały dom Boży i bramę niebios, zabrzmiało to zupełnie egzotycznie. Falujący i narastający nieregularny recytatyw. To był naprawdę inny świat, którego nikt z nas nigdy dotąd nie znał.

Kiedy wyszliśmy, powiedziałem Teofilowi o tym moim wrażeniu. Uśmiechnął się: „Właśnie dlatego nie miałem ochoty tego robić. To nie ma wielkiego sensu. Liturgia to nie jest interesujący folklor, który można wypożyczać i przenosić z miejsca na miejsce.” „Chciałbym kiedyś być na całej greckiej liturgii…” — powiedziałem. „Gdyby pan miał na to pójść jako kolekcjoner wrażeń, to lepiej nie.” — odparł dość sucho — „Wie pan, jedna z przyczyn dzisiejszego zamętu leży w tym, że takie rzeczy stały się zbyt łatwe — że bez najmniejszego wysiłku można wędrować między kulturami — a nawet między całym światami! — i nigdzie się nie zatrzymać, niczego naprawdę nie poznać, nigdzie się nie zakorzenić.” „Ale przecież to pan sam napisał tak pięknie o Sieci, która rozciąga się tu, na naszych oczach i możemy jej dotykać?” — oponowałem. „Tak, ale czasem mam wątpliwości, czy to dotykanie jednak nie jest tylko próżnym kolekcjonowaniem wrażeń. O tym też chciałbym z wami wszystkimi porozmawiać dzisiaj wieczorem.”

Tymczasem doszliśmy do metra i bez dalszych dyskusji pojechaliśmy na Stare Miasto. Zjedliśmy razem obiad i poszliśmy w stronę synagog i żydowskiego cmentarza. Oglądał wszystko w milczeniu, czasem się tylko na chwilę zatrzymywał i czytał hebrajskie napisy — najdłużej przy grobie rabbiego Löwa. Ja już tu tak dawno nie byłem, że prawie zapomniałem o tym grobie i dopiero teraz uświadomiłem sobie, że i to jest postać jak z naszych snów. I to nie tylko z powodu imienia, ale z powodu całej tej atmosfery tajemnicy a zarazem życzliwej ludziom mądrości, która otaczała Jehudę Löwa ben Becalela od czterech stuleci spoczywającego na tym cmentarzu. Stałem tuż za Teofilem i w pewnym momencie ze zdziwieniem usłyszałem, że znowu coś cicho nuci. Śpiewał ledwie słyszalnym głosem na wyraźnie orientalną melodię w nieznanym mi języku; z całą pewnością nie była to jednak greka. Po chwili zamilkł i bez komentarza poszedł dalej. „Co to było? — zapytałem ostrożnie. „«Szema Israel»„ — odpowiedział — „«Słuchaj, Izraelu…», modlitwa i codzienne wyznanie wiary całego Izraela”. Nie miałem odwagi zapytać, dlaczego to zaśpiewał, chociaż trochę się domyślałem.

Do domu Anny mieliśmy stamtąd trzy kroki. Kiedy tam zaszliśmy, Klub był już prawie w komplecie — i to łącznie z prezesem i z Augustem, który podobno w tych dniach skończył wreszcie swoją wielką pracę. Brakowało tylko Ryszarda, ale i on zjawił się zaraz po nas.

Przez chwilę rozmawialiśmy głównie o pracy Teofila — to znaczy Erazm wypytywał naszego gościa o jego działalność, o patriarchat ekumeniczny i Światową Radę Kościołów, a my słuchaliśmy z zaciekawieniem. Okazało się, że Teofil odgrywa wybitną rolę w nawiązywaniu i rozwijaniu kontaktów patriarchatu — nie tylko wewnątrzprawosławnych czy z innymi wspólnotami chrześcijańskimi, ale także z judaizmem i islamem. Przyznał się do pewnych osiągnięć w tej dziedzinie, ale na nasze pytania odpowiadał wymijająco. Zrozumieliśmy, że obowiązuje go tajemnica, i więcej nie nalegaliśmy.

To Ryszard skierował rozmowę na nasze sprawy, a wtedy Teofil wyraźnie się ożywił. „Właśnie! Chciałbym usłyszeć, co państwo sądzą o naszych dotychczasowych spotkaniach w Sieci?” Chwila nieco kłopotliwej ciszy. Nie bardzo wiedzieliśmy, czy chodzi mu o wszystko, co się nam dotąd przydarzyło, czy może tylko o jego własny wkład w naszą rozmowę. Spojrzał na nas pytająco: „Czy postawiliście sobie pytanie, co dalej?”

„W tym gronie jeszcze nie.” — odpowiedziałem — „Ale nasz przyjaciel i pomysłodawca całej tej historii myśli o tym niewątpliwie. Jeśli pozwolicie przeczytam, co nadesłał, kiedy skończył się ten fatalny bałagan w Sieci. Myślę, że to może być dobry punkt wyjścia naszej rozmowy. Pierwszy list jest właściwie od Zofii. Ale ona przesłała go Karlowi i tak go tym zaniepokoiła, że odstąpił od swoich dotychczasowych planów i przynajmniej na razie zawiesza swoją nauczycielską działalność. Spojrzeli na mnie wyraźnie zaskoczeni. „Aż tak?” — zapytał Erazm. „Tak.” — odpowiedziałem — „Chociaż muszę przyznać, że nie do końca rozumiem, co właściwie stało się naszemu koledze. Ale posłuchajcie, co pisze Zofia.”

„Tekst, który znajdziesz niżej, przesyłam Ci jako pytanie. Bardzo bym chciała, żebyś spróbował się do niego odnieść. Sam ten tekst jest wprawdzie moim zdaniem zbyt wielkim uproszczeniem — pochodzi z książki, która ma być tylko czymś w rodzaju „szybkiego przemarszu” przez problematykę, której jej autor (Carl–Friedrich von Weizsäcker) poświęca o wiele więcej uwagi w innych swoich dziełach. Oto co napisał o teologii:

«Teologia naszych dni jest mocno naznaczona przez szczególny podarunek XIX stulecia, przez usiłowanie, żeby dzieje widzieć w ich historycznej konkretności, przez pytanie Rankego 'jak też to właściwie było'. (…) Wyjątkowym i wstrząsającym doświadczeniem jednakże, takim, którego nie można wyprowadzić z żadnej spekulacji, było życie i nauczanie Jezusa. Przekazano nam Jego słowa w ich z niczym nieporównywalnym brzmieniu. On uzdrawiał chorych. Został stracony, a jego uczniowie widzieli Go — tak nam mówią — jako Zmartwychwstałego. Jak rozumieć obecność Boga w Nim? Jedną z najwcześniejszych prób zrozumienia jest Prolog ewangelii Janowej. 'Na początku było Słowo. A Słowo było u Boga i Bogiem było słowo.' 'Słowo' to grecki logos, co pierwotnie oznacza 'rozumne mówienie', później natomiast u stoików i gnostyków Rozum jako boską moc. Dotąd jest to zatem spekulacja zupełnie zwyczajna dla tamtych czasów. Ale zaraz przychodzi coś całkiem innego: 'A Słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami.' Ciało (sarx) oznacza w tym języku fizycznego, pełnego czucia człowieka w przeciwieństwie do Bożego ducha. Człowiek Jezus rozumiany jest jako Chrystus, to znaczy jako Namaszczony, jako Słowo, które stało się ciałem, jako Bóg, który stał się człowiekiem.

Pojawiło się pytanie o 'Jezusa historycznego'. To trudne zadanie dla chrześcijan… Nie mogę się uwolnić od wrażenia, że klasyczna chrystologia zakrywa przed nami wciąż jeszcze dwie trzecie rzeczywistego Jezusa, który byłby dla naszej przyszłości ważniejszy niż tradycyjne interpretacje.»

Myślę, że obok takich słów nie można przejść obojętnie. Tymczasem żegnam i serdecznie pozdrawiam. Zofia”

Czytając przyglądałem się reakcjom słuchaczy. Erazm robił wrażenie, jakby sam już dawno chciał coś takiego powiedzieć. Teofil początkowo zachowywał się podobnie, kiedy jednak doszedłem do końca, był wyraźnie zdegustowany. Nic nie powiedział, ale czułem, że słowa o „zakrytych dwu trzecich rzeczywistego Jezusa” były dla niego nie do przyjęcia. Przeszedłem z kolei do listu Karla:

„Pierwotnie miał to być pierwszy wykład nowego cyklu” — pisał — „o Kościele przyjmującym Objawienie. Potem chciałem napisać jedynie krótkie podsumowanie naszych dotychczasowych prac i na zakończenie naszej pierwszej wyprawy zwrócić Ci uwagę na tematy, które należałoby jeszcze podjąć, ale i z tego zrezygnowałem.” — napisał — „Doszedłem mianowicie do wniosku, że to nie wystarczy. Nie bardzo wiem, co dalej. Stary Profesor zamilkł, a moja własna pomysłowość trochę się wyczerpała. Na to przyszedł ten niepokojący list Zofii. Nie wiem, co o tym wszystkim sądzić. Z pewnością badania historyczne nie są w stanie dać nam już nic istotniejszego, niż to, co i tak właściwie wiemy o Jezusie. Z pewnością też Jego tajemnica to jest nierównie więcej, niż wszystko, co dotąd udało się nam znaleźć. Ale co to znaczy: więcej? Jak możemy do tego «więcej» teraz dotrzeć?

Kiedy się nad tym dzisiaj zastanawiam, myślę o jednej tylko sprawie, która przynajmniej po części doszła do głosu także w naszych dotychczasowych pracach. Chodzi mi o szczególny spór interpretacyjny wokół Jezusa, a ściślej wokół Jego etyki. Od samego początku ścierają się mianowicie ze sobą dwie jej interpretacje. Z jednej strony mamy interpretację rygorystyczną i nieprzejednaną (jej zwolennikami było zapewne wielu członków wspólnoty Jakubowej w Jerozolimie, a później wielu innych znanych nam chrześcijańskich gorliwców — czy nie należą do nich także tacy ludzie jak Bernard czy nasz przyjaciel Michael?). Z drugiej strony pojawia się interpretacja łagodna — według rygorystów zbyt łagodna. To zresztą jest nie tylko problem interpretatorów nauki Jezusa — wspomnijmy choćby dwu wielkich żydowskich uczonych z tamtych czasów rygorystę Szamaja i litościwego Hillela. Zawsze było takich dwu — i tak przecież jest aż do dzisiaj. Ja wiem, że to są uproszczenia, ale i w uproszczeniach pokazuje się prawda, czasem lepiej, niż gdzie indziej. Dlatego właśnie tak bardzo męczy mnie pytanie, co o tym wszystkim myślał czy myśli sam Jezus? Przekaz o Nim nie jest przecież jednoznaczny — czasem wydaje się przyznawać rację tym twardym i nieprzejednanym, czasem wprost przeciwnie. Czy jest to tylko odbicie różnych tradycji, które różnie zabarwiły pierwotną naukę Jezusa, czy też może taka sprzeczność była w Nim samym? Nie dziw się temu pytaniu i nie traktuj go jako bluźnierstwa. Myślę, że nie jestem jedynym, który je sobie stawia. Kiedy przyglądam się wielu naszym współczesnym sporom — kościelnym i nie tylko — mam wrażenie, że jedną z ich przyczyn może być brak odpowiedzi na to pytanie. Byłbym bardzo ciekaw, co na to powie Teofil. Przekaż mu moją prośbę. Pozdrawiam. Karl”

 

Teofil słuchał tego wszystkiego z nieco zagadkowym uśmiechem. Potem zaczął mówić, a nas ogarniało coraz większe zdumienie: „Na początek jedno ważne wyjaśnienie. Być może to, co powiem, zabrzmi w waszych uszach jak nie całkiem uprawniony sąd nad tym, co za dotąd wydarzyło się w Sieci — mam na myśli rozpoczęty przez Karla bardzo uproszczony kurs teologii fundamentalnej. Nie chciałbym, żeby moja wypowiedź została tak odczytana — tym bardziej nie mam prawa do takiego sądu, że główny „podsądny” jest w tej chwili tu nieobecny. Chciałbym zaproponować coś innego. Chciałbym pokazać, co dotąd nie stało się w naszej sieciowej rozmowie. I chciałbym to zrobić po to, żebyśmy razem zobaczyli, czym mógłby być jej dalszy ciąg.”

Wstał i dalej mówił chodząc po pokoju: „Dwadzieścia sześć lat temu razem z delegatami Kościołów z całego świata miałem szczęście słuchać bardzo niezwykłego wykładu. To było podczas Zgromadzenia Światowej Rady Kościołów w Uppsali. Przemawiał metropolita Ignatios Hasim z Lakatii, dawniej Laodycei, w patriarchatcie antiocheńskim. Rozważał hasło tamego Zgromadzenia «Oto wszystko czynię nowe» (Ap 21,5) nazywając i pokazując rzeczy, które może wszyscy przeczuwaliśmy, których jednak nikt z nas dotąd nie potrafił wypowiedzieć.”

Coś mi zaczynało świtać. To o tym myślał wtedy patrząc ze mną na ciemniejące miasto…

„«Oto wszystko czynię nowe»„ — mówił dalej Teofil — „Ale jak rozumieć tę nowość? Przecież nie jako program studiów czy działania, lecz jako wiecznie trwające wydarzenie, jedynie ważne w całej historii, gdyż «niebo i ziemia przeminą», a wydarzenie Nowości nie przemija. Zjawisko Nowości nie pochodzi ze świata przyczyn, ani z woli ludzkiej, lecz od Boga i jedynie od Niego samego. Nie bądźmy ani archeologami chrześcijaństwa, ani socjologami zrewolucjonizowanego Kościoła! To wszystko jest bezpowrotnie stare. Bądźmy prorokami nowości, widzącymi Zmartwychwstałego Chrystusa.

Czy On jest królem historii? Tak, ale na sposób kenotyczny — w ukryciu i wyniszczeniu, tak jak kiedyś wszedł do Jerozolimy, by tam zakrólować. Jest królem historii na sposób niedostrzegalny dla historyków, lecz absolutnie oczywisty dla spojrzenia wierzącego. Zjawiskowa sieć historii — całej historii całej ludzkości! — ukrywa jej rzeczywistość noumenalną czyli boską. Zgodnie z przypowieścią o pszenicy i kąkolu historia zawiera pomieszanie pozorów i ukrytej głębi. Tworzywo historyczne okazuje się bardzo złożone. Nie można już do niego stosować jedynie kategorii tego, co święte i co bezbożne, albo takich uproszczonych schematów, jak stworzenie, upadek i zbawienie. Historycy równolegle do postępu odkrywają proces regresji. Kto z nas odważy się powiedzieć, że wierzy lepiej czy pełniej niż Abraham albo Dawid — tylko dlatego, że przypadło mu żyć wieki i wieki po nich? Kto może powiedzieć, że naprawdę rozumie ich i własne życie, ich i własne miejsce w tym świecie? Jak zatem można rozumieć? Jaki jest prawdziwy punkt widzenia? Istnieje wielość punktów widzenia i istnieje otwarte oko, o którym mówi Ewangelia (por. Łk 11,34). Nie chodzi o sam kąt, pod którym się ujmuje rzeczywistość, ale o światło skierowane na całość. My możemy albo pragnąć wszystkiego, mianowicie Boga samego w Jego czystym bóstwie, albo jesteśmy zgubieni, to znaczy zamknięci w więzieniu naszej skończoności.

Można wprawdzie uważać za konieczne trzeźwe stwierdzenie, że może poza paroma wyjątkami, u zwykłych banalnych ludzi nie odkrywamy tego pragnienia absolutu, tej ekstazy skończonego ducha ku Bogu samemu. Jak to zatem możliwe, że odysea wszystkich ludzi, także tych najbardziej prymitywnych sprzed miliona lat, także niechrześcijan, czy nawet ateistów, kończy się w Bogu samym? Można naturalnie powiedzieć — chociaż wydaje mi się to trochę zbyt łatwe i wygodne — że boskie zbawienie dokonuje się na drogach, które zna tylko sam Bóg. To zapewne prawda, że także jeśli chodzi o mnie samego z całą moją chrześcijańską teologią, muszę ostatecznie pozostawić niezbadanym wyrokom Bożym, przez jakie szczeliny On rzeczywiście zdoła wniknąć ze swoją uwalniającą miłością do obrzydliwego bunkra mojego egoizmu. Ale w momencie dziejowym, w którym chrześcijaństwo może i powinno przybrać taki kształt, w którym mogłoby zostać zaoferowane ludziom wszystkich kultur i wszystkich czasów, trzeba się pytać, jak łaska Boża, którą ostatecznie jest Bóg sam, wylewa się na wszelkie ciało, a nie tylko na tych paru naznaczonych sakramentami.

W gruncie rzeczy nie może być dla mnie nieinteresujące nic z tego, przez co Bóg sam się objawił jako Stwórca i Pan historii. Można wprawdzie twierdzić, że wszystko, co jest ważne dla mojego zbawienia, znajduje się w Piśmie świętym i że nie potrzeba wiedzieć nic ponad to. Dobrze odczytać Pismo, to naprawdę wielka rzecz. Ale jeśli mam kochać Boga dla Niego samego, wtedy wszystko, przez co On daje się poznać w świecie stworzeń, jest dla mnie interesujące, i to właśnie interesujące dla mnie jako teologa. A przecież nie wiem prawie nic z tego wszystkiego, co chętnie bym wiedział. Wszystkie doświadczenia wszystkich nauk, sztuk i wydarzeń dziejowych mówią o Bogu, a ja nie wiem prawie nic o tych doświadczeniach. To, cośmy dotąd sami czy razem zrobili, to naprawdę prawie nic wobec tego, co jeszcze byłoby do zrobienia.”

Cisza. Teofil usiadł i patrzył na nas teraz tym swoim ptasim spojrzeniem. „Przepraszam.” — powiedział — „Czasem mnie trochę ponosi.” Spojrzałem na moich towarzyszy i zdałem sobie sprawę, że nie zrozumieli. Poznałem to po sposobie, w jaki unikali jego wzroku odwracając się i rzucając sobie ukradkowe spojrzenia, kiedy myśleli, że na nich nie patrzy. Nawet Erazm wydawał się zażenowany i zmartwiony. Czy to była odpowiedź na nasze pytania? „Proszę się nie martwić.” — mruknął Teofil wyczuwając naszą konsternację — „To, co było dotąd, to była wyprawa pierwsza. Ja was zapraszam na drugą — chciałbym, żebyśmy przemierzyli razem ten świat, o którym przed chwilą mówiłem. Posłuchajcie — zrobimy to tak…”

 

 

ROZDZIAŁ V,

który zawiera głównie dokładny opis pełnej przygód i niezwykłych przeżyć nocy, którą Jan i Ryszard spędzili uwięzieni w bibliotece. Wśród nocnych widzeń, na zakończenie naszej pierwszej wielkiej Wyprawy okazuje się, czym jeszcze może być Sieć.

 

 

 

na początek strony
© 1996–2000 Mateusz