SIEĆ |
ROZDZIAŁ IX,
w którym najpierw Karl trochę się tłumaczy (zanim prześle dokończenie poprzedniego wykładu). Następnie zastanawiamy się nad wyjątkowym odniesieniem Jezusa do Ojca, a później — po nowym zaskakującym spotkaniu Karla z Patrykiem — próbujemy odczytać świadectwo o cudach Jezusa, w czym pomagają nam również Ryszard i Teofil.
Następnego dnia po pracy napisałem do Karla i przedstawiłem mu moje wątpliwości. Odpowiedział prawie natychmiast i była to przesyłka podwójna. Drugą część wykładu (Karl9.txt) poprzedzał mianowicie list, w którym próbował odpowiedzieć na moje zastrzeżenia: „W tym, co napisałeś o pierwszej części nowego wykładu” — pisał — „masz zapewne rację, chociaż zarazem też chyba zbyt wiele się po mnie spodziewasz. To, co ci przesłałem, to przecież jest tylko wykład — czyli z zasady wypowiedź sformułowana z pewnego dystansu wobec tego, o czym w niej mowa. Nie można żądać od wykładu, żeby ten dystans usunął — bo przestanie być wykładem. Można wprawdzie, także w bardzo „akademicki” wykład, wprowadzić elementy, które pozwolą ów dystans nieco skrócić albo nawet na chwilę przekroczyć — ale właśnie tylko na chwilę. Może się to bowiem udać jedynie wtedy, kiedy sami na chwilę zamilkniemy i dopuścimy do głosu osobę lub rzecz, o której wykładamy. Zauważ: to wprawdzie może się udać, ale wcale się udać nie musi. Jeśli w naszym kursie teologii fundamentalnej czasem nam się coś takiego udaje, to przecież jednak prawie zupełnie bez naszej zasługi. Ja zresztą nadal nie rozumiem, jak jest możliwe to, co się nam przydarza, ale faktom trudno przeczyć. Nie gniewaj się zatem, jeśli druga część przygotowanego przeze mnie wykładu nie będzie inna i lepsza od pierwszej. Mogę jedynie westchnąć, żeby Stary Profesor i tym razem nas nie zostawił — żeby raz jeszcze pomógł nam choćby tylko na chwilę przekroczyć dystans dzielący nas od wydarzeń, o których rozprawiamy. Czy to zrobi, nie wiem. W każdym razie wytrzymaj jeszcze trochę. To, o czym teraz będziemy mówili, przybliża nas do samego serca ewangelii Jezusa. Nawet jeśli mój tekst pozostaje zbyt „wykładowy”, jego przedmiot naprawdę dotyka Twojego i mojego życia. Serdecznie pozdrawiam. Karl”
„Niestety — ma rację,” — westchnąłem po przeczytaniu tego listu. Trochę się już przyzwyczaiłem do niezwyczajnej formy naszych studiów i dlatego trudno mi teraz wracać do zwyczajnego wykładu i czytania książek. Wcale nie wyzbyłem się nadziei na kolejną interwencję Starego Profesora i jego lwów, na razie jednak postanowiłem przeczytać wykład nadesłany przez Karla. Jest to zatem
Odcinek 2: Jezus wobec Boga
Bliższe przyjrzenie się temu, dlaczego ludzie zwracają się ku Jezusowi, prowadzi do nieco zaskakującego stwierdzenia, że fascynacja, którą On wywołuje, ma swoje źródło bardziej w Jego orędziu niż w Nim samym. Jezus jest uważany za kogoś tak zwyczajnego, że tym większe zdziwienie budzi Jego niezwykła nauka. „Co to jest?” — mówią słuchacze Jezusa — „Nowa jakaś nauka z mocą.” (Mk 1,27) — „uczył ich bowiem jak ten, który ma władzę, a nie jak ich uczeni w Piśmie” (Mt 7,29) — tak, że „dziwili się pełnym wdzięku słowom, które płynęły z Jego ust. I mówili: «Czy nie jest to syn Józefa?»„ (Łk 4,22).
Jezus fascynuje zatem nie w ten sposób, że wiąże ludzi ze sobą, ale dlatego, że wiąże ich z Bogiem. Bóg jest dla Niego (inaczej niż zazwyczaj dla ludzi) pierwszą pewnością. Kto dostaje się w krąg oddziaływania Jego osobowości, nie ma już więcej wątpliwości co do istnienia Boga. Tylko „głupiec” może mówić, że nie ma Boga, wobec tego, co przeżywa człowiek, który rzeczywiście spotyka Jezusa. W ten sposób Jezus jest objawieniem i objawicielem Boga przez całą swoją obecność.
Rzeczą zadziwiającą jest, że autorzy Nowego Testamentu (w odróżnieniu od autorów Starego Testamentu) nie stawiają w ogóle pytania o to, czy Bóg jest. Można to objaśnić jedynie płynącym od Jezusa promieniowaniem prawdy — co jest innym imieniem Jego zupełnego oddania się w słowach, czynach i własnej osobie najpierw Bogu samemu, a następnie każdemu człowiekowi, który zechce Go przyjąć. Cały Nowy Testament możemy odczytać jako autentyczne świadectwo takiego właśnie promieniowania Jezusa i zrodzonej stąd fascynacji: od początkowego zaskoczenia, zmieszania i zadziwienia bezpośrednich słuchaczy Jezusa, aż po entuzjazm tych, którzy uwierzyli dzięki nim — chrześcijan drugiego czy nawet trzeciego pokolenia. To o nich mowa, kiedy w jednym z późnych pism nowotestamentowych czytamy: „Wy, choć nie widzieliście, miłujecie Go; wy w Niego teraz, choć nie widzicie, wierzycie” (1 P 1,8).
Na tym tle staje się zrozumiałe zupełnie nowego rodzaju wymaganie zawarte w orędziu Jezusa. Centrum tego wymagania jest nowe odkrycie Boga, które jest prawdziwie radykalnym przełomem w historii wiary. Jezus porusza się wprawdzie — jak już powiedzieliśmy — w zasadzie wewnątrz starotestamentowej tradycji mówienia o Bogu, ale zarazem przekształca ją radykalnie (od wewnątrz!), kiedy nawet w najgroźniejszej sytuacji zwraca się do Boga bez lęku. Czyni to także w najtrudniejszej godzinie — w Getsemani wzywa Go bowiem niezwykłym, prawie pieszczotliwym imieniem „Abba” (Mk 14,36), o którym dalej powiemy jeszcze coś bliższego. Istotę tej postawy Jezusa dobrze oddają słowa Jana: „W miłości nie ma lęku, lecz doskonała miłość usuwa lęk, ponieważ lęk kojarzy się z karą. Ten zaś kto się lęka, nie wydoskonalił się w miłości. My miłujemy, ponieważ Bóg sam pierwszy nas umiłował.” (1 J 4, 18–19).
To odrzucenie lęku znajduje wyraz w nowym stosunku człowieka do siebie samego, do własnego otoczenia i własnej historii. Jezus pokazuje zatem swoim słuchaczom świat, o który Bóg tak się troszczy, że można to odczytać jako wyraz miłości ogarniającej każde stworzenie tak, jakby tylko ono jedno było na świecie (por. Mt 6,25–30 — ptaki i lilie polne). Jest to zupełne przeciwieństwo fatalizmu i lęków trapiących społeczność tamtej epoki (i w gruncie rzeczy także każdej innej epoki, włącznie z naszą). Jest to więc powiedziane także do tego dobrze nam znanego świata, w którym bardzo wielu ludzi wierzy, że na wszystko jest sposób, że wszystko powinno dać się zrobić i że przynajmniej w tym sensie nie ma sytuacji bez wyjścia (jest co najwyżej kwestia dostępu do odpowiednich środków) — i w którym zarazem ci sami ludzie nie wierzą, że ich życie mogłoby naprawdę być inne, niż jest.
W ten sposób orędzie Jezusa o opatrzności Bożej stwarza najpierw doświadczenie i odpowiadającą mu świadomość czułej obecności Boga, w której dopiero jest możliwe przyjęcie tej nowej prawdy o Bogu, którą Jezus ukazuje w sobie samym. Jezus tym różni się od proroków, że nie tyle mówi o Bogu czy też w imieniu Boga, ile raczej „mówi Boga” samym sobą. W ten sposób tych, którzy Go spotykają, włącza w zupełnie nowe, swoje i szczególne odniesienie do Boga.
Osobisty stosunek Jezusa do Boga wyraża przede wszystkim to wspomniane już niezwyczajne słowo, którym Jezus do Niego się zwraca — „Abba”. Jest to dziecinna forma od „ab”=„ojciec” — „abba” znaczy zatem „tato”. Słowo to pochodzi z całą pewnością od samego Jezusa (w takich wypadkach mówimy: ipsissima vox Jesu — własny, autentyczny głos Jezusa) — i tylko On sam odważa się używać go bez skrępowania. W całej literaturze judaistycznej nie znajdujemy dla tego słowa analogii. Jest też rzeczą charakterystyczną, że ani Synoptycy, ani Paweł nie tłumaczą go dokładnie — używając jako tłumaczenia poważniejszej formy „pater”=„ojciec”. Może to świadczyć o utrzymującym się także w pierwotnym Kościele pewnym skrępowaniu wobec tego słowa i poczuciu, że właściwie tylko sam Jezus ma do niego prawo.
Imię „Abba” jest zasadniczym punktem wyjścia wszelkich twierdzeń o stosunku Jezusa do Boga. Możemy zapytać, jakie jest źródło tego imienia w przeżyciach i świadomości samego Jezusa. Nie potrafimy zapewne dokładnie odpowiedzieć na takie pytanie — odpowiedź pozostaje ostatecznie tajemnicą Jezusa–człowieka. Czy nie można jednak przyjąć, że to właśnie głoszona przez Niego ewangelia — radosna nowina o dobroci Boga działającego w czasach ostatecznych, które już nadeszły — stała się impulsem sprawiającym, że Jezus nie zadowolił się zwyczajnym nazywaniem Boga Ojcem, ale odważył się zwracać do Niego tym właśnie familiarnym zwrotem? Radykalna dobroć Boga domagała się odpowiedniego — i dla przeciętnych uszu równie radykalnego — wyrazu.
Można też przyjąć, że to samo osobiste przekonanie Jezusa o własnym szczególnym związku z Ojcem było źródłem odwagi, z jaką przełamywał On konwencje tradycyjnego nauczania żydowskiego. Widać to szczególnie wyraźnie w Jego stosunku do Bożego Prawa, sądu i przebaczenia. Postępowanie Jezusa w tej dziedzinie wydaje się na pozór sprzeczne: Jezus z jednej strony mówi o wypełnieniu, a nawet zaostrzeniu Prawa (tak np. wielokrotnie u Mt 5), z drugiej strony zaś sam zachowuje wobec Prawa wielką wewnętrzną i zewnętrzną swobodę — do tego stopnia, że ogłoszone przez Niego królowanie Boga wydaje się ostatecznie usuwać Prawo. Taki stosunek Jezusa do Prawa (i w konsekwencji także do Bożego sądu, kary i przebaczenia) można wyjaśnić jedynie tak, że tradycję wyrażoną w Prawie i w bezwzględnym szacunku dla Prawa ze strony wierzącego Izraela Jezus traktuje jako coś w najwyższym stopniu własnego — jako sprawę swojego życia. Stąd dokonywana przez Jezusa krytyka Prawa, o której możemy powiedzieć, że jej celem jest wypełnienie tego, co stanowi jego istotę. Inaczej mówiąc, Jezus walczy z jednostronną i ciasną wiernością Prawu w imię rzeczywistej wierności Prawu — jest ono dla Niego tak ważne, że nie może pogodzić się z tym, by z powodu ciasnoty czyjegoś serca okazywało się bezowocne.
Mimo, że Karl prawie nie zmienił stylu swojego wykładu, ten drugi odcinek podobał mi się bardziej. Mówiąc o tych sprawach zbliżamy się rzeczywiście do samego serca ewangelii Jezusa. Czytając uświadomiłem sobie też pewną kwestię, której Karl — przynajmniej na razie — nie podjął, chociaż jej już w pewnym miejscu dotknął. Pojawiła się ona także w cytowanej kiedyś przez niego wypowiedzi H.U. von Balthasara: „To, że Jezus został ukrzyżowany, zawdzięczał On ponad wszelką wątpliwość niemożliwemu do przyjęcia dla żydowskich uszu roszczeniu: że jest wyższym nawet ponad Torę interpretatorem woli i nakazów Boga, że jako przedstawiający Go samym sobą przypisuje sobie moc odpuszczania grzechów, że w imieniu Boga staje po stronie grzeszników przeciw tym, którzy chcieli sami usprawiedliwiać się przed Bogiem przez swoją gorliwość w zachowywaniu Prawa.” Bardzo mnie intryguje, jak to było, przede wszystkim zaś to, jak bardzo świadomie Jezus przyjmował konsekwencje swojego postępowania — musiał przecież liczyć się z tym, że zostanie ono uznane za bluźnierstwo, za które groziła Mu śmierć. Byłem ciekaw, czy Karl wróci jeszcze do tej kwestii i czy rzeczywiście możemy się czegoś pewnego na ten temat dowiedzieć.
Oczywiście, miałem zamiar wrócić do tej kwestii. To przecież jest jeden z najważniejszych tematów tej części wykładu teologii fundamentalnej — pytanie o samoświadomość Jezusa i konsekwentnie o Jego stosunek do śmierci grożącej Mu z powodu Jego niezwykłego postępowania. Zastanawiałem się jedynie nad kolejnością następnych wykładów. Bardziej logiczne wydawało mi się teraz zwrócenie uwagi na inną ważną sprawę — na kwestię cudów Jezusa. Cuda i znaki wiążą się przecież ściśle z Jego nauczaniem (na co też już zwróciliśmy uwagę w pierwszym odcinku poprzedniego wykładu). Dość niespodziewanie mój dylemat został rozstrzygnięty. Możesz się zdziwić, ale rozstrzygnięcie przyniósł Patryk, którego zastałem w kuchni, kiedy poszedłem przygotować sobie kolację.
Był wyraźnie poruszony. „Wiesz, Jezus uzdrowił matkę Piotra!” — prawie krzyczał w podnieceniu. „Raczej teściową Piotra?” — powiedziałem spokojnie, w przekonaniu, że chodzi o to, co wyczytał w ewangelii. „Jaką teściową?” — zdziwił się — „Przecież Piotr nie jest żonaty.” „Który Piotr?” — teraz ja nic nie rozumiałem. „No, Piotr — ten chłopak, który mnie wprowadził do «Dzieci Światłości»!” A więc o to chodzi! Tylko tego nam jeszcze brakowało. Cuda i uzdrowienia w imię Jezusa. To już chyba koniec dyskusji między nami. Nie, żebym z góry zakładał, że dzisiaj nie mogą dziać się takie rzeczy, chociaż przyznam uczciwie, że sam o cudach myślę prawie wyłącznie w czasie przeszłym. Ale cokolwiek tam się naprawdę stało, ci ludzie są przekonani, że znaleźli coś, czego inni długo i mozolnie szukają. Z takiego przekonania zazwyczaj się już nie wychodzi. Raz obudzona nadzieja nie ginie i każe wciąż na nowo pragnąć i oczekiwać cudu — choćby nawet to pragnienie bardzo długo się nie spełniało.
„Jak to było?” — zapytałem, bo naprawdę byłem ciekaw, co się stało. „Ona chorowała od kilku lat i nic jej nie pomagało, tylko było coraz gorzej. Jakaś głupia infekcja. Piotr próbował ją namówić, żeby przyszła na spotkanie modlitewne «Dzieci Światłości», ale długo nie chciała. Wiesz, jej się to wcale nie podobało, że on należy do «Dzieci». Moim zresztą też się to nie spodobało. W domu mam teraz ciężkie czasy — prawie tam nie jeżdżę, bo strasznie mnie to denerwuje, kiedy próbują mi podsuwać różne głupoty, żeby mi wybić z głowy moje nowe życie.”
Musiałem pomyśleć o rodzicach Patryka i o tym, jak ludzie tacy jak oni, mogli przyjąć rewolucję, która dokonała się w życiu ich syna. Trochę ich rozumiałem, trochę było mi ich żal, trochę też byłem na nich zły. Przeciętni, zajęci własnym życiem ludzie, dla których sprawy wiary i religii są już pewnie prawie niezrozumiałe. A przynajmniej takiej wiary, jak ta, która wciągnęła Patryka. Takich rodziców jest dzisiaj, zdaje się, coraz więcej. Są bezradni wobec tego, co się stało, i w tej bezradności robią, co potrafią. Ale przecież powinni wiedzieć przynajmniej tyle, że nie pomogą swojemu Patrykowi podsuwając mu idiotyczne rozrywki.
„W każdym razie” — mówił dalej Patryk — „wreszcie zdecydowała się przyjść. Za pierwszym razem nie wydarzyło się nic, mimo że modliliśmy się naprawdę w mocy Ducha. Już nam się wydawało, że to koniec, że ona, skoro raz się zawiodła, już więcej nie przyjdzie. Ale, o dziwo, przyszła znowu. I właśnie za tym drugim razem to się stało. W pewnym momencie poczuła, że jest uzdrowiona i zaczęła razem z nami wysławiać Jezusa. Była już u badania i lekarze potwierdzili, że jest całkowicie zdrowa.”
Rzeczywiście zupełnie klasyczny przypadek — trudno przeczyć temu, co się stało. Wiem wprawdzie, że są tacy, którzy rzecz całą będą skłonni tłumaczyć zbiorową histerią, sugestią, autosugestią czy jeszcze czymś podobnym. Ale ja byłem gotów przyjąć, że to jest tylko jedna strona zagadnienia — drugą jest tajemnica wiary tych ludzi i tajemniczy owoc ich religijnego entuzjazmu. Kto może powiedzieć, że Bóg dzisiaj nie działa przez taką wiarę i przez taki entuzjazm tak samo, jak kiedyś działał w Jezusie?
Wróciłem do siebie i sięgnąłem do moich skoroszytów. Dość dawno temu, na drugim roku studiów, przygotowałem referat o cudach Jezusa. Znalazłem go teraz i przeczytałem. Czy to, co wówczas zebrałem i spisałem, może wystarczyć jako wyjaśnienie tego, co działo się w czasach Jezusa, i tego, co dzieje się dzisiaj wśród ludzi podobnych do „Dzieci Światłości”? Nie byłem tego niestety pewien. W każdym razie bez tych najbardziej podstawowych informacji trudno w ogóle posunąć się dalej. Dlatego postanowiłem wysłać mój tekst Janowi, pomyślałem jednak, że dobrze byłoby sięgnąć również w tej sprawie po pomoc naszych przyjaciół. Wybrałem Ryszarda Leserc, bo miałem wrażenie, że właśnie jego wiedza, a jeszcze bardziej typ umysłowości i wrażliwość, może nam pomóc zbudować most między czasami Jezusa a naszym czasem — w tej właśnie szczególnej sprawie cudów. Napisałem jednak również do Teofila i jemu też wysłałem mój tekst, bo byłem pewien, że i jego spojrzenie i doświadczenie może tu być pomocne. Jak się okazało, wybrałem dobrze. Obaj naprawdę nam pomogli. Ale o tym później. Najpierw jako punkt wyjścia tekst mojego referatu.
KRÓTKI WYKŁAD O CUDACH JEZUSA
Na publiczną działalność Jezusa składają się według ujęcia z Dziejów Apostolskich (2,22): „niezwykłe czyny, cuda i znaki”. Można w nich (lub raczej dzięki nim) dostrzec potwierdzenie przez Boga posłannictwa Jezusa.
Takie rozumienie czynów Jezusa zakłada jednak uzależnienie ich realnego znaczenia i skutków od tego, jak zostają one przyjęte i odczytane przez ich bezpośrednich lub pośrednich świadków. Stąd dwa stwierdzenia zupełnie podstawowe. Po pierwsze, w postępowaniu Jezusa nie było nic, co by świadków tego postępowania zmuszało do wiary. Po drugie, całe Jego działanie jest dla każdego, kto się z nim zetknie jednym wielkim wezwaniem do wiary. Oznacza to jednak, że wiara jest nie tylko i nie tyle skutkiem dostrzeżenia niezwykłości działania Jezusa, ale także, że dostrzeżenie tego, co w tym działaniu jest rzeczywiście niezwykłe, możliwe jest tylko w wierze. Inaczej mówiąc tam, gdzie brak wiary, nie jest w ogóle możliwe odkrycie cudowności Bożego działania. Z tego właśnie powodu cudowne znaki dokonują się jedynie tam, gdzie Jezus spotyka wiarę. Tam natomiast, gdzie jest uważany za doskonale wszystkim znanego cieślę z Nazaretu, nie może dokonać żadnego cudu (por. Mk 6,2–5). Niezwykłe czyny Jezusa nie konfrontują nas zatem jedynie z cudownym faktem jako takim, ale z wydarzeniem panowania Boga, które objawia się właśnie w ten sposób. Stąd też czyny te i świadectwa o nich domagają się zajęcia stanowiska wobec orędzia Jezusa i w końcu zajęcia stanowiska wobec samego Jezusa, który głosi i uobecnia panowanie Boga. Ta nieodłączność cudów Jezusa od Jego orędzia i osoby — w tym sensie są one rzeczywiście ipsissima facta Jesu (najbardziej własnymi czynami Jezusa) — uprawomocnia późniejsze rozumienie w wierze opowiadań o cudach. Właśnie w ten sposób dochodzi do głosu przekonanie pierwotnego Kościoła, że Jezus — który to wszystko rzeczywiście czynił — jest prawdziwym i ostatecznym reprezentantem Boga samego i dokonanego przez Niego zbawienia. Opowiadania o uzdrowieniach, wypędzaniu złych duchów i odpuszczaniu grzechów są zatem przede wszystkim wyznaniem wiary.
Przekaz ewangelii o cudach Jezusa ma więc sens potrójny: chodzi najpierw o znaki końca czasów, chodzi następnie o potwierdzenie zbawiennej obecności i działania Boga, chodzi wreszcie o ukazanie, że jedno i drugie — koniec czasów i zbawienie — przychodzi do nas właśnie z przyjściem Jezusa. „Jeśli ja palcem Bożym wyrzucam złe duchy,” — mówi Jezus — „to istotnie przyszło już do was królestwo Boże” (Łk 11,20 i par.). Takie samo znaczenie mają dokonywane przez Niego uzdrowienia chorych. Jezus nie przyszedł przecież po to, żeby zastąpić lekarzy, ale po to, by ukazać tajemnicę obecności Boga Zbawcy.
Na takim tle można dopiero postawić problem historyczności przekazu o cudach Jezusa. Analiza krytyczno–literacka opowiadań o cudach i ich kontekstów pokazuje, że praktycznie żadne z tych opowiadań w swojej obecnej redakcji nie odzwierciedla dokładnie przebiegu minionych wydarzeń. Historycznym źródłem tych opowiadań mogą być i w większości wypadków z pewnością są konkretne zdarzenia z życia Jezusa, ale w istotnej części źródłem takim są także okoliczności życia pierwotnego Kościoła. Oczywiście, okoliczności te także mają wiele wspólnego z życiem Jezusa — i tak czy inaczej wiążą się z Jego czynami. To, co przeżywają młode wspólnoty chrześcijańskie formujące ewangeliczny przekaz o cudach, to przecież także są okoliczności i fakty historyczne. Dlatego też prosta alternatywa „historyczne — niehistoryczne” nie nadaje się do oceny opowiadań o cudach. Pytanie o to, co faktycznie stało się w tym czy innym momencie mesjańskiej działalności Jezusa, jest zasadne jedynie o tyle, o ile dotarcie do faktów pozwala nam pełniej i dokładniej uchwycić sens zawartego w nich wezwania do wiary.
Na tym tle możemy też postawić pytanie o współczesność cudów — czym dla nas dzisiaj są opisywane przez ewangelie cuda Jezusa, i czym są lub mają dla nas być cudowne wydarzenia dokonujące się w całej późniejszej historii chrześcijaństwa, aż po dzień dzisiejszy. To pytanie chciałbym — kończąc mój referat — postawić wszystkim zainteresowanym.
Kiedy Ryszard dostał ten tekst i dołączony do niego list Karla z prośbą o pomoc, przyszedł do mnie do biblioteki. „Czy to w tym pokoju nasz kochany August zobaczył wtedy lwa?” — zapytał. Przez chwilę zastanawiałem się, co to za August, zanim przypomniałem sobie, że tak przecież ma na imię Dr Dziwaczek. „Tak, to tutaj.” — odpowiedziałem — „Ale wtedy nic szczególnego się nie stało. W ogóle już dawno nic takiego się nie stało. Nie wiem, czyśmy czasem czymś nieopatrznie nie narazili się Staremu Profesorowi i jego lwom…” „Wie pan, początkowo właściwie nie chciałem o tym nikomu mówić,” — powiada na to Leserc — „ale przedwczoraj, jeszcze zanim dostałem obie przesyłki pana Karla, przydarzyło mi się coś zupełnie podobnego do tych historii z lwami, które pan opisywał podczas naszego pierwszego spotkania w Klubie.” „Lwy?” „Tak jest. I chyba w moim wypadku także Stary Profesor… Ja go niestety nie znam, ale jestem prawie przekonany, że to był on.” „Co się stało?” — zapytałem niecierpliwie, ale mój gość najwyraźniej nagle zmienił zdanie. Na chwilę zamilkł i zapatrzył się w okno. „Przepraszam.” — odezwał się po chwili — „Zostawmy to na razie. Wciąż jeszcze nie mogę o tym spokojnie mówić. Porozmawiajmy raczej o prośbie naszego przyjaciela z Dreiburga. Jak pan sądzi, czego on się po mnie spodziewa?”
Trochę mnie wytrąciło z równowagi, że nie chce mi opowiedzieć, co się zdarzyło. W końcu to my pierwsi trafiliśmy na tajemnicę lwów i mamy chyba do niej jakieś prawo. Byłem w ogóle dość niespokojny i rozdrażniony — coraz wyraźniej czułem nadchodzący ból głowy. Tymczasem Ryszard opanował emocję i swoim zwyczajnym rzeczowym tonem mówił dalej tak: „Pomyślałem, że sięgnę do czasów i miejsc, które znam najlepiej. Jak pan zapewne wie, interesuję się szczególnie historią wypraw krzyżowych, a zwłaszcza moim słynnym imiennikiem królem Ryszardem Lwie Serce.”
Słyszałem go nadal, ale jakby przez watę. Musiała to zresztą być raczej wata szklana — miałem okropne wrażenie, że moją głowę otacza coś równocześnie ostrego i głuchego — ciasny, drażniący i duszący kokon. To chyba ta pogoda. Na zewnątrz mimo wczesnej pory było już całkiem ciemno, deszcz bębnił o szyby i coraz bardziej wzmagał się dziki jesienny wiatr. Ryszard mówił teraz dosyć cicho i prawie go nie słuchałem. O uszy obijało mi się tylko jedno słowo: „Jeruzalem”. Tak właśnie mówił — nie „Jerozolima”, ale „Jeruzalem”. W moich uszach wszystko zlewało się jednak coraz bardziej w jeden monotonny głos: szum wiatru, uderzające raz za razem fale deszczu, łopot jakiejś mokrej płachty gdzieś w pobliżu i jeszcze coś — nieco dalej w tle — na zmianę to mocniejszy to słabnący dźwięk wielu głosów. Gdzieś niedaleko musiało tu być wielu ludzi. Czasem słyszałem nawet pojedyncze słowa i okrzyki, ale częściej wszystko zlewało się w jeden odgłos, podobny raczej do brzęczenia pszczół. W pewnym momencie Ryszard chwycił mnie za ramię. „Już świta.” — szepnął — „Nie śpij. Zaraz ruszamy — Hej, chłopcze, konie!” — to głośniej, do kogoś kryjącego się w mokrej ciemności na zewnątrz. Gwałtowny powiew wiatru, który wpadł w tej chwili przez uchyloną płachtę nad wejściem, zgasił świecę. Rzeczywiście już świtało. Wyszedłem z namiotu. Czyste, wymyte niebo. Deszcz ustał, i teraz wysoko nad nami błyszczał również świeżo wymyty księżyc, wokół niego jeszcze trochę gwiazd, ale na wschodzie podnosiła się już seledynowa i złota jasność. Ryszardowi właśnie przyprowadzono konia. Musiałem rozejrzeć się za moim. Ci, którzy mieli jechać z nami, zbierali się nieco dalej pokrzykując wesoło. To był świt naprawdę wielkiego i od dawna utęsknionego dnia. Na tę chwilę czekaliśmy od czasu wyruszenia z domu, a jeszcze bardziej od wiosny, kiedy stanęliśmy na Ziemi naszego Pana. O ten dzień walczyliśmy wtedy pod Akkon i przez wszystkie te długie i upalne miesiące. Teraz już świtał. Za nie więcej niż trzy godziny zobaczymy mury Świętego Miasta.
Zdziwiło mnie, że także pan Rupert z Dreiburga wybrał się z nami. Dotąd słynął raczej z uczonych dysput, niż z odważnych wypadów. Czego jednak nie czyni święte imię Jeruzalem. Jechaliśmy zwartym szykiem — kraj był nadal niebezpieczny — i wczorajszy przypadek z panem Godehardem tylko to potwierdził. Ryszard milczał. Nie powiedział też nic, kiedy pan Rupert zaczął głośno odmawiać Psalm 136 „Jeruzalem, jeśli zapomnę o tobie…”. Ile razy już powtarzaliśmy te słowa z tęsknotą i upragnieniem. Teraz jesteśmy prawie u celu. U celu? Co nas tu jeszcze czeka? Widziałem, że nasz król był poruszony. Podnosił głowę i usiłował dostrzec, co przed nami. W pewnym momencie głośno wytarł nos. Rupert też to zauważył i zmienił repertuar. Zaczął śpiewać tę piosenkę o dzielności królewskiego lwa, która tak się podobała naszemu panu.
W tej chwili któryś z jadących przodem krzyknął: „Chyba już widzę! Widzę szczyty wież, jak złocą się w słońcu!” To był Gwido. Jeśli dobrze widział, miał szansę zdobyć nowe imię. (Rzeczywiście, później — kiedy rzecz się potwierdziła — Ryszard pozwolił by nazywał się odtąd Le Roy. Tak zawsze się robi: kto pierwszy zobaczy cel pielgrzymki, zostaje królem.) Tymczasem jednak chcieliśmy mieć pewność. Przed nami leżało niewielkie wzgórze, a na jego płaskim szczycie wioska. Przynaglone konie zatętniły głośniej i po chwili stanęliśmy półkolem na niewielkim placyku pomiędzy domami, Ryszard pośrodku. Widziałem, że ma łzy w oczach. Biedni tamtejsi ludzie wyszli przed swoje domy i wyciągali do nas ręce. Ryszard powoli zsiadł z konia, uklęknął i przylgnął twarzą do ziemi. Wtedy to się stało. Nikt nie mógł nawet drgnąć, wszystko zamarło, widziałem tylko wielkie oczy moich towarzyszy, pełne przerażenia i zachwytu równocześnie. Zupełna cisza, ani podmuchu wiatru. Konie i ludzie ani drgnęli, jakby tknięci nagłym paraliżem. Wszystko trwało w milczeniu, aż do momentu, kiedy gdzieś z boku rozległ się przeciągły radosny okrzyk. Odwróciłem się natychmiast. Przed wejściem najbliższego domu jakiś wychudzony człowiek przeskakiwał z nogi na nogę i wymachiwał kulami. To on krzyczał: „Wstałem i chodzę! Moje nogi! Znowu mam moje nogi! Pomazaniec przyszedł i chromy Asif jest uleczony ze swojej niemocy!” Król Ryszard wstał równie wolno, jak przedtem klękał, skinął na młodego pana z Beq i kazał mu przyprowadzić tamtego. Biedak odrzucił kule i podszedł na niepewnych nogach, trzęsąc się cały z przerażenia. „Czy naprawdę byłeś chromy i w tej godzinie odzyskałeś władzę w nogach?” — zapytał nasz dzielny pan. Tamten był tak przerażony, że nie mógł wykrztusić słowa, tylko kiwał głową, a wielkie łzy kapały mu po nosie. „Ręka Pańska nad nami!” — zawołał Ryszard.
Rupert zajechał z boku mojego konia i trącał mnie strzemieniem w nogę. „Znowu będzie się wymądrzał.” — pomyślałem — „Że też ten chłop musi o wszystkim mieć własne zdanie i wygłaszać je w najmniej odpowiednich momentach. Postanowiłem przez chwilę nie zwracać na niego uwagi i z otwartymi ustami patrzyłem na uzdrowionego stojącego przed królem. „Ręka Pańska nad nami…” — powtórzył Ryszard — „Stoimy, widać, na ziemi, którą Pan nasz stopą swoją uświęcił, skoro odnawiają się dla nas Jego cuda.”
„Ale pan mnie wcale nie słucha!” — rozległo się tuż przy mnie. „Panie Rupercie,” — powiadam — „dajcie mi łaskawie przez chwilę pokój.” „Jak pan sobie życzy,” — zamruczał — „ale ja jestem Ryszard, a nie Rupert.” Otwarłem oczy. Ryszard Leserc patrzył na mnie z zatroskaniem. „Czy panu zrobiło się słabo? Przepraszam, że się tak rozgadałem. Nie wiem, czy naprawdę tak było wtedy w listopadzie roku Pańskiego 1191 na wzgórzu Montjoie. Nawet nie wiem, czy była tam jakaś wioska. Ale myślę, że mogło tak być. «Se non e\ vero, e\ ben trovato».”
Trochę jeszcze kręciło mi się w głowie. „Rupert!” — powtórzyłem półgłosem — „Miał na imię Rupert, tak jak tamten, lubił uczone dysputy i śpiewał piosenkę o lwie.” Opowiedziałem Ryszardowi o moim przeżyciu. Zupełnie nie był zdziwiony. To właśnie chciał mi przekazać. Cuda, podobne do tamtych z czasów Jezusa, nigdy właściwie nie ustały. Oczywiście, zdawał sobie sprawę, że takie stwierdzenie niczego jeszcze nie wyjaśnia. Co dalej, to już jest jednak sprawa teologów.
Tymczasem mój komputer zapiszczał sygnalizując nadejście poczty. To był list od Karla. Pisał, że wciąż jeszcze czeka na wiadomość od Ryszarda, a tymczasem przesyła mi tekst, który w odpowiedzi na jego pytanie nadesłał Teofil. Niezależnie od tego, co ewentualnie dostarczy Ryszard, list Teofila może być tymczasowym podsumowaniem naszej dyskusji o cudach.
Teofil swoim dobrym zwyczajem odpowiedział medytacją. „Pomyślcie razem ze mną, — pisał — co mogą znaczyć słowa: «Jeśli będziecie mieli wiarę jak ziarnko gorczycy (…) nic niemożliwego nie będzie dla was» (Mt 17,20). Nie chodzi przecież o wiarę tak małą jak ziarnko gorczycy. Słuchacze Jezusa właśnie przed chwilą zostali upomniani z powodu małej wiary. Chodzi o wiarę, która zaczyna się od «ziarnka gorczycy» i jak ono rośnie dzień po dniu, aż stanie się wielkim drzewem. Ani początek tego wzrostu nie jest wielki, ani też nie dokonuje się on tak, żeby natychmiast rzucał się w oczy i zadziwiał: dopiero kiedy na końcu spojrzymy, co się stało, będziemy zaskoczeni, a przecież nie zdziwieni. Stało się bowiem coś najzupełniej zwyczajnego: rozwinęło się życie, które miało się rozwinąć; rozwinęło się tak właśnie, jak miało się rozwinąć, chociaż mogło się nie rozwinąć. Jeśli ziarnko gorczycy było zapowiedzią, to teraz zapowiedź się spełniła, ale po drodze nie bardzo potrafilibyśmy powiedzieć, kiedy i jak. To wszystko widać dopiero teraz, kiedy to życie już się wypełnia i kończy. Tak właśnie dla Boga nie ma nic niemożliwego — to właśnie tak i tak przede wszystkim u Boga wszystko jest możliwe: w całej historii tego rozwijającego się życia nie było przecież naprawdę ani chwili, w której byłoby ono niemożliwe. Bóg sam jest pełnią możliwości naszego życia, pełnią żywą, otwierającą się przed nami chwila po chwili i dzień po dniu, cicho i niepozornie, ale skutecznie — tak długo, jak długo my sami nie porzucamy i nie przekreślamy możliwości, które On nam stwarza i daje. «Pełnia możliwości mojego życia» nigdy nie jest czymś abstrakcyjnym i mglistym; nie chodzi bynajmniej o to, co jeszcze w ogóle mogłoby być w moim życiu, gdyby nie to czy tamto. Nie chodzi też wcale o pełnię z moich marzeń i snów. Z drugiej strony jednak nie chodzi też o powierzchownie realistyczne spojrzenie na nasze możliwości i powiedzenie sobie na przykład, że nie ma się co szarpać, skoro nikt nie potrafi przeskoczyć własnego cienia. Między jednym a drugim, między zupełnie nierealnymi marzeniami a rozpaczliwą rezygnacją, rozciąga się naprawdę bogaty i przestronny świat — ten właśnie, w którym żyjemy, i ten, w którym jeszcze będziemy mogli żyć.
Muszę się dlatego zastanawiać również nad tym, jak tamto «wszystko możliwe» i «nic niemożliwego» ewangelii dotyczy tego codziennego świata, w którym wszyscy żyjemy, a więc także mojego dzisiejszego życia i mojego powołania. Muszę się zastanawiać, czy dotyczy to także takich spraw, w których moje (po ludzku naprawdę dobre i piękne) pragnienia i oczekiwania zupełnie przekraczają ludzkie możliwości: czy zatem dotyczy to również takich chwil i takich spraw, w których jedynym ratunkiem i rozwiązaniem wydaje się cud. Nie mogę zupełnie jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, nie dlatego przecież, żebym miał nie wierzyć w możliwość cudu. Wierzę w nią bez wątpliwości — i wierzę, że jest to możliwość otwarta w każdej chwili. Miałem przez moment ochotę powiedzieć: wierzę, że jest ona w każdej chwili otwarta dla mnie. Ale tego właśnie nie mogę powiedzieć. Muszę przecież wiedzieć i wiem doskonale, że możliwość cudu (cokolwiek przez to rozumiem) nie jest nigdy dla mnie, a przynajmniej nie jest dla mnie w ten sposób, w jaki czasem miałbym ochotę spodziewać się dla siebie cudu czy choćby tylko małego znaku. Być może powinienem zatem powiedzieć raczej tak: cud to nie jest nic dla mnie. Mi naprawdę nie powinno chodzić o żaden cud albo znak dla mnie (czy też dla kogoś innego, ale dlatego, że to ja tego dla kogoś chcę — nawet jeśli ktoś taki chce tego razem ze mną). My oczywiście możemy chcieć cudu — a czasem po prostu nie możemy go nie chcieć. Jednakże musimy też wiedzieć, że cuda i znaki spełniają się nie wtedy, kiedy komuś z nas chodzi o cud, ale wtedy, kiedy ktoś całym sobą chce, żeby spełniło się to, czego dla nas pragnie Bóg sam. Wtedy nie jest tak bardzo ważne, czy potrafimy dobrze nazwać to pragnienie, czy potrafimy sami powiedzieć dostatecznie jasno i precyzyjnie, czego pragniemy i o co nam naprawdę chodzi. Czasem jest lepiej nie próbować powiedzieć tego zbyt dokładnie — po prostu dlatego, że my zazwyczaj nie wiemy, o co nam naprawdę i ostatecznie chodzi. Właśnie w takim sensie: cuda i znaki to rzeczywiście nic dla mnie; to najwyżej ja jestem potrzebny cudom i znakom, żeby i dzisiaj dopełniały się tak, jak mogą się dzisiaj dopełniać. I przecież nie tylko ja jestem tak potrzebny — Ty też. Pamiętaj o tym. Twój wzajemnie pamiętający Teofil”
Cisza. Jeszcze przez chwilę patrzyliśmy z Ryszardem w milczeniu na ekran. Potem on powoli wstał. „To chyba na razie rzeczywiście wszystko.” — powiedział — „Może pan jeszcze opisać panu Karlowi, czego był pan świadkiem na Montjoie. I niech to dla panów będzie naprawdę «góra radości». Z Bogiem.”
w którym rozpala się wielostronna dyskusja nad znaczeniem śmierci i zmartwychwstania Jezusa i uczestniczą w niej dyskutanci znani nam już i jeszcze nie znani.
na początek strony © 1996–2000 Mateusz |