SIEĆ

 

ROZDZIAŁ IV,

w którym udaje się nam przyłączyć do badaczy historycznych fundamentów ewangelii i przez chwilę podpatrywać ich pracę; i jest to historia tak zadziwiająca, że inne dziwne rzeczy, które się w tym rozdziale również dzieją, prawie nas już nie dziwią.

 

 

Naprawdę się ucieszyłem, kiedy Karl mi opisał rozmowę Joanny z Chuzą. Po pierwsze dlatego, że to mi rzeczywiście trochę wyjaśniło, co on sam miał na myśli w ostatnim akapicie swojego przerwanego wykładu. Jeszcze bardziej ucieszyłem się jednak tym, że Stary Profesor zostawił nam tak oryginalny sposób podróżowania w czasie. Otwierały się przed nami zupełnie niewiarygodne możliwości. To przecież jest naprawdę coś innego: nie tylko czytać, ale wprost być przy rzeczach i wydarzeniach, o których się czyta. Postanowiłem dlatego poprosić Karla, żeby mi przesyłał nie tylko kolejne wykłady, ale również kopie swoich „lwich” zakładek i w ogóle wszelkie interesujące teksty i dokumenty. Miałem nadzieję, że ja także będę mógł skorzystać z tego niezwykłego klucza do przeszłości — i nie zastanawiałem się nawet, jak w ogóle jest możliwe to, co się z nami dzieje.

Wprawdzie, jeśli chodzi o poprzedni wykład Karla, jeszcze nie wszystko jest dla mnie jasne. To, że pobożni ubodzy ludzie, porwani radością spotkania z Jezusem uzdrowicielem, opowiadali o tym z wielkim entuzjazmem — tak, że wieść o Nim rozszerzała się i rosła — to oczywiście bardzo prawdopodobne. Tak przecież jest zawsze, kiedy dzieje się coś niezwykłego. I dzisiaj bywa całkiem podobnie. Czy jednak tamte entuzjastyczne opowiadania rzeczywiście mogły przetrwać próbę czasu i znaleźć się w spisanych ewangeliach? A nawet jeśli się tak właśnie stało, czy wyjaśnia to wszystko? Czy chodzi jedynie o niektóre opowiadania o uzdrowieniach i wypędzaniu złych duchów, czy także o inne dzieła Jezusa? Kto zebrał i spisał wszystkie te historie? (Przypuszczam zresztą, że wcale nie wszystkie zostały spisane — to chyba nie byłoby możliwe.) W końcu rzecz jeszcze ważniejsza. Karl pisał przecież nie o dziełach Jezusa, ale o słowach, których Jezus w ich obecnej postaci nigdy nie wypowiedział. Także takie słowa można według niego znaleźć w dzisiejszym tekście ewangelii jako słowa Jezusa. Nazwał je prawdziwymi, choć nie autentycznymi. Czy rzeczywiście tak jest? A jeśli tak, to czy jednak nie mamy tu do czynienia z fałszerstwem albo choćby tylko z takiego rodzaju „twórczym rozwinięciem” autentycznych słów Jezusa, na jakie On sam nigdy by się nie zgodził?

Coraz więcej pytań. Kiedy się teraz nad nimi zastanawiałem, wydawały mi się rzeczywiście ważne. To przecież były te same wątpliwości, które w tamtej rozmowie ze mną podnosili moi dwaj koledzy. Że ewangelia nie jest autentyczna. Że zanim została spisana, przeszła przez bardzo wiele ingerencji i przekształceń, uzupełnień i interpretacji. Że z tego, co Jezus rzeczywiście mówił i czynił, prawie nic już nie zostało. Jeden z tamtych dwu próbował jeszcze opowiadać o nieznanych dotąd wersjach prawdziwych losów Jezusa, ale zbyt wiele nie zdążył powiedzieć, bo ten drugi go wyśmiał. Ja sam, jak wiesz, dotąd dokładniej się nad tym wszystkim nie zastanawiałem. Także wtedy, po tamtej rozmowie nie. Teraz jednak muszę przynajmniej spróbować znaleźć jakieś wyjaśnienie. Przez chwilę myślałem, że może lepiej byłoby wcale nie zaczynać z tymi pytaniami. Tyle, że to nie jest w ogóle żadne rozwiązanie. Jeśli takie pytania i wątpliwości naprawdę istnieją — a istnieją oczywiście — byłoby rzeczą nieuczciwą udawać, że ich nie ma…

Byłem bardzo ciekaw, co teraz zrobi Karl. Poza tym przypomniałem sobie o naszych dwu ekspertach — z Rzymu i z Chalcedonu. Ciekawe, co oni by powiedzieli o wszystkich tych pytaniach i o kierunku, w którym szukamy rozwiązań. Zwłaszcza Tomasz. Czemu by właściwie do niego nie napisać? Przecież obiecał włączyć się w naszą korespondencję. Nie chciałem tego jednak robić bez porozumienia z Karlem.

 

Tymczasem ku mojemu zdumieniu Karl zamilkł całkowicie. Na kilka sposobów próbowałem wywołać go w Sieci, ale bezskutecznie. Od czwartku nie usłyszałem od niego nic, a dzisiaj był już poniedziałek. Najprostszym wyjaśnieniem wydało mi się, że pracuje nad kolejnym odcinkiem wykładu — i tak go to wciągnęło, że całkiem zapomniał o Bożym świecie. Po tym wszystkim, co dotąd się nam przydarzyło, mogłem sobie też wyobrazić, że odbywa długie podróże w przeszłość i może w ogóle nie bywa u siebie. Trochę chciało mi się z tego śmiać: byle się nie zahaczył gdzieś w dawnych czasach tak skutecznie, że zostanie tam już na zawsze. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko poczekać na jego powrót. Wróciłem do moich zajęć, ale pytania, które pojawiły się w naszej korespondencji z Karlem, nie dawały mi spokoju. I to nie tylko te dotyczące historii przekazu ewangelicznego, ale może jeszcze bardziej pytania dzisiejsze — te związane z Patrykiem (i przecież nie tylko z nim) — i te, które podsunęła nam Zofia.

Co można z tym wszystkim zrobić? Ludzi podobnych do Patryka sam znałem bardzo wielu, ale to jeszcze daleko nie wszyscy. Ilu innych spotykałem i mijałem każdego dnia — choćby w moich codziennych podróżach metrem. Co ich naprawdę porusza? W co wierzą? Czego szukają? Ja ich mijam — zwykle dość bezmyślnie — i nie ma w tym nic szczególnie dziwnego. Podobnie oni mijają mnie codziennie. Ale przecież tu nie chodzi akurat o mnie. Wszyscy rozmijamy się ze sobą nawzajem. Czasem ogarnia mnie przerażenie, kiedy sobie uświadamiam naszą bezradność wobec tego, co się dzieje z nami i wokół nas. Mówiąc „naszą bezradność” mam na myśli nie tylko nas wszystkich w ogóle — ludzi krążących codziennie po tym mieście; mam na myśli przede wszystkim chrześcijan świadomych swojej wiary. Oczywiście wśród tych, których codziennie mijam na ulicy i w metrze, są także świadomi swojej wiary chrześcijanie. Zapewne nie jest ich aż tak mało, jak się czasem wydaje. Z pewnością jest wciąż jeszcze dosyć takich, dla których wiara czy religia pozostaje samym centrum życia. Niektórzy żyją samotnie, w ukryciu i mało kto o nich wie. Inni tworzą mniejsze lub większe społeczności, kręgi czy grupy. Nie miejmy jednak złudzeń. W tym mieście — a ono nie różni się zbytnio od tylu innych — świadomi chrześcijanie są mniejszością. Większość z tych, którzy tu żyją, zna wprawdzie lepiej lub gorzej chrześcijaństwo i Kościół. Wielu też zachowuje wciąż jeszcze kontakt z życiem kościelnym i wiarą. Ale to, co naprawdę wypełnia ich życie, przychodzi skądinąd.

W tych dniach, jeżdżąc jak zwykle rano i wieczorem metrem do pracy i z powrotem, rozglądałem się wokół siebie uważniej niż kiedykolwiek dotąd. Jacy różni ludzie… A jednak w tych kilku krótkich chwilach, kiedy wagoniki suną między stacjami, wszyscy mają coś wspólnego — coś, czego kiedy indziej wcale nie widać. Może dlatego, że stoją i siedzą tak blisko siebie, połączeni przypadkiem — i czekają. Nawet jeśli coś robią, czytają, rozmawiają, przeglądają torby zakupów, nie opuszcza ich to leciutkie, ledwie widzialne napięcie oczekiwania. Chyba właśnie dlatego, kiedy pociąg się już zatrzyma na ich stacji, tak szybko ruszają przed siebie i za chwilę już ich nie ma. Wiesz, zdaje mi się, że metro jest świetnym miejscem dla kogoś, kto właśnie zaczął się zastanawiać nad światem, w którym żyje i nad ludźmi, którzy go otaczają. To jest przecież symboliczny skrót naszej sytuacji, sprowadzony do niezbyt wielu najważniejszych wymiarów i przeżyć zarys świata, do którego należymy. Z pewnością nie całego świata. Nie ma tu oczywiście wielu rzeczy ważnych — przede wszystkim prawie nie ma żywej przyrody. Jest jednak to, co wydaje mi się najważniejsze. Splot ludzkich dróg — ruchu i bezruchu, odprężenia i napięcia, oczekiwania i spełnienia, przelotnego przypadku i zamierzonego celu. Ale przede wszystkim są tu ci ludzie. Są wszyscy razem i każdy z nich jest też sam ze sobą. Patrzę na nich i bardzo chciałbym każdemu powiedzieć: nie odchodź. Nie odchodź, zostań ze mną, a ja zostanę z tobą. Mam coś dla ciebie i wiem, że ty też masz coś dla mnie. Zostań. Ale to przecież niemożliwe. Stacja. Łomot otwieranych drzwi. Na miejscu spracowanego starszego pana, na którego jeszcze przed chwilą patrzyłem, stoi teraz dwoje młodych. „Proszę skończyć wysiadanie i wsiadanie. Drzwi się zamykają. Następna stacja…”

Nie, tym razem nie była to „Staronowa”. Zastanawiam się zresztą, czy tamto mi się po prostu nie śniło, kiedy zmęczony po całym dniu wracałem do domu. Dzisiaj rano było inaczej. Jak zwykle dotarłem do naszej szkoły kilka minut po dziewiątej. To jest niedaleko od metra. Ciekawe, przechodzę tamtędy codziennie, ale pamiętam bardzo mało szczegółów z tego krótkiego odcinka dwu prostopadłych do siebie ulic. Pewnie nie potrafiłbym ich dokładnie opisać. Pamiętam raczej moje nastroje i przeżycia, niż otoczenie, do którego tak przywykłem, że już go nie zauważam. Zwyczajnie chodząc tamtędy myślę o tym, co mnie za chwilę czeka, albo o tym, co przed chwilą robiłem. Co będzie dzisiaj? Spojrzałem na lwy na drzwiach. Po cichu trochę na nie liczyłem, że może raz jeszcze wprowadzą mnie w inny świat. Dlatego poczułem lekki zawód — nie działo się nic, wyglądały zupełnie tak jak zawsze.

Poszedłem do mojego pokoju. Ach, przecież jeszcze Ci nie powiedziałem, co ja tu właściwie robię. Oczywiście studiuję teologię. Ale poza tym, zatrudniłem się na kilkanaście godzin w tygodniu jako archiwista i pomocnik bibliotekarza. Dlatego mam swój pokój i przenośny komputer, z którym według potrzeby krążę także po magazynach książek, spisując dotąd nie opracowane działy. To jest spokojna praca i prawie nie przeszkadza mi w studiach, a przynosi skromny dochód, z którego mogę się na razie utrzymać. Zrobiłem już dosyć dużo i praca zapewne niedługo się skończy, ale nie muszę się tym zbytnio przejmować. Nigdy nie chciałem zostawać tu na stałe. Już kiedyś Ci mówiłem, że wolę rozmawiać z żywymi ludźmi, niż z książkami.

Kiedy teraz włączyłem komputer, aż podskoczyłem z radości. Karl się wreszczie odnalazł. „Przepraszam, że nie dawałem o sobie znać,” — napisał — „ale musiałem pozałatwiać trochę spraw bieżących, bo mój szef już się denerwował, że nie robię tego, co powinienem. Poza tym jednak udało mi się też zająć naszą sprawą. Skutki ocenisz sam. Uwaga, teraz będzie coś zupełnie nowego. Zapraszam Cię na wspólną wyprawę badawczą. Wydaje mi się, że odkryłem bardzo oryginalną szansę dla nas obu. Za chwilę dostaniesz początek kolejnego odcinka naszego wykładu. Ale to nie wszystko. Chciałbym, żebyśmy ciąg dalszy przeżyli razem i mam nadzieję, że nam się to uda. Pozwól, żeby działo się, co ma się dziać. Kiedy to przeczytasz, pomyśl o lwach i połącz się ze mną. Karl”

Rzeczywiście po chwili nadszedł plik tekstowy pod nazwą „Karl4.txt”. Było tego tym razem niewiele:

 

Odcinek 2: Jak możemy docierać do historycznych fundamentów ewangelii?

 

Świadectwo ewangelii o Jezusie trzeba najpierw odczytywać tak, jak zostało nam przekazane, a więc możliwie bez żadnych wstępnych założeń pomniejszających lub powiększających jego znaczenie. Jest przecież rzeczą niewątpliwą, że to właśnie świadectwo jest najbliższe autentycznego obrazu Jezusa i że nie zdołamy stworzyć czy zrekonstruować nic bardziej autentycznego.

To wprawdzie bardzo łatwo powiedzieć: odczytać bez wstępnych założeń. Rzecz jednak wcale nie jest taka prosta. Już sam pomysł odczytania historii Jezusa ukrytej w dzisiejszym tekście jest swego rodzaju wstępnym założeniem. Zakłada bowiem koniecznie nieufność w stosunku do samego tekstu — który coś ukrywa! — a zarazem zaufanie w stosunku do metody, z pomocą której spróbujemy odkryć i odszyfrować to, czego tekst nie mówi nam wprost. Kto rozpoczyna taką pracę, ma też zazwyczaj pewne wyobrażenie o jej spodziewanych wynikach. Tak przecież jest zawsze u początku jakichkolwiek badań. Trzeba jednak wiedzieć, że w tym wypadku chodzi o coś więcej, niż o taki rodzaj wstępnego rozeznania, z jakim spotykamy się w każdej innej pracy naukowej. Inny i wyjątkowy jest bowiem powód i przedmiot tych badań. Jezus–człowiek nie jest zwyczajnym obiektem badań historycznych. Życie „jakiegoś zmarłego Jezusa, o którym Paweł twierdzi, że żyje” (por. Dz 25,19), samo w sobie nie byłoby interesujące dla historyka. Niezwykłe zainteresowanie historycznym Jezusem z Nazaretu wynika z niezwykłych konsekwencji Jego życia. I chodzi tu nawet nie tyle o konsekwencje historyczne w zwyczajnym znaczeniu tego słowa — ruch uczniów Jezusa i początek chrześcijaństwa jako wydarzenia o znaczeniu epokowym. Chodzi raczej o konsekwencje życia Jezusa dotykające osobiście każdego z nas — jeśli prawdą jest to, co się o Nim mówi. Zainteresowanie Jezusem jest dlatego zainteresowaniem zupełnie innego rodzaju niż neutralne zainteresowanie badacza dowolną inną wybitną postacią historyczną. Nikomu, kto się zabiera do badań nad Nim, nie jest przecież wszystko jedno, jaką prawdę o Jezusie odkryje. Nie ma też zapewne nikogo, kto pytając o „Jezusa historycznego” gotów byłby przyjąć jako prawdę o Nim coś, co stałoby w poważnej sprzeczności z jego dotychczasową wiarą lub niewiarą, jego pragnieniami i oczekiwaniami. Czy chcemy tego, czy nie, pytając o Jezusa nie jesteśmy więc neutralni, obiektywni i obojętni. Za wiele zależy od odpowiedzi na to pytanie, za bardzo chodzi o nas i o nasze życie. Bardzo trudno dlatego, podejmując badania nad Jezusem historycznym, tak uniezależnić się od własnych dotychczasowych wyobrażeń i pragnień, by nie wpływały one zniekształcająco na wyniki naszej pracy.

Wszystko to sprawia, że wyjątkowego znaczenia nabiera metoda, którą mamy się w tych badaniach posłużyć. Przyjęło się nazywać ją metodą historyczno–krytyczną. Dzisiejszy jej kształt jest owocem trudu wielu ludzi. Jest to, ściśle biorąc, dość skomplikowany zestaw kilku uzupełniających się metod. Nie wydaje mi się rzeczą możliwą opisać je wszystkie w jednym zwięzłym wykładzie. Zamiast tego, spróbujmy lepiej przyjrzeć się pracy ludzi, którzy naprawdę znają się na rzeczy i mogą nam zademonstrować w działaniu zasady, które chcemy teraz bliżej poznać.

 

To było tymczasem wszystko. Oczywiście, gotów byłem zgodzić się z Karlem co do tego, że przyglądanie się temu, jak nad tekstem ewangelii pracują prawdziwi znawcy zagadnienia, może być o wiele ciekawsze, niż opisywanie „na sucho” metod takiej pracy. Nie bardzo się jednak domyślałem, co Karl właściwie zamierza dalej. Skoro jednak prosił, żebym się z nim połączył po przeczytaniu tego fragmentu, wywołałem jego sieciowy adres. Zgłosił się bardzo szybko. Najwyraźniej już na mnie czekał. „Doskonale, że już jesteś.” — napisał — „Mam wrażenie, że za chwilę się zacznie. Czuję się trochę jak myśliwy wyruszający na polowanie na lwy. (Wprawdzie nigdy na lwy nie polowałem, ale od czego jest wyobraźnia.) W takich wypadkach nigdy nie możesz wiedzieć, czy ci się uda, czy nie zdradzą cię ślady, nie zawiedzie intuicja i nie zgubi zbytnia zachłanność. Mój plan wiąże się z oryginalnym odkryciem, którego dokonałem przypadkiem, błądząc po Sieci. Najpierw przypomniałem sobie o naszej skrzynce @interteol.fund. Na razie niestety niczego ciekawego tam nie ma, tylko jeszcze jeden list z dość idiotycznymi zaczepkami. Pomyślałem jednak, że może nie jesteśmy jedynymi teologami, którzy korzystają z tej drogi komunikacji. Byłem prawie pewien, że jeszcze kogoś takiego znajdę — i nie zawiodłem się. Trochę musiałem się namęczyć próbując namierzyć skrzynkę, której ewentualnie używaliby nasi koledzy. Mogę jednak skromnie powiedzieć, że moja wrodzona inteligencja mnie nie zawiodła. Jest mianowicie taka bardzo ciekawa skrzynka pod adresem @interexeg.nt. Nie znajdziesz jej wprawdzie w żadnym wykazie, ale jest publicznie dostępna. Służy kilku dość głęboko zakonspirowanym egzegetom Nowego Testamentu, którzy z jej pomocą wymieniają uwagi o swoich pracach, a czasem nawet przeprowadzają całe poważne dyskusje na żywo. Spotykają się prawie codziennie około dziesiątej. Za chwilę powinni już tam być. Jeśli podłączysz się do tej skrzynki wybierając tylko możliwość czytania, i nie będziesz posyłał żadnych niepotrzebnych sygnałów, będziemy mogli razem z ukrycia podpatrywać ich pracę. Między sobą możemy natomiast rozmawiać z pomocą naszej własnej skrzynki — @interteol.fund. Najlepiej włącz sobie jedną i drugą w osobnych okienkach — naszą na zasadzie terminalu z możliwością pisania. Pośpiesz się, bo oni lada chwila muszą się tam zjawić. Do zobaczenia. Karl”

Naprawdę nie doceniałem dotąd jego pomysłowości. Tego jeszcze nie było! Szybko wywołałem obie skrzynki i również poczułem się jak łowca lwów na sawannie. Patrzyłem na ekran i wiedziałem, że tuż obok mnie z wstrzymanym oddechem czeka Karl — mimo, że dzieliło nas w tej chwili w linii prostej blisko 600 kilometrów. Z początku nie działo się nic. Minęło piętnaście minut i skrzynka egzegetów była pusta. Natomiast w naszej pojawił się migocący kursor Karla. „Coś mi się dzisiaj spóźniają.” — pisał — „Byłbym niepocieszony, gdyby się okazało, że naciągnąłem Cię na tę wyprawę na próżno.” „Nic się nie martw,” — odpisałem natychmiast — „nawet jeśli się dzisiaj nie uda, to skoro już znamy ten adres, możemy na nich zapolować kiedykolwiek indziej.” Martwiliśmy się jednak zupełnie niepotrzebnie. W sąsiednim okienku właśnie zaczął się ruch. Z początku wprawdzie nic z tego nie rozumiałem. „Va‡qese. ďde Q” — pojawiło się na ekranie. Na szczęście Karl wyczuł moje trudności. „To znaczy: «Witajcie. tu Q». Oni zawsze tak się witają. Pozostali to «S»,«L» i «R».” Rzeczywiście pozostali odpowiedzieli tymi samymi formułkami powitania. Po chwili zaczęło się naprawdę. Poniżej umieszczam dialog, którego byliśmy świadkami. Nie podpisuję głosów poszczególnych uczestników ich literami, bo to chyba nie ma większego znaczenia. Dodaję natomiast uwagi, które w trakcie tej dysputy wymienialiśmy z Karlem — wydaje mi się, że mogą być i Tobie pomocne w zrozumieniu tego, co działo się w skrzynce egzegetów. To jest oczywiście

 

Ciąg dalszy Odcinka 2:

 

— Proponuję, żebyśmy dzisiaj zajęli się tekstem, w którym można spotkać prawie wszystkie interesujące nas zjawiska. Chodzi mi o Mk 2,13–17. Najpierw przytoczę sam tekst i dodam kilka uwag o stopniu jego zachowania.

„«Stopień zachowania tekstu»„ — napisał szybko Karl — „to jest kwestia ewentualnych różnic między jego najdawniejszymi zachowanymi odpisami. Patrzmy, co będzie dalej.”

Tekst brzmi tak: „13Potem [Jezus] wyszedł znowu nad jezioro. Cały lud przychodził do Niego, a On go nauczał. 14A przechodząc, ujrzał Lewiego, syna Alfeusza, siedzącego w komorze celnej, i rzekł do Niego: «Pójdź za mną». On wstał i poszedł za Nim. 15Gdy Jezus siedział w jego domu przy stole, wielu celników i grzeszników siedziało razem z Jezusem i Jego uczniami. Było bowiem wielu, którzy szli za Nim. 16Niektórzy uczeni w Piśmie, spośród faryzeuszów, widząc, że je z grzesznikami i celnikami, mówili do Jego uczniów: «Czemu On je i pije z celnikami i grzesznikami?» 17Jezus usłyszał to i rzekł do nich: «Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników».”

— Tak oto wygląda nasz materiał. Jest zachowany dobrze — nie ma większych wątpliwości ani co do jego prawidłowego brzmienia, ani co do tego, że to właśnie ten tekst Marka był punktem wyjścia dla Mateusza i Łukasza w ich relacjach o tym samym wydarzeniu. Jedynie zamiast „niektórzy uczeni w Piśmie spośród faryzeuszów” w kilku późniejszych odpisach czytamy: „niektórzy uczeni w Piśmie i faryzeusze”. Nie widzę w tym jednak istotnego problemu.

„Na jakiej podstawie on twierdzi, że tekst Marka był źródłem dla Mateusza i Łukasza? „ — zapytałem Karla — „Zawsze mi się zdawało, że Lewi i Mateusz to ta sama osoba, i że dlatego to właśnie Mateusz powinien wiedzieć najlepiej, jak wtedy było?” „To dość skomplikowana historia.” — odpisał — jestem pewien, że za chwilę się o to pokłócą. A jeśli nie, wytłumaczę Ci całą rzecz później.” Okazało się, że jak zwykle miał rację.

— Zależność Mateusza od tekstu Markowego nie jest w tym wypadku wcale taka pewna. W ujęciu Mateusza celnik, o którym mowa, to nie Lewi, syn Alfeusza, ale sam Mateusz.

— Tym razem nie wystarczy wiedzieć, że tekst Markowy był już gotowy i znany co najmniej kilkanaście lat przed ostateczną redakcją ewangelii według Mateusza. Wprawdzie oba teksty powstały prawie na pewno w tym samym środowisku — mianowicie w Syrii, a może w samej Antiochii. Zależność między nimi jest więc możliwa. Byłoby jednak rzeczą dziwną, gdyby ten, kto dokonał końcowej redakcji tekstu ewangelii według Mateusza, zmieniał imię głównego bohatera opowiadania, jeśliby rzeczywiście rzecz całą przejął od Marka.

Karl znów wyprzedził moje pytanie: „Nie dziw się, że ostatecznej redakcji nie dokonał sam Mateusz, bo on w tym czasie (chodzi o późne lata osiemdziesiąte lub nawet dziewięćdziesiąte pierwszego stulecia) zapewne już nie żył. Jego antiocheńscy uczniowie i następcy powołali się na jego imię nazywając zredagowaną przez siebie ewangelię „Ewangelią według Mateusza” — i jako jego wierni uczniowie mieli do tego pełne prawo.”

— Zmiana imienia to rzeczywisty problem — wytłumaczalny jednak, kiedy rozumiemy wagę i znaczenie tradycji Mateuszowej pod koniec pierwszego stulecia w Antiochii. Ci, którzy współtworzyli ówczesny Kościół w Syrii, czuli się szczególnie mocno związani z Mateuszem. To jego właśnie uznali za oczywistego „patrona” ułożonej przez siebie wersji ewangelii.

— Nie znaczy to jednak, że tworząc ostateczny kształt ewangelii Mateuszowej nie korzystali z istniejącego już i dobrze im znanego tekstu Marka. Dokładność powtarzania w tekście Mateusza całych zwrotów i konstrukcji gramatycznych z tekstu Marka, jak również to, że w późniejszej redakcji ewangelii Mateuszowej znajdujemy pewne ulepszenia stylistyczne pierwotnego tekstu Marka, prowadzi do wniosku, że mamy tu do czynienia z prawdziwą zależnością literacką obu tekstów.

„Czy jednak nie mogłoby być odwrotnie?” — zapytałem (jak się zaraz okazało, dość naiwnie) — „Że to Marek czerpał od Mateusza?” „Historyczne pierwszeństwo ewangelii Marka, która powstała około roku 70, nie podlega dyskusji” — odpisał Karl.

— Dobrze zostawmy to na razie. Rzeczą nierównie ważniejszą jest, że w naszym tekście odzwierciedla się doskonale cały szereg wydarzeń i okoliczności, które doprowadziły do jego powstania w obecnym jego kształcie. Popatrzmy najpierw na redakcyjne ramy, w których umieszczono pierwotne wątki tekstu. Wiersz 13 jest owocem takiej właśnie pracy redakcyjnej — określa czas i miejsce opowiadanych wydarzeń i w ten sposób pozwala powiązać ze sobą dwa pokrewne motywy opowiadania: powołanie celnika Lewiego i uczty Jezusa z celnikami i grzesznikami. Całość moglibyśmy zatem streścić tak: Jezus naucza tłumy, a przedmiotem Jego nauczania jest Boże zmiłowanie dla grzeszników.

Karl najwyraźniej nie mógł wytrzymać: „Kiedy jeden przemawia w prawdzie, a drugi w prawdzie go słucha,” — przeczytałem — „wtedy wystarczy tylko jedno słowo. Jednym słowem można świat podnieść, jednym słowem można świat oczyścić z win.” „Co Ci nagle przyszło do głowy?” — zapytałem. „Cicho, to nie ja! — odpisał — „to chyba znowu Zofia. Zofio, jeśli to ty, to bądź łaskawa trochę poczekać, aż nasi egzegeci skończą dyskusję.” „Dobrze,” — odpisała — „to tylko Martin Buber — żydowska tradycja rozumienia słowa.”

— Takie redakcyjne streszczenie jednakże nie wystarczyłoby dla zrozumienia naszego tekstu. Tekst ten zawiera z jednej strony niewątpliwie także pewne autentyczne motywy z czasów Jezusa. Należy do nich zapewne sam fakt przestawania Jezusa z „celnikami i grzesznikami”. Z drugiej strony zaś, motywy te zostały umieszczone w ewangelii w takim kształcie redakcyjnym, z jakim mamy dzisiaj do czynienia, ze względu na okoliczności życia i potrzeby wspólnot chrześcijańskich z pogranicza Palestyny i Syrii w latach bezpośrednio poprzedzających powstanie ewangelii.

— Zapewne istniała w tych wspólnotach potrzeba wyjaśnienia, czym jest powołanie kogoś przez Jezusa i czego ono wymaga. Stąd budująca, katechetyczna forma opowiadania o Lewim.

— Z pewnością też trzeba było usprawiedliwiać zwyczaje panujące wśród uczniów Jezusa — ich otwartość dla „grzeszników” i w ogóle dla ludzi, z którymi obrońcy czystej wiary Izraela nie chcieli mieć nic wspólnego. Nasz tekst powstał jeszcze przed ostatecznym zerwaniem uczniów Jezusa z ich dotychczasowym synagogalnym środowiskiem, napięcia są już jednak bardzo dobrze widoczne. Te napięcia mają początek w działalności samego Jezusa i dlatego Jego uczniowie bronią się nie inaczej, jak właśnie przypominając, że postępują dokładnie tak samo jak On.

„Jedno i drugie to jest właśnie ów «Sitz im Leben» — osadzenie w życiu wspólnoty formującej przekaz, o czym wspomniałem Ci już w Odcinku 1 tego wykładu.” — przypomniał Karl.

— Co zatem uważacie w tym tekście za historycznie autentyczne? Co uznamy za zachowane w nowym redakcyjnym opracowaniu elementy pierwotnego przekazu?

— Trzy rzeczy: po pierwsze, sposób bycia Jezusa — że nikogo z góry nie odrzuca, ale raczej szuka ludzi odrzuconych; po drugie, wyraz wątpliwości Jego przeciwników; i po trzecie, Jego słowo — odpowiedź na te wątpliwości. Te trzy elementy tworzą historyczny zrąb i fundament obecnego tekstu.

— Rzeczywiście. Szczególnie dobrym przykładem jest tu odpowiedź Jezusa — równocześnie bowiem zachowuje reguły tradycyjnej dysputy nauczycieli izraelskich (argument: „nie potrzebują lekarza zdrowi…”) i je przełamuje — oznajmieniem, które musiało wówczas szokować: „Nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników.”

— Czy jednak na pewno to ostatnie jest autentycznym słowem Jezusa? Może jest to raczej formuła, którą wkładają w Jego usta ewangeliści, streszczając w ten sposób to, czego On nauczał? Oczywiście rozumiemy, że takie streszczenie ma sens, jeśli odpowiada autentycznemu nauczaniu Jezusa.

„W ewangeliach znajdujemy stosunkowo często takie streszczenia” — napisał szybko Karl. „Najbardziej znane z nich jest streszczenie nauczania Jezusa o Królowaniu Boga (Mk 1,15): «Czas się wypełnił i bliskie jest królowanie Boga. Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię.»tym jednak opowiem Ci dokładniej w jednym z następnych wykładów.”

— Tego jednoznacznie nie rozstrzygniemy. Jedno wydaje się jednak pewne. Jezus świadomie przełamał i otwarł krąg swoich słuchaczy i uczniów — i to właśnie w kierunku tych, których dotąd w Izraelu lekceważono i odrzucano. Nie tylko to czynił, ale też wyjaśniał to w nauczaniu — w najściślejszym związku z królowaniem Boga, które przede wszystkim głosił. Gdyby to nie było Jego świadome dzieło, cały przekaz, z którym mamy tu do czynienia, nie miałby sensu. Podstawą tego przekazu jest autentyczne działanie i słowo Jezusa. Jedno i drugie ma według twórców przekazu nieprzemijający sens: jest ewangelią — dobrą nowiną dla wszystkich.

— Niezgodność wystąpienia Jezusa z powszechnie wówczas przyjmowanymi zasadami świadczy zarazem o autentyczności tego przekazu — to właśnie autorytet samego Jezusa każe Jego uczniom mówić o rzeczach, które także w czasach powstania pisanego tekstu ewangelii musiały budzić wątpliwości i prowadzić do konfliktów. Gdyby Jezus taki nie był, Jego uczniowie z pewnością woleliby uniknąć spraw tak kontrowersyjnych.

 

Na chwilę oderwałem wzrok od ekranu i w zamyśleniu spojrzałem w okno. Nie bardzo wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić. Taki krótki i tak zdawałoby się jasny i zrozumiały tekst. Tymczasem nasze lwy egzegezy rozszarpywały go w moich oczach na kawałki, odsłaniając i wydobywając rzeczy naprawdę zadziwiające. Nie byłem jednak zupełnie pewien, czy prawdziwe. Jak można sprawdzić i potwierdzić ich opinie? Czy to wszystko nie opiera się na zbyt kruchych podstawach? A przede wszystkim, co z tego wynika dla mojej wiary w Ewangelię Jezusa? Wnioski teologiczne, które oni wyciągali, też wydawały mi się dosyć wątłe. Poczułem przypływ zniechęcenia. Może nie tędy droga? Wrześniowe słońce wyszło właśnie zza chmur i jaskrawo oświetliło podwórze za moim oknem i mur z zieloną furtką, oddzielający podwórze od niewielkiego ogrodu. W tym samym momencie furtka się uchyliła i coś się w niej zakłębiło. Ja chyba jestem przemęczony i niewyspany! Teraz już byłem pewien, że mam halucynacje. Z furtki na podwórze wypadły cztery młode lwy, szarpiąc długie wyprężone smycze, które mocną ręką trzymał nasz Stary Profesor. Któżby inny! Rozwiane siwe włosy i powiewający płaszcz. Lwy trochę go za sobą ciągnęły, ale w sumie trzymał się mocno. Cała ta zadziwiająca kompania przebiegła na moich oczach ukośnie przez podwórze i zniknęła za narożnikiem domu. Jeśli wyjdzie z nimi na ulicę, narobi niezłego zamieszania — pomyślałem.

W tym momencie mój komputer kilkakrotnie niespokojnie zapiszczał. Spojrzałem na ekran. W skrzynce egzegetów było już pusto i cicho. Ale obok, w naszym okienku, Karl rozmawiał z Zofią. „Wolę być sceptykiem,” — pisał — „tego też nauczyli mnie moi Antiocheńczycy. Ważne jest, co zostało powiedziane, jak zostało powiedziane i dlaczego zostało powiedziane. Reszta — takie czy inne domysły i interpretacje, rozważania o sensie i mocy słowa — może z pewnością mieć znaczenie, i zapewne je ma, ale…” „Ale ty je lekceważysz.” — odpowiedziała Zofia. „Nie, nie lekceważę. Ale bardzo się boję, że to są rzeczy zbyt dowolne, subiektywne i niesprawdzalne.” „Twoje obawy nie są całkiem bezpodstawne, ale posłuchaj: «Podług swego powołania filozof jest przede wszystkim filologiem, człowiekiem, który kocha logos, miłośnikiem sensu, przeto również bojownikiem sensu, człowiekiem, który bada sens i walczy o sens. Zgłębianie, rekonstruowanie sensu tego, co dokonania ludzkości wniosły do kultury, tropienie wypaczeń, jakim ulegał ten sens przy obiektywizacji, jest odwrotną stroną przygotowań do emancypacji, której ludzkość łaknie, do stworzenia takich warunków, w których porozumiewanie się ludzi byłoby wolne od wszelkich ograniczeń.» Tego też oczywiście sama nie wymyśliłam. To powiedział ktoś, kto doskonale zna myśl Paula Ricoeura, francuskiego filozofa i egzegety, jednego z najwnikliwszych tropicieli sensu w naszych niezbyt sensownych czasach.” „Wróćmy jeszcze do tego i przedłużmy tę rozmowę. Wydaje mi się to ważne.” — odpowiedział Karl — „Zostańmy przy tej rozmowie, Zofio — ale tak, żeby nas mógł dobrze rozumieć ktoś taki jak Jan, żeby to było jak wyciągnięcie ręki do człowieka zaniepokojonego tym, że najważniejsze dla niego słowa i teksty okazują się czymś innym, niż sobie dotąd wyobrażał.” „Dobrze,” — Zofia wróciła do swojego zwyczajnego lapidarnego stylu — „napiszę coś dla Jana.”

 

Miałem po tym wszystkim prawdziwy zamęt w głowie. Bardzo miło z jej strony, że gotowa jest przygotować coś specjalnie dla mnie. Ale teraz już może lepiej nie. Zostawmy to do następnego rozdziału. W tym było już trochę za dużo tego dobrego. Ja naprawdę ledwie nadążam.

 

 

ROZDZIAŁ V,

w którym znajdujemy prawie same dopowiedzenia i wyjaśnienia — autorstwa Zofii, a także (co nas szczególnie cieszy) autorstwa Teofila i Tomasza. W ten sposób i tym razem przydarza nam się coś niezwykłego.

 

 

 

na początek strony
© 1996–2000 Mateusz