SIEĆ

 

ROZDZIAŁ III,

w którym Karl odbywa oryginalną i pouczającą wycieczkę do dziewiętnastowiecznego salonu i przysłuchuje się pewnemu zadziwiającemu referatowi oraz dyskusji zebranych tam duchownych, a następnie sam zaczyna wykład o najważniejszych zasadach odczytywania historycznego przekazu o Jezusie. Jednak zanim skończy pierwszy odcinek, pojawiają się zupełnie nowe pytania i sytuacja nieco się komplikuje.

 

 

Kiedy Jan przysłał mi swoją relację, byłem naprawdę zaskoczony. Muszę powiedzieć, że poczułem też małe ukłucie zawodu. Sądziłem, że to ja pokieruję jego dalszym teologicznym kształceniem. Tymczasem Stary Profesor najwyraźniej nie zamierzał przejmować się zbytnio moimi planami. Z drugiej strony jednak znowu trochę mi pomógł — decydując od czego trzeba zacząć.

Wszystko to było naprawdę niezwykłe. Postanowiłem choć trochę uporządkować nasze dotychczasowe doświadczenia. Pomyślmy spokojnie. Oba nasze przeżycia, moje w bibliotece i Jana w metrze niewątpliwie różnią się od siebie — przede wszystkim zewnętrznymi okolicznościami. Mimo to mają też wiele wspólnego. Nie tylko to, że Stary Profesor wciąga nas w swój świat i pomaga lepiej rozumieć przedmiot naszych studiów. Także sposób, w jaki to robi. Tak, wszystkie te dziwne rzeczy, które przeżyliśmy, zaczynały się dziać, kiedy ręka któregoś z nas tak czy inaczej znalazła się „w paszczy lwa”. Ja włożyłem palec w pysk lwa na drzwiach biblioteki. Jan skojarzył zatrzaskujące się drzwi wagonu metra z kłapnięciem lwiej paszczęki. Czy to przypadek? Jeśli nie, to co tu jest przyczyną, a co skutkiem? Czy nasz tajemniczy mistrz i przewodnik świadomie wywołuje w nas skojarzenia z lwami, czy może raczej sam ich potrzebuje, by móc osiągać swoje cele? Inaczej mówiąc, czy jeśli znowu włożę rękę do paszczy lwa, rozpocznę tym kolejny seans działalności Starego Profesora?

Najlepiej byłoby zaraz spróbować. Spojrzałem przez okno. Lało jak z cebra. Naprawdę nie miałem ochoty ruszać się z domu i człapać w takim deszczu do biblioteki — nawet w celu przeprowadzenia tak pasjonującego eksperymentu. W tym momencie przypomniałem sobie o moich skoroszytach i o dziwnych zakładkach, które jak podejrzewałem Stary Profesor umieścił tam, kiedy z nim razem śniłem o pracy w bibliotece. Lwy. Stalorytowe reprodukcje lwich głów. Może to jest klucz, dodatkowa pomoc, może to także jest dostęp do tego zaskakującego świata na pograniczu snu i jawy, którym rządzi nasz tajemniczy wspólnik? Otwarłem skoroszyt. Część notatek z pierwszego działu zatytułowanego „Co możemy wiedzieć o początkach chrześcijaństwa?” wyjąłem wczoraj, żeby z pomocą skanera przygotować je do wysłania Janowi. Pod rudą zakładką, na której pyszniła się głowa lwa, dostrzegłem teraz tylko kserokopie kilku fragmentów głównego dzieła D.F. Straußa — „Życie Jezusa, krytycznie opracowane”. Wczoraj zastanawiałem się, czy je również wysyłać do Kragi, ale w końcu się na to nie zdecydowałem. Jan z pewnością nie musi na razie szczegółowo studiować poglądów wszystkich dawnych biografów Jezusa. To zresztą naprawdę już tylko historia, nawet jeśli wciąż jeszcze można spotkać ludzi myślących podobnie.

Przystąpiłem do mojego eksperymentu. Nie śmiej się, ale musiałem spróbować. Ostrożnie położyłem rękę na rycinie z lwem. Nic. Potarłem ją palcem z jednej i drugiej strony. Też nic. To chyba jednak nie tak — pomyślałem. W tym momencie w przedpokoju zadzwonił telefon. Chwilę zwlekałem — może ktoś jest w domu i odbierze? Nikt się nie ruszał. Pobiegłem do aparatu, ale zanim zdążyłem podnieść słuchawkę dzwoniący już się zniechęcił.

Kiedy i jak wróciłem do siebie, nie wiem. Wiem natomiast, że trwało to ponad godzinę, mimo, że z przedpokoju do mojego mieszkania prowadzą najzwyczajniejsze pojedyńcze drzwi. Nie, nie złamałem po drodze nogi, ani nie zacząłem czytać gazety moich gospodarzy leżącej pod lustrem — co mi się już czasem zdarzało. Zwyczajnie machinalnie podszedłem do moich drzwi, otwarłem je — i znalazłem się w zupełnie innym świecie. Za drzwiami był duży salon pełen ludzi. Odruchowo chciałem się wycofać, ale jeden z siedzących przy drzwiach, położył palec na ustach i zapraszającym gestem pokazał mi stojące obok siebie wolne krzesło. Wszedłem i niepewnie usiadłem na brzegu krzesła. Mógłby to być bal kostiumowy, gdyby nie to, że towarzystwo tworzyli sami czarno ubrani panowie. Wszyscy w surdutach czy tużurkach, spod których wyglądały oryginalne wydłużone kołnierzyki. Z całą pewnością duchowni — ale przecież zupełnie niedzisiejsi. Wyglądali na dziewiętnastowiecznych pastorów (i nimi też z pewnością byli — przypomniałem sobie, że kiedyś widziałem rycinę przedstawiającą zupełnie podobne zgromadzenie — podpisaną „Konferencja dekanalna w Bopfingen”). Siedzieli luźnym kręgiem zwróceni do dwu stojących pośrodku. Starszy z nich coś mówił wskazując na młodszego.

„Jak panowie koledzy wiecie, zgodnie z naszymi ustaleniami z poprzedniego zebrania, pan doktor Ausgleich zgodził się wygłosić wprowadzenie do dzisiejszej naszej dyskusji. Proszę bardzo, panie doktorze.”

Doktor Ausgleich — szczupły młody człowiek z bardzo intelektualnym wyrazem twarzy — ukłonił się i zaczął wykład. „Przedmiotem naszego spotkania jest nowe, interesujące, a zarazem nieco kontrowersyjne dzieło wybitnego naszego badacza, młodszego pokolenia — pana Davida Friedricha Straußa — «Życie Jezusa, krytycznie opracowane». Muszę powiedzieć, że przeczytałem je z najwyższą uwagą.”

Doktor Ausgleich naprawdę czynił honor swojemu nazwisku. Cały jego wykład mógłby nosić tytuł „Ausgleich” albo „Kompromis”.

„Wywody pana Straußa są w najwyższym stopniu godne uwagi, chociaż zapewne wzbudzą też niejakie wątpliwości w kręgach bardziej konserwatywnych.” — mówił. „Z jednej strony jest to zatem dzieło wybitnego i przenikliwego umysłu. Z drugiej strony przyznać trzeba, że lotna i odważna myśl Autora prowadzi go jednak czasem do wniosków niepokojących, żeby nie powiedzieć trudnych do przyjęcia. Tak na przykład na stronach 734 i 735 czytamy: «Oto klucz całej nauki o Chrystusie, że wszystko, co Kościół o Nim twierdzi, zamiast do indywiduum należy raczej odnieść do pewnej realnej Idei. Odniesione do indywiduum, do Bogo–człowieka, przeczą sobie właściwości i funkcje, które nauka kościelna przypisuje Chrystusowi.»

„Jest tu zresztą więcej tak śmiałych twierdzeń, nie pomniejsza to jednak moim zdaniem wartości tej godnej uwagi książki.” Itd. itd.

Kiedy skończył zapadła cisza. Po dłuższej chwili o głos poprosił grubas siedzący pod oknem. Po sali przebiegł szmer. Mój sąsiad szepnął: „Ten przecież od wieków nie przeczytał żadnej książki!” „Moi panowie,” — powiada ów gentelman — „ja nie podzielam zachwytów, które nam tu zaprezentował szanowny kolega Ausgleich. Książka pana Straußa wydaje mi się zupełnie nic nie warta. Uczciwy chrześcijanin nie musi wcale brać jej do ręki.” Kiedy usiadł konsternacja była jeszcze większa. Ausgleich poderwał się z miejsca: „Miły kolego Schlemmer,” — powiada słodkim głosem — „czy ty aby w ogóle przeczytałeś tę książkę?” „Czytałem.” — mruknął Schlemmer. „Ale ja nie pytam czyś pan ją czytał, tylko czyś ją przeczytał?” „No przecież, czytałem.” „Ile stron?” „Dwie.” — niechętnie odburknął Schlemmer. Ausgleich usiadł z triumfem. „Sami panowie widzicie. I ten człowiek, po przeczytaniu ledwie dwu stron z blisko 740, które liczy to dzieło, śmie się wypowiadać tak autorytatywnie.” Teraz wstał Schlemmer: „Panie doktorze Ausgleich,” — powiada — „i wy wszyscy, moi panowie. Mi dwie strony z tej książki zupełnie wystarczyły, bo ja mam całkiem dobre podniebienie. Jak ja, koledzy, zejdę do mojej piwniczki, odszpuntuję baryłkę wina i po małym łyczku stwierdzę, że mi się z tego — nie daj Panie Boże — zrobił ocet, to czy ja naprawdę miałbym całą taką baryłkę pić aż do końca? Tak to jest, moi panowie”. Kiedy usiadł gruchnął taki śmiech, że biedny Ausgleich aż się skurczył.

 

Ja również roześmiałem się z prawdziwą ulgą i śmiałem się tak długo, aż przez łzy śmiechu zobaczyłem przed sobą otwarty skoroszyt, a w nim rudą zakładkę z ironicznie wykrzywioną lwią paszczęką. Jednym słowem eksperyment się udał.

Pięknie — pomyślałem. To była naprawdę miła i pouczająca wycieczka. (Później przypomniałem sobie, że podobną historię gdzieś już czytałem. Zdaje się, że to była… , ale mniejsza z tym.) Może to na razie wystarczy Janowi jako mała ilustracja i komentarz do tego, co napisałem mu o osiągnięciach „Leben–Jesu–Forschung”. Byle chłopak nie wyciągnął z tego fałszywego wniosku, że należy gruntownie naśladować Schlemmera i na wszelki wypadek nie czytać zupełnie nic. Dla równowagi postanowiłem przygotować mu wykład pod tytułem

 

 

O CZYM WARTO WIEDZIEĆ,

żeby prawidłowo odczytywać historyczne świadectwo ewangelii

o Jezusie.

 

Na wstępie umieściłem wprowadzający list do Jana: „To będzie dość długi wykład — bo na ten temat naprawdę warto wiedzieć wiele. Żeby Cię zbytnio nie znużyć, podzielę go jednak na kilka odcinków. W związku z tym chciałbym Ci przypomnieć, co kiedyś napisałem o stawianiu pytań. Teraz właśnie jest na to czas. Mam wrażenie, że wykład, który za chwilę zaproponuję, bez Twoich pytań pozostanie niepełny. Byłbym Ci szczerze wdzięczny, gdybyś stawiał i przysyłał mi pytania natychmiast, kiedy Ci się przy czytaniu moich wywodów pojawią jakiekolwiek wątpliwości. Mam wtedy szansę korygować mój tekst z marszu. Oczywiście nie jestem w stanie odpowiedzieć na wszystkie pytania — i dla mnie samego pozostają w tej dziedzinie sprawy nie do końca jasne. Mam cichą nadzieję, że pomogą nam obaj nasi starsi koledzy — a może Zofia również nie zostawi nas samych.”

 

Odcinek 1: Jak ewangelie opowiadają historię Jezusa?

 

Wiesz już, że w czterech ewangeliach nie można widzieć kronikarskich źródeł wiadomości historycznych we współczesnym rozumieniu tego słowa. Musimy jednak dokładniej zapytać teraz: dlaczego właściwie? Czy ewangelie nie opowiadają nam tego, co widzieli, co przeżyli i w czym uczestniczyli bezpośredni świadkowie wydarzeń, o których mowa? Oczywiście tak. Rzecz jednak w tym, w jakim celu i jak nam to opowiadają — i jakie to ma konsekwencje dla naszego rozumienia ich opowiadania. Tym dwom pytaniom

— W jakim celu ewangelie opowiadają o Jezusie? — i 

— Jak o Nim opowiadają? — poświęcimy teraz nieco uwagi.

 

Przypomnijmy najpierw, co o celu spisywania czynów i słów Jezusa mówi ewangelia Jana. Jak wiesz, powstała ona znacznie później, niż pozostałe trzy (ze względu na podobieństwa układu i treści nazywane synoptycznymi — po grecku: syn–optikoi = współ–widzący). Znacznie się też od nich różni układem, stylem i treścią. Właśnie ze względu na odmienną perspektywę i znaczną odległość czasową obecnego tekstu ewangelii Janowej od opisywanych wydarzeń, pojawia się w niej bardziej świadoma refleksja nad dokonanym już procesem przekazywania i spisywania słów i czynów Jezusa. Jej ślady znajdujemy w obu epilogach tej ewangelii. W epilogu wcześniejszym, na końcu rozdziału dwudziestego, czytamy: „I wiele innych znaków, których nie zapisano w tej księdze, uczynił Jezus wobec uczniów. Te zaś zapisano, abyście wierzyli, że Jezus jest Mesjaszem, Synem Bożym, i abyście wierząc mieli życie w imię Jego.” (J 20,30–31). Na końcu rozdziału dwudziestego pierwszego znajdujemy epilog drugi. Rozdział ten w całości jest czymś w rodzaju posłowia — opowiada o tym, co stało się od zmartwychwstania Jezusa aż po czas powstania ewangelii i jeszcze dalej (śmierć Jana). Całość kończy trzeźwe stwierdzenie: „Jest ponadto wiele innych rzeczy, których Jezus dokonał, a które gdyby je szczegółowo opisać, to sądzę, że cały świat nie pomieściłby ksiąg, które by trzeba napisać” (J 21,25).

Możemy stąd wywnioskować dwie istotne rzeczy: Twórcy ewangelii ani nie zamierzają, ani też nie mogą opowiedzieć nam wszystkiego, co składa się na historię życia Jezusa. Opowiadają nam jednak to wszystko (i jedynie to), co jest istotne dla ich i naszej wiary w Niego. Jezus zostanie więc przedstawiony jako taki, jakim jawi się w wierze świadków Jego życia i w wierze tych, którym oni swoje świadectwo przekazali i powierzyli. Dowiemy się mniej, niż się faktycznie wydarzyło — i zarazem otrzymamy coś więcej, niż tylko kronikarską relację o faktach. To nie jest paradoks, ale zwięzła charakterystyka specyfiki historycznego przekazu ewangelii.

 Dlaczego dowiadujemy się mniej? Jest tak dlatego, że zarówno bezpośredni świadkowie, jak też ci, którzy dzięki nim uwierzyli (wspólnoty chrześcijańskie końca pierwszego stulecia), dokonują świadomego wyboru treści, które zamierzają przekazać i spisać. Kryteria tego wyboru wynikają z zasadniczego celu działania wszystkich współtwórców przekazu, którym jest budzenie i pogłębianie wiary w Jezusa. Oznacza to, że na wybór taki mają istotny wpływ z jednej strony aktualne religijne wyobrażenia dokonujących go ludzi, z drugiej strony zaś ich wiedza o tym, co może doprowadzić słuchaczy ich orędzia do wiary w Jezusa lub pomóc im żyć jej konsekwencjami. Wszystkie te okoliczności (Hermann Gunkel nazwał je „Sitz im Leben” — „osadzeniem w życiu” — i określenie to przyjęło się dość powszechnie) mają zatem istotny wpływ na kształt przekazu.

Z punktu widzenia wiary, z natury rzeczy ważniejszy jest zamierzony przez Boga sens wydarzeń, niż ich dokładny przebieg. Nie znaczy to, że dokładny przebieg wydarzeń nie interesuje twórców przekazu o Jezusie. Fakty (w naszym rozumieniu tego słowa) są oczywiście przedmiotem ich zainteresowania — ale tylko o tyle, o ile są w ich przekonaniu istotne dla ich własnej wiary i dla wiary tych, do których oni chcą przemawiać. Ściśle faktograficzna strona ich świadectwa pozostaje dlatego raczej na drugim planie. W ten sposób dowiadujemy się mniej, niż może chcielibyśmy się dowiedzieć. To też jest jeden z powodów, dla których te próby tworzenia biografii Jezusa, które nie uwzględniały takiego stanu rzeczy musiały skończyć się niepowodzeniem.

Oczywiście jednak przekaz nie miałby dla jego twórców i adresatów tak wyjątkowego znaczenia (jest przecież dla nich sprawą życia!), gdyby nie odwoływał się do samego Jezusa — do Jego autentycznych słów i czynów, a więc do faktów historycznych z Jego życia — także we współczesnym rozumieniu tego słowa. Dlatego właśnie możemy mieć zaufanie do „historycznych fundamentów” ewangelii i dlatego mimo wszystkich późniejszych wpływów, dodatków i zmian możemy też docierać do samego początku ewangelii w życiu i działaniu historycznego Jezusa.

Dlaczego jednak powiedziałem, że dowiadujemy się też więcej, niż się faktycznie wydarzyło? Czy to nie sprzeczność? Otóż drugą istotną sprawą, na którą musimy na tym miejscu zwrócić uwagę, jest bardzo szczególne rozumienie słowa i opowiadania w semickim środowisku, w którym formował się tekst ewangelii — zdecydowanie odmienne od naszego. Słowo i opowiadanie jest dla Hebrajczyków czymś więcej, niż tylko sposobem przekazywania już uprzednio i niezależnie istniejącej prawdy (że wtedy to a wtedy stało się to a to, albo że ktoś coś powiedział itp.). Słowo od samego początku należy do rzeczywistości, którą ma wypowiadać — co więcej, samo ma wobec niej moc sprawczą, inaczej mówiąc przynależące do rzeczy, osoby czy wydarzenia słowo stanowi dopiero o prawdziwym kształcie i bogactwie tego, co jest. Nazywanie i opowiadanie jest więc zarazem odkrywaniem zamiarów, tajemnic i mocy zawartych w tym, co nazywamy i opowiadamy. Można to ująć w następującą skrótową formułę: Nie tylko „opowiada się to, co się wydarzyło”, ale także: „wydarza się to, co się opowieda”. W odniesieniu do przekazu o Jezusie oznacza to w konsekwencji coś, co wielu ludziom wydaje się prawie nie do przyjęcia: że w ewangelii znajdujemy jako Jego słowa formuły, których On nigdy w takiej postaci nie wypowiedział. Nie są to zatem historycznie autentyczne słowa Jezusa, a jednak są to naprawdę Jego słowa.

 

Musiałem przerwać pisanie, bo ktoś zapukał do drzwi. Odwróciłem się. W drzwiach stał Patryk, mój specjalista od gwiezdnych wojen i rockowego łomotu zza ściany. „Masz chwilę czasu?” — zapytał. „Chciałbym cię o coś zapytać. Ty studiujesz teologię, a mi się dzisiaj zdarzyło coś tak dziwnego, że zupełnie nie wiem, co o tym sądzić…” „Siadaj,” — mówię — „poczekaj minutę. Zamknę tylko ten plik i poślę go w Sieć”.

„O co chodzi?” — zapytałem po chwili, kiedy komputer Jana potwierdził przyjęcie wysłanego przeze mnie tekstu.

„Chodzi o to… nie wiem, jak to powiedzieć. Pewnie się domyślasz, że ja nie jestem człowiekiem zbyt religijnym. Prawdę mówiąc, to mnie nigdy specjalnie nie pociągało. Oczywiście w szkole, jak wszyscy, zaliczyłem religię, ale w Kościele byłem ostatnio ze dwanaście lat temu na chrzcie mojej siostry. Cały czas chciało mi się śmiać. Proboszcz tak śmiesznie się marszczył, kiedy do nas mówił. Moi rodzice zresztą też się tym wszystkim zbytnio nie przejmują. Ale dzisiaj zdarzyło mi się coś dziwnego. Przyjechałem z domu, i kiedy wyszedłem przed dworzec zaczepili mnie chłopak i dziewczyna. Zapytali, czy jestem chrześcijaninem. Poszedłbym dalej — wiesz, tam zawsze kręci się ktoś w tym rodzaju. Już parę razy próbowali mnie zaczepić ci — Świadkowie Jehowy, czy jak oni się nazywają. Ale ci dzisiejsi byli trochę inni. Zacząłem z nimi rozmawiać.”

Zamilkł i podrapał się po nosie. „Słuchaj,” — mówi dalej — „kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się to coraz bardziej śmieszne. Ale wtedy, tam na dworcu, przez chwilę też chciałem być taki jak oni — na wszystko mieć odpowiedź. Taką zupełnie prostą i jasną odpowiedź, że wszystko jest już dobrze. Co było złe, minęło. I w ogóle — wiesz, o co mi chodzi…”

Kiedy mówił, gorączkowo zastanawiałem się, co z tym zrobić. Nie bardzo wiedziałem, jak mogę mu dalej pomóc. Że w ogóle zainteresował się takimi sprawami, to bardzo dobrze. Jak widać została w nim jeszcze jakaś wyższa wrażliwość. Ale te misje dworcowe… Nie, to nie to.

„Pomyślałem sobie, że może mógłbym z tobą o tym porozmawiać.” — mówił dalej. „Ale teraz wydaje mi się, że to wszystko nie ma sensu. Nie wiem, co mi się stało. Najbardziej mi się podobało, że tamci byli tacy pewni — że oni dokładnie wiedzą, po co to wszystko właściwie jest. Że wiedzą, co trzeba zrobić, żeby było dobrze. Ale to, co opowiadali, nie — to bez sensu. To wszystko już słyszałem w szkole. Z tym nie da się nic zrobić.”

„Nie wiem, co tamci ci opowiedzieli,” — powiadam — „chociaż mogę się domyślać. Na dworcu to oni mogą mówić tylko tak trochę sloganowo. A to są bardzo piękne i poważne sprawy. Jeśli chcesz, dam ci coś do poczytania na te tematy.”

„Niee tam,” — skrzywił się — „do czytania to ja nic nie chcę. Z książkami to jest tak: przeczytasz jedną, i zaraz widzisz, że na ten sam temat jest jeszcze dwadzieścia albo i więcej innych. To mnie nie bawi. Zostawmy to. Już mi chyba przeszło. No to na razie. Cześć.”

 

Kiedy wyszedł, przez chwilę nie mogłem się uspokoić. Wygląda na to, że ja się na apostoła nie nadaję. Ale co właściwie mogłem mu zaproponować? Próbowałem sobie wytłumaczyć, że to był w jego przypadku i tak tylko chwilowy nastrój i że nie było szans, żeby się w nim z tego rozwinęło coś poważniejszego. Czułem jednak, że to nie tak. Czasem myślę, że Jan ma rację, kiedy tak sceptycznie patrzy na to, czemu poświęcam prawie cały czas i siły. Co z tego, że wiem tyle o hebrajskim rozumieniu mocy słowa, kiedy moje własne słowo okazuje się tak bezsilne? Ciekaw jestem, co Jan by mu powiedział… Oni tam mają za sobą inne doświadczenia niż my.

Spojrzałem na ekran. O wilku mowa… Sygnał o nadejściu poczty. Byłem pewien, że to Jan reaguje na posłany mu przed chwilą tekst. To jednak nie był Jan. To była Zofia. Prawdę mówiąc, w tej chwili zupełnie się jej nie spodziewałem. Mój plan polegał na tym, żeby tak zaostrzać i precyzować pytania teologiczne, żeby tym sprowokować jej filozoficzny umysł do interwencji. Zdaje się, że ten przypadek z Patrykiem i moje bezradne myśli pod jego wpływem zadziałały podobnie. List był bardzo krótki, tylko siedem słów i podpis: „Sřren Kierkegaard — XI, 117. Pomyśl, co dalej. Zofia”

Najwyraźniej trzymają się jej dowcipy. Skąd mam wiedzieć, co znaczy „XI, 117”? Wtedy sobie przypomniałem, że kiedyś w zapale kolekcjonerskim kupiłem coś z Kierkegaarda w wydaniu kieszonkowym. Nigdy tego nie przeczytałem, ale byłem też pewien, że nie pozbyłem się tej książki. Tylko, gdzie ona teraz może tkwić? Podszedłem do regału. Jeżeli, to chyba tam, na najwyższej półce. Musiałem się wspiąć na krzesło. Jest! Sřren Kierkegaard, „Choroba na śmierć”. Najpierw przedmowa wydawcy. Poszukałem początku tekstu Kierkegaarda. Trzeba mieć szczęście. Zaraz na początku na marginesie widniał ten właśnie numer XI 117. Przebiegłem tekst wzrokiem. Co Zofia mogła mieć na myśli? Może to:”Ten rodzaj naukowości, który nie jest ostatecznie budujący, właśnie z tego powodu jest też niechrześcijański. Wszystko, co chrześcijańskie, musi być w swoim wyrazie podobne do tego, co mówi lekarz przy łożu chorego. Nawet jeśli rozumie się na tym tylko sam doktor, nie wolno zapominać, że dzieje się to przy łożu chorego. Taka życiowość tego, co chrześcijańskie (w przeciwieństwie do naukowej nieżyciowości), albo też taka etyczna strona chrześcijaństwa jest właśnie budująca”. I może jeszcze to: „To jest chrześcijański heroizm, jeśli ktoś ma odwagę być całkowicie samym sobą, pojedynczym człowiekiem, tym właśnie pojedynczym człowiekiem, samotnym wobec Boga, samotnym w straszliwym wysiłku i w straszliwej odpowiedzialności”.

Zamknąłem książkę. To, co tam było dalej, było jeszcze bardziej zawiłe. „Pomyśl, co dalej” — napisała. Nie wiem, co dalej. Coś z tego rozumiem, ale żeby to miało być rozwiązanie mojej trudności? Oczywiście co nieco pamiętałem z wykładów. Że Kierkegaard najostrzej krytykował Hegla za niezdrową ambicję jego wszechogarniającego systemu; i jeszcze że bezlitośnie wyśmiewał ów szczególny gatunek profesorów, którzy wprawdzie objaśniają całość wszechrzeczy, ale zarazem w roztargnieniu potrafią zapomnieć, jak sami się nazywają, i o tym, że każdy z nich jest tylko jednym i jedynym człowiekiem. Zaczynałem rozumieć, o co jej może chodzić. Każdy z nas nosi w sobie pewien niepokój. Każdy trochę inny. Teraz przypomniała mi się ta dodatkowa uwaga Wittgensteina, którą nam przysłała poprzednio: że choćbyśmy znaleźli odpowiedź na wszystkie możliwe pytania naukowe, nasze problemy życiowe nie zostały wcale jeszcze poruszone. Dobrze. Tylko po pierwsze: to nie może oznaczać lekceważenia nauki. Po drugie: Jak można trafić do każdego człowieka z osobna? i jak znaleźć to, co go naprawdę porusza? Tamci na dworcu przynajmniej na chwilę trafili do Patryka. Ja niestety nie. Po interwencji Zofii nie jestem prawie o nic dalej. Przecież nie będę z nim rozmawiał o Kierkegaardzie i Wittgensteinie. Czy to znaczy, że to tamci z dworca mają rację? Dlaczego w takim razie tak mnie denerwuje ich łatwy entuzjazm? I dlaczego Patryk tak szybko zrzucił z siebie tamto przeżycie?

 

W tym momencie ekran zamigotał znowu. Tym razem to był rzeczywiście Jan. „Bardzo Ci dziękuję za pierwszy odcinek nowego wykładu” — pisał. „Większość z tych rzeczy już gdzieś słyszałem. Przynajmniej jeśli chodzi o pierwszą część. Nie bardzo chwytam natomiast, o co Ci właściwie chodzi w ostatnim akapicie. Co to znaczy, że «stało się to, co zostało opowiedziane»? Czy mam rozumieć, że chodzi o pewien rodzaj zręcznych zmyśleń, które zostały tak zharmonizowane z przekazem autentycznych słów i czynów Jezusa, że dziś już nie można odróżnić jednych od drugich? Nie rozumiem też, dlaczego nieautentyczne słowa Jezusa miałyby jednak być prawdziwe… Czekam na ciąg dalszy. Jan”.

Oczywiście trafił w dziesiątkę. Wprawdzie stało się tak dlatego, że z powodu Patryka nie dokończyłem pierwszego odcinka wykładu. Ale muszę przyznać, że nie bardzo wiedziałem, jak go dokończyć. Tym bardziej, że czułem, jak wiele zależy od jasnego przedstawienia tej kwestii. Pomyślałem natychmiast, że to jest czas dla Starego Profesora. On zawsze w takich chwilach pomagał. Ale co z lwami? Czekać, czy znowu próbować wywołać przeszłość, jak na początku mojej dzisiejszej przygody? Raz jeszcze otwarłem uporządkowany przez Starego Profesora skoroszyt. Pierwszym odcinkiem mojego wykładu zacząłem już nowy dział, zatytułowany przez niego „Najważniejsze wiadomości o metodach naszej pracy”. Bezpośrednio pod zakładką z głową lwa — tym razem na jasno błękitnym tle — była kartka z odręczną notą napisaną z całą pewnością również ręką naszego mistrza: „Gerd Theißen, «Cień Galilejczyka» — dziwny pomysł, ale godna uwagi praca”. Słyszałem wiele o tej książce, nasz profesor też o niej mówił — całkiem w jego stylu: takie typowo profesorskie pomieszanie życzliwego poczucia wyższości i sceptycznego zainteresowania. Kiedyś sobie obiecywałem, że w wakacje to przeczytam — jeśli będzie padało. Ale w tym roku była susza. Trzymając jedną ręką zamknięty skoroszyt podszedłem do regału, żeby znaleźć książkę Theißena. Zupełnie nie byłem zdziwiony, kiedy ich zobaczyłem. Mężczyzna i kobieta. Stali na tle rozświetlonego okna, tak że pod światło widziałem tylko ich ciemne sylwetki.

— „Przestań, Chuza! Nie mogę tego słuchać! Może my kobiety mamy więcej zrozumienia dla snów i nadziei biednych małych ludzi, niż wy mężczyźni. To nie jest tak, jak ty mówisz.”

Głos Chuzy brzmiał teraz zadziornie — „Czy to nie tak, że On łudzi swoich słuchaczy opowieściami o królowaniu Boga? Jak tylu innych przed Nim?”

Kobieta odpowiedziała: „Wielu tęskniło do królowania Boga. A Jezus mówi: Ono się teraz zaczyna. Nie trzeba już wyczekiwać jakiegoś odległego dnia. Ktoś go kiedyś zapytał, kiedy nastanie królowanie Boga. A On wtedy mówił tak: «Królowanie Boga nie przyjdzie dostrzegalnie; i nie powiedzą: jest tu, albo: tam. Patrzcie, królowanie Boga jest w was.» Ktoś wtedy się zdziwił — jak może tu być, skoro go nie widać? Ale On odpowiedział: «Jeśli ja mocą Ducha Bożego wyrzucam złe duchy, to przyszło już do was królowanie Boga».”

Chuza nie dawał za wygraną: „To właśnie mam na myśli! Popatrz, w jaki sposób On rozbudza w ludziach nadzieję? Przez cuda! Przez magię! Joanno, Joanno! Ci ludzie nie wierzą we własne siły. Tęsknią do czegoś, co im cudownie pomoże. Cudowne moce mają sprawić to, do czego oni sami nie są zdolni. Dlatego wymyślają o Jezusie rzeczy, których On nigdy nie dokonał. Niedawno ktoś mi o Nim opowiadał taką cudowną historię, którą już przedtem słyszałem o pewnym Syryjczyku. To wcale nie była pierwotnie historia o Jezusie.”

Joanna mówiła teraz z jeszcze większym przekonaniem: „Ale On naprawdę czyni cuda! Ludzie potem o tym opowiadają więcej, niż się rzeczywiście stało — ale przecież nie mówią nieprawdy! Kto Go spotkał, ten wie, że kiedy On jest, nie musisz się już o nic bać. To znaczy, trochę się boisz, że to się zaraz skończy, że to może też jest tylko sen. Ale potem widzisz tych ludzi, którzy przed chwilą wyglądali, jakby już nigdy nie mieli wyprostować pleców i karku, a teraz chodzą z podniesioną głową… Chuzo, to, co ci biedni ludzie o Nim mówią, to jest prawda!”

 

Stałem cichutko. Jak pięknie! Joanna, żona Chuzy… Jedna z tych, które były bardzo blisko. Muszę o tym opowiedzieć Janowi — może to mu coś więcej wyjaśni.

 

 

ROZDZIAŁ IV,

w którym udaje się nam przyłączyć do badaczy historycznych fundamentów ewangelii i przez chwilę podpatrywać ich pracę; i jest to historia tak zadziwiająca, że inne dziwne rzeczy, które się w tym rozdziale również dzieją, prawie nas już nie dziwią.

 

 

 

na początek strony
© 1996–2000 Mateusz