SIEĆ

 

ROZDZIAŁ I,

w którym ku zdumieniu wszystkich przemawiają mosiężne lwy, z wolna rozpina się Sieć i pokazują związane z nią możliwości, aż wreszcie z zamętu w mojej głowie wyłania się Stary Profesor i rozpoczyna się nasza wyprawa do początków chrześcijaństwa.

 

 

To właśnie tak się zaczęło. Drzwi. Nic szczególnego: duże, dosyć ciężkie, nieco odrapane, ale solidne i staroświeckie — takie wrażenie wzmacniały jeszcze umieszczone na obu ich skrzydłach niewielkie mosiężne, trochę zaśniedziałe główki lwów. Oba zwierzaki szczerzyły się do mnie lekko ironicznie — pewnie dlatego, że niegdyś miały w zębach kółka kołatek. Niepotrzebne już kołatki dawno znikły, został tylko ironiczny wyraz gryzących samo wspomnienie po nich pysków. Nie wiem, czy zauważyłem to już wtedy, kiedy pierwszy raz stanąłem przed tymi drzwiami. Pewnie nie. Byłem zbyt przejęty, czymś innym. Drzwi były wtedy tylko zapowiedzią przyszłości. Nie wiedziałem, co mnie za nimi czeka. Wszedłem. Odtąd wchodziłem i wychodziłem przez nie wiele razy, zazwyczaj dość bezmyślnie, aż do tego dnia, kiedy to się zdarzyło po raz pierwszy.

Na lwa po lewej, zamkniętej na stałe stronie drzwi jak zwykle nie zwróciłem uwagi, ale ten po prawej tym razem zatrzymał mój wzrok. Wprawdzie wyglądał tak samo jak zawsze, ale jego oczy ożyły! Nie wiem, co to było, może pobłysk zachodzącego słońca na zielonkawym metalu. Dosyć, że lew najwyraźniej patrzył na mnie przenikliwym wzrokiem — a wtedy ku swojemu zdumieniu nagle usłyszałem też, co on mówi: „Myślisz, że to takie zabawne, istnieć tylko po to, żeby przypominać o czymś, czego już dawno nie ma? I jeszcze do tego nikt na ciebie nie zwraca uwagi! Chodzą jak błędne owce, nie myślą o niczym, a już najmniej o tym, że mosiężny lwi pysk od stu lat przechowuje pamięć o rzeczach minionych i że jeśli będzie trzeba, przechowa ją i przez następne tysiąclecia…”

Ach, nie musisz koniecznie wierzyć, że on to rzeczywiście powiedział. Może to tylko ja sam coś takiego pomyślałem. W każdym razie patrząc wtedy w oczy lwa, błyszczące nad obejmującą nie istniejącą już kołatkę paszczęką, zobaczyłem w symbolicznym skrócie istotę kwestii, której miałem poświęcić kilka najbliższych tygodni. Nie spodziewałem się wówczas, że tak będzie. Poszedłem do swojego pokoju powtarzając trochę bezmyślnie: „… i przez następne tysiąclecia…”

Za chwilę zapomniałem o wszystkim. Czekało mnie zupełnie inne zadanie. Na stole obok mojego przenośnego komputera leżał kupiony wczoraj modem. Zabrałem się do instalacji. To nie jest trudne. Trzeba tylko trochę ostrożności — wyłączyć wszystko, usunąć baterię, otworzyć kasetkę przygotowaną na dolnej ściance komputera, wcisnąć delikatnie wtyczkę modemu w znajdujące się tam gniazdo, zamknąć — i gotowe. Masz rację — jeszcze nie zupełnie. Bez odpowiedniego programu nic nie będzie się działo. Zabrałem się więc do instalowania programu. Kiedy robi się to w tym samym okienkowym systemie po raz któryś z rzędu, i to bywa sprawą banalnie prostą. Tym razem jednak pojawiła się mała osobliwość. Program dla modemu korzysta z tego urządzenia już podczas instalacji — łączy się z jego pomocą z centralą swojego producenta i rejestruje nowego użytkownika. W ten sposób przerobiłem od razu pierwszą lekcję możliwości mojego nowego nabytku. Centrala jak się okazało była w Londynie. Połączenie trwało kilkadziesiąt sekund i sprawa została załatwiona ku zadowoleniu wysokich zainteresowanych stron. To jest tak, jakby się Ci niezwykle wydłużyły ręce, pozwalając napisać, co masz do przekazania, bezpośrednio na biurku (a raczej w komputerze) adresata.

Co dalej? Dalej przypomniałem sobie o intrygującej możliwości, którą otwiera przede mną nowe urządzenie. Jest przecież Sieć. Wszyscy, którzy posługują się komputerami z modemem, mogą się z jej pomocą bez trudu łączyć, wymieniać informacje i dokumenty, szukać ludzi znających odpowiedzi na dręczące ich pytania, dyskutować na odległość z partnerami siedzącymi przy swoich komputerach choćby na drugim końcu świata. Miałem już swój sieciowy adres. Teraz najchętniej porozumiałbym się z kimś, kto też woli zabawę z komputerem od siedzenia nad książką. O tym, jak znaleźć się w Sieci trochę już wiedziałem, ale to co innego wiedzieć teoretycznie, a co innego spróbować samemu coś zdziałać. Postanowiłem zacząć od rzeczy stosunkowo prostej — od wysłania elektronicznej poczty. Tyle tylko, że i tu, żeby móc cokolwiek wysłać, trzeba mieć dokąd. Przecież nie zgromadziłem dotąd żadnych sieciowych adresów. Przypomniałem sobie jedynie, że na którymś z otrzymanych niedawno listów widziałem w nagłówku nieco dziwne hasło zaczynające się od znaku @ — to był adres dla poczty elektronicznej. Na szczęście łatwo znalazłem ten list. Był z Katedry Teologii Fundamentalnej Wydziału Teologii Uniwersytetu w Dreiburgu i zawiadamiał o sympozjum poświęconym pewnym aspektom struktury autorytetu w tradycji antiocheńskiej w latach osiemdziesiątych pierwszego stulecia. Brzmiało to niestety mało zachęcająco. Nic innego jednak w ręce nie miałem, a bardzo chciałem się przekonać, co teraz mogę dzięki modemowi. Postanowiłem zaryzykować i wysłać list w ciemno. Do Katedry Teologii Fundamentalnej trudno jednak pisać o pogodzie, sporcie czy nowych możliwościach komputerów. Prawdę mówiąc nie bardzo sobie wyobrażałem, kto może siedzieć po drugiej stronie. Poważny i nieco nudny niemiecki profesor, który się wścieknie, że ktoś mu zaśmieca komputer nieprzemyślanymi bzdurami? Sekretarka, która ze wzruszeniem ramion zreferuje moją korespondencję swojemu szefowi — poważnemu i nieco nudnemu niemieckiemu profesorowi, który się wścieknie… itd.?

Ale przecież dzisiaj jest sobota. Właściwie nie powinno tam być nikogo. Dobrze, niech się dzieje, co chce. Szybko wystukałem list. Nie wiedziałem, jak tytułować ewentualnego odbiorcę po drugiej stronie, więc napisałem tylko tak:

 „Dzisiaj jest sobota. Przypuszczam, że Wasze komputery nie mają zajęcia. Mój ma. Wypróbowuję właśnie mój nowy modem i niestety nie mam innego adresu poczty elektronicznej tylko ten jeden — Wasz. Dlatego pozwalam sobie przesłać tych kilka słów z nadzieją, że nikomu tym nie przeszkadzam. Przy okazji: Czy naprawdę może być coś ciekawego w badaniu takich czy innych aspektów struktury tradycji antiocheńskiej w latach osiemdziesiątych pierwszego wieku? Mit freundlichen Grüßen Ihr”  itd.

Podałem jeszcze mój adres sieciowy — ale lepiej na razie go nie zdradzę. Po tym, co wywołałem wówczas moim pierwszym listem elektronicznym, wolę być ostrożny.

Z początku jednak nie działo się zupełnie nic. Posłałem mój list i otrzymałem automatyczne potwierdzenie, że komputer w Dreiburgu go przyjął. I nic. Cisza. Nie bardzo wiedziałem, co dalej. Postanowiłem jeszcze chwilę poczekać, a potem zająć się czymś mniej wymyślnym, ale za to bardziej pożytecznym. Już miałem wyłączyć komputer i zabrać się do sprzątania pokoju, kiedy pojawił się sygnał nadchodzącej elektronicznej korespondencji. Muszę powiedzieć, że po plecach przebiegł mi lekki dreszczyk. Jednak coś się dzieje! Ktoś tam był i teraz mi odpowiada. Nikt inny nie zna przecież dotąd mojego adresu. Szybko przerzuciłem się na czytanie poczty. Nadawcą nie był na szczęście wzburzony profesor. Nie była to też jego zniecierpliwiona sekretarka. Nie to jednak było najdziwniejsze. Po przeczytaniu listu uszczypnąłęm się mocno, żeby przerwać ten dziwaczny sen, ale to nie był sen. List wyglądał tak (niestety miejscami tekst został zniekształcony przez zakłócenia na lini telefonicznej):

 

„Uniwersytet Dreiburg
Wydział Teologiczny
Katedra Teologii Fundamentalnej

Dreiburg, 03.09.1994

 

Dzisiaj rzeczywiście jest sobota, ale nasze komputery mają co robić. Siedzę tu sam i pasę je adresami uczelni teologi#!$ych z całej Europy. Twój list jako miłe urozmaicenie tej czynności zupełnie mi nie przeszkadza. Albo raczej — nie przeszkadzałby mi, gdyby nie to, że się podwójnie mylisz. Nie tylko co do stanu zatrudnienia komputerów naszej Katedry. Mylisz się także — i to mocno — co do niektórych aspektów tradycji antiocheńskiej. Rozumiem Cię jednak dobrze. Jeszcze niedawno sam byłem skłonny lekceważyć wszelką historyczną dłubaninę — aż do tego dnia, kiedy to się zdarzyło po raz pierwszy.

Trochę się zdziwisz tym, co Ci teraz opowiem, ale zaręczam, że wszystko to jest prawdą. Ja też się dziwię — jakkolwiek dzisiaj, po kilku miesiącach, już nieco mniej. To się wiąże z główkami lwów zdobiącymi drzwi starej biblioteki naszego Wydziału. Kiedyś były tam kołatki. Już dawno zniknęły kółka, które lwy trzymały w paszczach. Zostały tylko ir###!!!e wykrzywione lwie łby. Chodzę tamtędy od lat i przestałem na nie zwracać uwagę — aż do tamtego grudniowego ranka. Nie wiem, co to było, może tylko odblask wschodzącego słońca na zielonkawym metalu. Dosyć, że jak mi się zdawało jeden z tych lwów popatrzył na mnie przenikliwym wzrokiem i powoli, całkiem wyraźnie powiedział: «Myślisz, że to takie zabawne, istnieć tylko po to, żeby przypominać o czymś, czego już dawno nie ma? I jeszcze do tego nikt na ciebie nie zwraca uwagi! Wchodzą i wychodzą, zajmują się tysiącami rzeczy, myślą i piszą, piszą i czytają, czytają i dyskutują, dyskutują i krytykują — ale to jedno nie przyjdzie im do głowy, że mosiężny lwi pysk od stu lat przechowuje pamięć o rzeczach minionych i że jeśli będzie trzeba, przechowa ją i przez następne tysiąclecia…»

Muszę powiedzieć, że trochę zgłupiałem. Przyjrzałem się dokładniej lwiej paszczęce, ale ona znów była tak samo chłodna i nieruchoma, jak zawsze. Ach, nikt nie musi wierzyć, że on to naprawdę powiedział. Ja jednak od tej chwili zrozumiałem, o co właściwie chodzi mojemu profesorowi, kiedy nam powtarza: «Moi Państwo, naszym zadaniem jest zrekonstruować z tradycji nowotestamentowej tyle, ile tylko możliwe. Nie ma tu nieistotnych szczegółów. Będą Państwo potrzebowali zarazem dokładności i wyobraźni, chęci do systematycznej pracy i umiejętności syntezy.» Możesz zapytać, co to ma wspólnego z lwem. Może nic, a może wiele. Tak mi się zdaje, że mijana przez nas codziennie obojętnie paszcza lwa trzymającego wspomnienie po kołatce, jest dobrym symbolicznym skrótem i obrazem sytuacji, w której się znajdujemy próbując zrekonstruować i odtworzyć dzieje Nowego Testamentu. Po kilku miesiącach, które spędziłem przy tej pracy, jestem nią naprawdę zafascynowany. Serdecznie pozdrawiam…”

Był tam jeszcze podpis, ale niestety zakłócenia na lini telefonicznej także go zniekształciły — zostało tylko początkowe „Lö” i końcowe „ein”.

Nic nie rozumiałem. Czy na każdym końcu Sieci wykrzywia paszczękę mosiężny lew? Ten sam? Inny? O co tu chodzi? Trochę się tylko uspokoiłem co do mojego własnego przeżycia. Może to nie skutek przemęczenia czy też zbyt rozkołysanej wyobraźni, ale sygnał i zapowiedź interesującej przygody? Choćby nawet z tradycją antiocheńską lat osiemdziesiątych pierwszego stulecia… Postanowiłem jeszcze raz odezwać się do nieznajomego korespondenta w Dreiburgu. Napisałem tak:

„Drogi Lö…ein (niestety Twój podpis dotarł do mnie zniekształcony),

Zdaje mi się, że zaczynam rozumieć moją pomyłkę. Zapewne Cię zdziwi i ucieszy fakt, że prawie identyczne przeżycie z mosiężną głową lwa zdobiącą drzwi naszej uczelni przydarzyło się dzisiaj także mi. Czyżby to był początek i mojej przygody z tradycją antiocheńską? Chętnie dowiedziałbym się czegoś bliższego o Twojej fascynacji…”

Tymczasem jednak zrobiło się dosyć późno. Czekałem dłuższą chwilę, ale komputer już się nie odezwał. Mój Antiocheńczyk skończył pewnie pracę i poszedł do domu. Zabrałem się do sprzątania.

Kiedy po kilku godzinach wieczorem powoli schodziłem do metra, wróciła do mnie ta dziwaczna historia z lwami. O co w tym wszystkim może chodzić? Jak to możliwe, żeby tamtemu w Dreiburgu i mnie przydarzyło się prawie to samo — i do tego coś tak zwariowanego? Czy to ma w ogóle jakieś znaczenie? To, co mój korespondent napisał o swojej fascynacji dawnymi Antiocheńczykami, rzeczywiście trochę mnie zainteresowało. Słyszałem, że Antiochia była pierwszym po Jerozolimie centrum ruchu uczniów Jezusa i że tamtejsze środowisko odegrało w rozwoju wczesnego chrześcijaństwa kluczową rolę. Muszę jednak powiedzieć, że tamte sprawy interesowały mnie raczej średnio. Czy nie jest sto razy ważniejsze, co się dzieje z nami dzisiaj? Co będzie jutro? Nasz świat zrobił się okropnie skomplikowany i nieprzejrzysty. Połapać się w tym, co się dzisiaj dzieje, wcale nie jest łatwo. A historia była, jaka była. Coś trzeba o niej wiedzieć — także dlatego zdecydowałem się na te studia, ale kwestie, którym tyle czasu poświęcali nasi profesorowie, wydawały mi się — powiedzmy to ostrożnie — mało przydatne. Z kim poza niewielką sektą uczonych szperaczy można dzisiaj poważnie rozmawiać o subtelnościach dziejów wczesnego chrześcijaństwa? A to, co ich tak porusza, to często tylko zbiory domysłów i hipotez. Jak codzień zjechałem na peron i wsiadłem do pociągu. „Proszę skończyć wysiadanie i wsiadanie. Drzwi się zamykają.” Drzwi się zamknęły i bez dalszych ceregieli poddałem się prostemu rytmowi mojego codziennego świata.

 

Niedziela minęła spokojnie, chociaż coraz bardziej niecierpliwie czekałem na dalszy ciąg historii rozpoczętej moim wczorajszym listem. Byłem pewien, że nieznajomy korespondent z Dreiburga się odezwie. Rzeczywiście, w poniedziałek, kiedy tylko obudziłem komputer, na ekranie pokazała się wiadomość o nadesłanej poczcie. Mój przyjaciel pierwszy zjawił się przy swoim komputerze. Pisał tak:

„Czy na każdym końcu Sieci szczerzy pustą paszczękę i pomrukuje mosiężny lew? Rzeczywiście zdziwiłem się i zarazem ucieszyłem wiadomością od Ciebie. Przy okazji napisz mi trochę dokładniej, jak to było. Zdaje się, że rzecz wymaga porządnego zbadania. (A może to nas obu trzeba by było zbadać?) Bardzo chętnie opowiem Ci o moich przygodach z tradycją antiocheńską. Zgromadziłem nieco tekstów i notatek, i gotów jestem Ci je sukcesywnie posyłać. Bardzo bym się cieszył, gdybyś mi stawiał w związku z nimi krytyczne pytania. Nasz profesor powiada, że nic tak nie rozwija badacza jak stawianie pytań. Czasem mam jednak wrażenie, że on sam już się trochę zaniedbuje. Na wszystko ma odpowiedź (zazwyczaj dość rozbudowaną i dobrze uzasadnioną). Trochę mnie to denerwuje i kiedyś odważyłem się mu to powiedzieć. Roześmiał się tylko: «To niech Pan mnie nie słucha,» — powiada — «niech Pan mnie przestanie słuchać, niech Pan lepiej poczyta to, co napisałem, a potem sam myśli i pyta.» Łatwo mu mówić. Napisał na te tematy kilka grubych tomów i ze trzy setki artykułów. Zostawmy go jednak. Jak powiedziałem, chętnie podzielę się z Tobą tym, co dotąd pozbierałem i przemyślałem. Proponuję jednak najpierw przyjrzeć się trochę dokładniej tej historii z lwami. Może posłalibyśmy w Sieć pytanie, czy ktoś jeszcze przeżył coś podobnego? Wygląda na to, że mówiące główki lwów na starych drzwiach teologicznych akademii mnożą się jak króliki. I jeszcze jedno. Pomyślałem, że może nawet dobrze się stało, że moje nazwisko utonęło w sieciowych szumach. Zostańmy wobec tego tylko przy imionach. «Mędrcowi przystoi skromność» — to też nasz profesor. Ja jestem Karl. Podaj mi swoje imię i nazwę Twojej uczelni.”

Odpisałem natychmiast:

„Mam na imię Jan. Studiuję na Wydziałe Teologicznym Uniwersytetu Parola w Kradze. Pomysł z pytaniem rzuconym w Sieć bardzo mi się podoba, chociaż nie sądzę, żebyśmy dowiedzieli się wiele. Raczej wezmą nas za nieszkodliwych wariatów, których podobno niemało łącze się po plączach — przepraszam — plącze się po łączach. Czy mógłbyś Ty rozesłać nasze pytanie? Ja jestem początkującym uczestnikiem tej gry i nie wiem jeszcze, jak się to robi.”

Za chwilę dostałem króciutki komunikat:”Wysyłam pytanie. Zajrzyj do skrzynki @interteol.fund.” W skrzynce znalazłem posłany przez Karla tekst: „Początkujący teologowie poszukują kolegów, którym zdarzyło się usłyszeć skargę mosiężnych lwich głów. Do kogo przemówił lew? Wiadomości zbieramy w tej skrzynce. Jan i Karl — @interteol.fund.”

Po kilkunastu minutach w skrzynce zaczęły się pojawiać komunikaty. Do południa nazbierało się ich nieco więcej niż siedem, i trochę mniej niż dziewięć (jak ponoć należy takie rzeczy ujmować według najlepszych tradycji pełnej kurtuazji dla liczb brytyjskiej prasy). Tak jak przypuszczałem, odpowiedzi były jednak raczej mało zachęcające — od „Koledzy brzydko się bawicie. Nie wypada rozmawiać szyfrem w publicznej sieci” po „Zawsze wiedziałem, że teologowie to bajarze, ale żeby aż tak?” Po południu obok następnych dwu upomnień w podobnym stylu pojawił się jednak list, który potwierdził, że Karl miał rację posyłając w świat nasze dziwne pytanie o lwy. Nasz nowy wspólnik napisał tak:

„Czy chodzi wam o ozdobne głowy lwów umieszczane na starych drzwiach?Takie, które niegdyś trzymały w pyskach kółka kołatek? Codziennie wchodzę przez takie drzwi do biblioteki, w której pracuję. Zwykle nie zwracam na lwy najmniejszej uwagi. Ale kilka dni temu przyszedłem za wcześnie — jeszcze nie skończyła się sjesta i drzwi były zamknięte. Stałem tam przez chwilę i z nudów patrzyłem na lwi łeb na drzwiach. Bardzo wymownie trzymał w pysku wspomnienie po kołatce, bardzo wymownie. Pomyślałem sobie, że to dobry skrót i symbol spraw, którymi jako teologowie się zajmujemy: stary i piękny znak potęgi przypomina o czymś jeszcze starszym — widzialne mówi o niewidzialnym. Można zatem modo metaphorico powiedzieć, że ten milczący lwi łeb do mnie rzeczywiście przemówił. Zastanawiam się tylko, po co Wam taka wiadomość? Tommaso,@univregor.roma”

Zanim zdołaliśmy porozumieć się z Karlem i odpowiedzieć na pytanie Tomasza, w skrzynce znalazł się następny list:

„Czy chodzi Wam może o okrzyk «Petrus dixit per Leonem!»? To było w roku 451 w Chalcedonie. Czasem, kiedy wchodzę do tutejszej Bazyliki, zdaje mi się, że słyszę jeszcze zawieszone pod kopułą echa tamtego entuzjazmu.

Mam nadzieję, że nie należycie do tych nieszczęsnych, którzy są niemi i głusi na starożytną mowę Waszego Kościoła, ale na wszelki wypadek przetłumaczę. To znaczy: «Piotr przemówił przez Leona» — ale jeśli chcecie, możecie powiedzieć również: «skała przemówiła przez lwa». Odwieczna Skała i fundament trwalszy od spiżu przemawia przez mężne usta walczącego Lwa, czas się dopełnia, co ma przeminąć, przemija, a chwała Trójcy jaśnieje w stworzeniu. Teofil, @chalkid.monast”.

Prawdę mówiąc, ten ostatni list wydał mi się pobożnym nieporozumieniem, ale Karl był najwyraźniej innego zdania. „Bardzo ciekawa korespondencja” — napisał — „zwłaszcza ten ostatni może nam dużo pomóc. Czy zauważyłeś, że przeżycie każdego z nas jest nieco inne. W każdym odbija się coś z okoliczności, w których żyjemy i zarazem jeszcze coś więcej. Może mosiężne główki lwów to rodzaj zwierciadeł, w których dostrzegamy samych siebie i to, czego o sobie jeszcze nie wiedzieliśmy? Zaraz, zaraz. To mi się z czymś kojarzy. Czy czytałeś «Świat Zofii»? Tam było też takie stare mosiężne zwierciadło. I ono było narzędziem i symbolem poznania siebie. To jest pomysł! Następnym komunikatem, który poślemy w Sieć, będzie list gończy za Zofią Asmundsen! Zaraz go wyślę, ale ponieważ muszę teraz zniknąć i nie będzie mnie przez kilka dni, sam zaglądaj do naszej skrzynki. Oczywiście pamiętam, że Zofia jest tylko tworem fantazji Majora — ale za to jakim! Na tym właśnie zasadza się mój plan. Tymczasem żegnam. Karl”

Karl zostawił jeszcze w Sieci krótki komunikat: „Gdzie jest Zofia Asmundsen? Zofio, zgłoś się do @interteol.fund.” — i zamilkł.

 

Wcale nie zamilkłem. Ja nigdy nie milknę. Musiałem jedynie na pewien czas zostać sam i porozmawiać tylko sam ze sobą, żeby spokojnie uporać się z tym, co zdarzyło się w ostatnich dniach. Gdyby nie korespondencja z Janem, zapomniałbym prawie o tamtym przeżyciu z lwem. To, czego się teraz dowiedziałem, znowu mnie jednak wytrąciło z równowagi. Z drugiej strony czuję, że to może jest niezła okazja do przemyślenia kilku spraw, na które dotąd nie miałem czasu. Ach, nie myśl, że będę się zastanawiał nad gadającymi lwami. To tylko oryginalna ciekawostka. Zwróciłem uwagę raczej na różnice w odbiorze i ocenie tego samego lub podobnego przeżycia u każdego z nas. Zawsze podejrzewałem, że działalność badaczy, którzy „myślą i piszą, piszą i czytają, czytają i dyskutują, dyskutują i krytykują” — jak to ujął mój lew — to jeszcze długo nie wszystko, nawet jeśli w ten sposób „zajmują się tysiącami rzeczy”. Najbardziej spodobało mi się to, co Teofil napisał o echach entuzjazmu sprzed piętnastu wieków krążących do dzisiaj pod sklepieniem bazyliki w Chalcedonie. Gdyby się tak udało zbudować odbiornik, który potrafiłby wychwycić z otaczających nas fizycznych i duchowych przestrzeni rozproszone echa przeszłości… Oczywiście czytałem „Wehikuł czasu”. To zresztą dość popularny pomysł. Tyle, że to czysta fantazja. Nasz profesor powiada, że jedynym uczciwym „wehikułem czasu” jest prawidłowo stosowana metoda: opis, krytyka i rekonstrukcja źródeł. Gdyby tylko ci, którzy się tym zajmują, dochodzili do rzeczywiście zgodnych wniosków… Naprawdę czasem mi się zdaje, że antiocheńscy chrześcijanie z końca pierwszego stulecia nie posiadaliby się ze zdumienia, gdyby mogli przeczytać, co o nich piszą kolejni uczeni zwolennicy Metody. Może jednak lepiej zapomnij o tym, co teraz powiedziałem. Wątpliwości wątpliwościami, ale nic lepszego i tak nie wymyślono.

Postanowiłem uporządkować materiały, które miałem posyłać Janowi. Zastanawiałem się od czego zacząć. Mam wrażenie, że chłopak nie ma na razie pojęcia ani o tym, co działo się wśród zwolenników Jezusa w Antiochii w latach osiemdziesiątych pierwszego stulecia, ani tym bardziej, jak i dlaczego możemy coś bliższego o tym wszystkim wiedzieć. Gdyby miał o tych sprawach jakie takie pojęcie, nie postawiłby beznadziejnego pytania, po co się nimi w ogóle zajmować.

Sięgnąłem po skoroszyty z moimi notatkami i kserokopiami. Trochę się tego nazbierało. Już chciałem się zabrać do pracy, kiedy znowu się zaczęło. To ten młody troglodyta. Przepraszam, ale czasem nie mogę się opanować. Zaraz Ci wszystko wyjaśnię. Ja mieszkam na stancji u bardzo miłych i spokojnych ludzi. Tylko, że oni są zbyt dobrzy dla tego świata. Oprócz mnie (Inserat: Kulturalny, niepalący student historii i teologii szuka pokoju…) przyjęli też nieszczęśnika, który podobno miał również coś studiować. Miał, ale chyba nic z tego nie wyszło. Za to kiedy jest w domu — na szczęście zdarza mu się to rzadko, i prawie nigdy nie nocami — uruchamia stuwatową imitację czołgu w połączeniu z rozregulowaną maszyną do szycia i jeszcze z salą tortur w zamku Draculi. Ja wiem, że to jest biedny człowiek, dziecko naszego rozkopanego świata, i że powinienem go raczej przygarnąć niż obrzucać epitetami. Ale kiedy raz tam na chwilę wszedłem, nie słyszałem nawet własnego głosu, mimo że krzyczałem co sił — a chłopaczek tylko kiwnął pokazując mi wolne miejsce obok siebie i wrócił do gry w gwiezdne wojny. Nagroda specjalna dla tego, kto mi powie, czy i jak można mu jeszcze pomóc.

Dzisiaj najwyraźniej odbywał kolejną sesję zwalczania wrogich satelitów czy czegoś podobnego. Na spokojną pracę nie miałem szans. Zebrałem moje papiery i ruszyłem do biblioteki.

Przy drzwiach z lwami zatrzymałem się na chwilę, ale nie działo się nic. Nie myśląc wiele wsunąłem palec w otwartą paszczę lwa po prawej stronie i w tym samym momencie znalazłem się za drzwiami. Nie wszedłem, ale znalazłem się za drzwiami. To znaczy, zapewne wszedłem, tylko jak zwykle zupełnie bezmyślnie. Mniejsza o to. Biblioteka to po łoskocie mojego domowego geniusza gwiezdnych wojen naprawdę czysty raj. Mam tu swoje stałe miejsce. Książki, które dzisiaj rano zamówiłem z domowego komputera, już czekają. Siadam, otwieram pierwszą z nich — Josef Rupert Geiselmann, „Pytanie o historycznego Jezusa” — i jestem po drugiej stronie.

 

No nie! — mruknąłem do siebie. Co się tu dzisiaj dzieje? Nawet tutaj nie da się pracować. Za parawanem, przy sąsiednim stoliku ktoś zaczął głośno chrapać. Uniosłem się lekko. Nieco staroświecko ubrany starszy pan — wyglądał na profesora, ale nigdy go dotąd u nas nie widziałem. Chrząknąłem głośno. Nic. Usiadłem i próbowałem się skupić, ale drżące macki jego coraz bardziej przeraźliwego chrapania osaczały mnie ze wszystkich stron.

To brzmi jak z taniego romansu? Nic na to nie poradzę. Tak było. Co więcej, naprawdę zostałem osaczony i wciągnięty. Nie wiem, co się stało, chyba sam zasnąłem, chociaż nie słyszałem jeszcze o nikim, kto by zasnął ze zdenerwowania. W każdym razie to, co się dalej działo, było bardzo podobne do snu. Spojrzałem przez okno. Śnieg padał coraz gęściej. Taki gęsty śnieg we wrześniu? — pomyślałem. Odwróciłem się do wiszącego na ścianie kalendarza. 27 grudnia 1993. Ale to przecież już było! To było tego dnia, kiedy przemówił do mnie lew. Jeszcze raz wszystko od początku? Teraz nagle widziałem siebie samego siedzącego nad książkami w sąsiednim boksie. Nie wiem zresztą czy to byłem ja, czy tylko ktoś bardzo do mnie podobny. Wyglądało na to, że zamieniliśmy się rolami z chrapiącym obok mnie profesorem. Mówisz, że to całkiem bez sensu? Trochę cierpliwości, za chwilę wrócimy do świata zdrowego rozsądku.

Wstałem i spojrzałem przez ramię na to, co mój młody sąsiad czytał. To była praca o Jezusie historycznym z roku 1965, obok leżała druga, nieco starsza, o Piśmie i Tradycji. „Nie męcz się, chłopcze,” — powiadam — „ja wprawdzie spisałem w tych książkach wszystko, co wówczas wiedziałem o pierwszych dziesięcioleciach nowotestamentowej tradycji. Ale teraz mi się wydaje, że trzeba było to zrobić zupełnie inaczej. Może będzie lepiej, jeśli sam ci opowiem całą tę historię. Widzę, że zgromadziłeś już sporo notatek. Przy okazji pomogę ci też je uporządkować.

Musimy zacząć od kilku najprostszych wyjaśnień.”

Jak długo to trwało, nie wiem. Kiedy wstałem od stołu, w pobliżu nie było już nikogo. Pracownik biblioteki przeszedł przez czytelnię i spojrzał na mnie pytającym wzrokiem. Najwyraźniej chciał zamykać. Spojrzałem za okno, a potem na kalendarz. Wszystko w porządku — 5 września 1994 roku. W głowie miałem lekki zamęt. Odłożyłem książki na brzeg stołu, chwyciłem skoroszyty z notatkami i ruszyłem do wyjścia. Co to było? Czy Stary Profesor przyśnił się mi, czy może raczej ja jemu? Najpiękniej by było, gdyby się okazało, że po tym dziwacznym śnie mam porządek w notatkach!

Nie uwierzysz, ale tak właśnie było. Kiedy w domu zajrzałem do moich skoroszytów, cały materiał był poukładany według najważniejszych tematów, opisany i zwięźle skomentowany — od „Co możemy wiedzieć o początkach chrześcijaństwa?” po „Do czego doszliśmy? — współczesne teologiczne pojęcie Objawienia”. Mogłem zaraz uruchomić skaner i zacząć z jego pomocą przenosić moje notatki i kserokopie do wnętrzności komputera, by stamtąd wysyłać je Janowi. Ach, ale to jednak nie był cały mój materiał! Na samym końcu znałazłem dział zatytułowany „Groch z kapustą, który na razie zostawimy”. Cóż, moje rozeznanie w literaturze i moje metody pracy pozostawiały wciąż jeszcze wiele do życzenia. Najbardziej zaskoczony byłem jednak czym innym — zakładkami, którymi oznaczone były poszczególne działy. Nie wiem, skąd one się wzięły, nigdy dotąd takich u siebie nie widziałem. Były to duże sztywne kolorowe karty, z otworami do wpięcia w skoroszyt i miejscem na opis jego zawartości. Nie znana mi ręka eleganckim, chociaż nieco drżącym pismem wypisała na nich tytuły i streszczenia poszczególnych działów. To mógł zrobić tylko Stary Profesor. Poza tym na każdej karcie widniała stalorytowa reprodukcja głowy lwa z drzwi naszej biblioteki.

 

 

ROZDZIAŁ II,

w którym rozpoczynają się nasze wspólne studia, notatki i dokumenty zaczynają krążyć w Sieci, pomału orientujemy się w naszych zadaniach i uczymy się stawiać coraz bardziej wnikliwe pytania; a kiedy trzeba Stary Profesor pojawia się znowu — tym razem w interesującym towarzystwie — i wprowadza nas w dzieje badań nad życiem Jezusa.

 

 

 

na początek strony
© 1996–2000 Mateusz