Łagry -- za "Fatimę"
VI. Praca kapłańska na Ukrainie

 

 

Jak wyglądała twoja praca na Ukrainie?

Zanim doszło do mojego wyjazdu na Ukrainę, miały miejsce pewne zdarzenia. W 1973 roku wzywają mnie kagiebiści i pytają: -- Ty ksiądz, czy nie ksiądz? Wtedy odpowiedziałem: -- Tak, ja jestem księdzem. Kto cię święcił? -- To tajemnica -- odpowiedziałem. Wtedy mi zagrozili: -- Tutaj pracować nie będziesz! Jeżeli chcesz, to jedź na Ukrainę. -- Z czym i gdzie ja pojadę? Kto mnie przyjmie? Wasze władze mnie nie zatwierdzą. Wtedy oni zmienili temat i mówią: -- Przecież ty się uczysz. Jesteś na czwartym roku instytutu? Co będzie z uniwersytetem? Powiedziałem, że jeżeli nie będę mógł pracować jako ksiądz, to będę pracował jako inżynier. Jeżeli pozwolicie mi pracować w duszpasterstwie, to przerwę studia w instytucie. I na tym skończyła się nasza rozmowa.

W 1973 roku pojechałem na sesję. Mieszkaliśmy wtedy w koszarach wojskowych. Żołnierzy nie było. Mszę świętą odprawiałem w jednej z pracowni. Rozkładałem projekty udając, że niby coś tam robię. Kładłem krzyż i odprawiałem Mszę świętą. Wstawałem zawsze o godzinie 5 rano. Ale pewnego dnia zaspałem i poszedłem na strych, by tam odprawić Mszę świętą. Ledwie zdołałem się przygotować, weszli żołnierze. Sprawa się wydała. KGB natychmiast poinformowało o tym dziekanat mego wydziału. Dziekan wezwał mnie na rozmowę, na którą nie poszedłem. Wiedziałem czym to się skończy. Byłem zresztą chory i leżałem w szpitalu. Po pewnym czasie przysłali mi zawiadomienie z dziekanatu, iż z powodu nie zaliczenia sesji zostałem skreślony z listy studentów. Mogłem wprawdzie się jeszcze bronić, jako że byłem chory, ale dałem sobie spokój.

Kuria też nalegała żebym wyjechał. Ksiądz Pujat, z którym byłem w kontakcie obiecał, że załatwi mi sprawę z biskupem, ale nic nie załatwił. Ksiądz biskup odmówił wystawienia jakiegokolwiek dokumentu, wychodząc z założenia, że jeżeli mi da jakiś dokument, to będzie znak, jakoby mnie wyświęcił, albo wie kto wyświęcił, a za to groziło mu internowanie.

W tym czasie, po raz kolejny przyjechała z Ukrainy delegacja do księdza biskupa z prośbą o księdza. To byli ludzie z Żytomierza i Nowogradu Wołyńskiego. Ksiądz Pujat powiedział im, by zwrócili się z tym do mnie. Jeżeli ja się zgodzę, to mogę jechać na Ukrainę. Delegacja przyszła i pytają, czy zgadzam się wyjechać do pracy w Żytomierzu? Wyraziłem zgodę pod warunkiem, że ksiądz biskup Waiwods da mi chociaż ustne pozwolenie. Gdy oni udali się z tym do biskupa on powiedział: "Niech jedzie". Delegacja wróciła do Żytomierza i powiedziała o tym księdzu proboszczowi. Ja na razie wstrzymałem się z wyjazdem, czekając na reakcje KGB. Wtedy przyszli do mnie kagiebiści i powiedzieli, że mam jechać. I tak pojechałem do Żytomierza. Zgłosiłem się do księdza proboszcza, a potem udałem się do władzy świeckiej. Tam powiedziano mi, żebym przyszedł za dwie godziny. Ale kiedy tylko wyszedłem na zewnątrz budynku zaczepił mnie kagiebista i powiedział, że mam pozdrowienia od jego kolegi, który zajmował się mną w Rydze. Zaprowadził mnie do wojskowej prokuratury. Tam przez dwie godziny męczył mnie wymuszając, bym podpisał współpracę z KGB. Odmówiłem stanowczo. Powiedziałem im, że jeżeli bez żadnych warunków mogę zostać i pracować w Żytomierzu to zostaję, a jeżeli nie, to zaraz wracam do Rygi. Wtedy oni powiedzieli: -- Dobrze, będziesz pracował. I tak zacząłem oficjalnie działalność duszpasterską, jako wikary w Żytomierskiej parafii.

 

Kto był wtedy proboszczem?

Proboszczem był ksiądz Stanisław Szczypta. Zresztą perspektywa była taka, że jeżeli będzie wszystko w porządku i sprawdzę się jako ksiądz, to później pójdę na proboszcza do Nowogradu Wołyńskiego, ale na razie muszę przejść praktykę wikarego. Domagały się tego władze świeckie.

 

Mając taką perspektywę i poczucie pewnej wolności nie zapomniałeś, gdzie i w jakim świecie żyjesz?

No właśnie, zapomniałem. Zapomniałem także o tym, o co mnie prosił urzędnik, bym siedział cicho i dyskretnie pracował. Poczułem się jak ptak wypuszczony z klatki. Ponadto proboszcz kazał mi zaraz przygotować kazanie na czterdziestogodzinne nabożeństwo, które miałem wygłosić już następnego dnia. Całą noc przygotowywałem to kazanie. Gdy wychodziłem na ambonę, trzęsły mi się nogi i tłukło serce. -- Boże pomóż mi -- modliłem się. Mówiłem bardzo powoli, ale ludzie mnie słuchali, a ksiądz Szczypta powiedział, że to, co mówiłem było bardzo interesujące. Ten strach przed wyjściem na ambonę przeżywałem przez dłuższy czas. To była nawet pewnego rodzaju psychoza. Po pewnym czasie uspokoiłem się.

W Wielkim Poście zacząłem głosić kazania pasyjne. Już w czasie pierwszego kazania wyszedłem z siebie. Zacząłem mówić o nieśmiertelności duszy. Cytowałem pisarzy, poetów i myślicieli rosyjskich. Zwracając się do mężczyzn prosiłem, by nie sprzedawali Chrystusa za kieliszek wódki. -- Nie biczujcie Go, nie wyciskajcie łez krwawych z Jego oczu -- wołałem. Nawet samemu zrobiło mi się strasznie, kiedy w Niedzielę Palmową wszyscy ludzie w kościele zaczęli głośno płakać. Nie przewidywałem, że tak uczuciowo zadziała moje słowo na ludzi. Mężczyźni podchodzili do mnie i mówili: -- No to co ojcze, już nie można kieliszka wziąć do ręki? A ja odpowiadałem: -- Co słyszeliście, to słyszeliście.

Wstawałem rano, by dać okazję do spowiedzi młodym ludziom. Każda spowiedź w tym czasie trwała około dwudziestu minut. I ludzie rzeczywiście przychodzili do spowiedzi.

 

Co na to władza?

Słyszałem, że władza się zatrwożyła. Rzecz bowiem dotyczyła jeszcze tego, że ludzie, którzy przychodzili do muzeum, wstępowali także do kościoła, który był tuż obok, a ja prawie zawsze w nim byłem. Jak oni tylko weszli do kościoła, to im wyjaśniałem freski. Tak czy inaczej, zawsze dochodziło do dyskusji na temat wiary. Mówiłem im o istnieniu Boga i nieśmiertelności duszy ludzkiej. Zorganizowałem także młodzież. Zachęcałem ich do spowiedzi. Często stawiałem im pytanie: -- Powiedz mi, czy ty naprawdę wierzysz w Boga? Nie spiesz się z odpowiedzią -- mówiłem -- ale mów tylko to, co naprawdę czujesz? Niektórzy byli tym zaskoczeni. Tłumaczyłem, że dla mnie wiara, to żywy kontakt z Bogiem, a nie klęczenie na kolanach, czy przychodzenie na Mszę świętą. Wiara -- to przede wszystkim sposób życia. Nie może być tak, że chodzimy na Mszę świętą, klękamy do pacierza, a w życiu nic się nie zmienia. Pijemy wódkę, kłócimy się, kradniemy itp. Po takim "dictum" życie niektórych ludzi uległo pozytywnej zmianie. Mówili mi potem, że dzięki moim słowom ich postępowanie stało się bardziej ludzkie i chrześcijańskie. Każdej niedzieli wychodziłem do przykościelnego ogrodu, by dać okazję ludziom do rozmowy ze mną. Szczególnie dużo poświęcałem uwagi dzieciom i młodzieży. Dziewczęta, które nosiły feretrony, posyłałem w celach ekumenicznych do cerkwi i do baptystów, by spojrzały na Kościół pod innym kątem. Prosiłem Aleksandra i młodzież baptystów, by wpływali na katolicką młodzież w tym duchu, że Kościół to nie tylko księża ale także świeccy, by coś ze swego charyzmatu wleli naszej młodzieży. Zapoznałem Zosię Bielak z moskiewską młodzieżą z grupy ekumenicznej, która zresztą "in cognito" przyjeżdżała do Żytomierza. Z Aleksandrem spotykałem się tylko w konfesjonale, żeby KGB nas nie wyśledziło.

Moje nauki, kontakty z młodzieżą i postawa ekumeniczna bardzo nie podobała się władzom. Zaczęto mnie raz po raz wzywać do KGB. Zarzucano mi, że moje kazania to propaganda, to wystąpienia przeciw władzy, to podniecanie i buntowanie ludzi. Kazali mi się tłumaczyć, dlaczego tak postępuję? Po tych monitach i groźbach stonowałem trochę swoje wypowiedzi. Mimo to kagiebiści wzywali mnie do siebie, ale nie chciałem do nich chodzić. Kiedyś zaczepili mnie na ulicy i powiedzieli, że jeżeli nie przyjdę, to przyjedzie po mnie "czarny samochód". W końcu poszedłem do nich, ale z tym panem, który mnie przyjął nie chciałem rozmawiać. Wtedy przyszedł ktoś starszy. Z tej rozmowy też nic nie wyszło. Grożono mi, że od więzienia się nie uratuję, jeżeli nie zechcę z nimi współpracować. -- Jeszcze dzisiaj -- mówił "starszyna" -- mogę cię wysłać na "białe niedźwiedzie". To, co robisz w kościele, to twoja sprawa, ale z nami trzeba współpracować. Rozmawiałem z nim od drugiej po południu do siódmej wieczorem. Rozstaliśmy się w zdenerwowaniu. Wyznaczył mi kolejny dzień, żebym do nich przyszedł. Koniecznie chciał, żebym z nim pojechał do innego miasta. Mówił: -- porozmawiamy, popijemy, pogramy w szachy, odpoczniemy. -- Czy ja przyjadę stamtąd żywy? -- zapytałem. Idąc na każde spotkanie z nimi, prosiłem Pana Boga o śmierć, gdybym miał coś zdradzić. Nie chcę być zdrajcą. Wolę śmierć -- mówiłem Panu Bogu. Na to spotkanie w "innym mieście" nie poszedłem. Napisałem natomiast list, że na żadne wezwanie więcej nie przyjdę. Jestem przekonany -- pisałem, że i tak zabronicie mi pracować, dlatego też szkoda czasu na próżne rozmowy. Jeżeli jednak uparcie będziecie mnie wzywać, to przyjdę w asyście kilku mężczyzn. Jestem gotów na wszystko, co możecie ze mną zrobić, ale z wami już kontaktu nie będzie. Chcecie, to wyrzucajcie mnie z Żytomierza, chcecie to zostawcie. Wszystko od was zależy.

Po tym liście pracowałem jeszcze w Żytomierzu półtora miesiąca. Dokładnie rok po moim przyjeździe do tego miasta tj. 20 stycznia 1976 roku wezwali mnie i komitet parafialny tzw. "dwudziestkę", i poinformowali nas, że odtąd nie mogę pracować jako ksiądz.

 

Co robiłeś potem?

Mszę świętą odprawiałem u siebie w domu, a do kościoła chodziłem i śpiewałem z ludźmi na chórze. Podjąłem pracę jako stróż. Przychodziła do mnie młodzież. Urządzałem nawet dla nich rekolekcje. Oczywiście to nie podobało się władzy. I dlatego wezwali księdza Gładusiewicza z Połonnego, z chmielnickiego obwodu. Powiedzieli mu, że zbieram młodzież po domach w stylu Aleksandra, że tym interesuje się KGB w Kijowie. Zagrozili, że jeżeli nie przestanę tego robić, to się bardzo źle skończy. Prosili księdza Gładusiewicza, by porozmawiał ze mną na ten temat. Najlepiej będzie -- mówili -- jeżeli on wyjedzie z Żytomierza, albo niech się uspokoi, bo inaczej pójdzie do kryminału. Ponadto mówili, że ksiądz Szczypta popełnił błąd, przyjmując mnie na wikarego, ponieważ ja nie mam dokumentu, że zostałem przez biskupa wyświęcony na księdza. Rozpowszechniali też wśród ludzi wieści, że ja nie mam dokumentu, iż zostałem wyświęcony na księdza. To samo powiedzieli i księdzu Szczyptce. Gdy ludzie się dowiedzieli, że mam opuścić Żytomierz, zaczęli nachodzić władze i żądać cofnięcia tego nakazu. Władza interweniowała u księdza Szczypty. Ksiądz Szczypta nieopatrznie powiedział w kościele z ambony, że ja wyjadę z Żytomierza tylko za dokumentami święceń, by ludzie przestali w tej sprawie chodzić do władz. Ale ludzie przyjęli to bardzo źle. I niektórzy zaczęli mówić, że ja nie jestem księdzem. Mnie wtedy nie było w domu. Wyjechałem po kryjomu z pomocą duszpasterską do parafii, gdzie kiedyś "incognito" spowiadałem. Gdy wróciłem, ludzie przyszli z płaczem, że ksiądz Szczypta mnie obraził, gdyż powiedział, że ja nie jestem księdzem, że nie mam dokumentu święceń. Mówię im, że on tego nie mógł powiedzieć. Twierdzili jednak, że ksiądz proboszcz nastawił ludzi przeciw mnie.

I rzeczywiście coś takiego się stało. Zdawałem sobie sprawę, że to była sprytna manipulacja KGB, które chciało mnie skłócić z księdzem proboszczem, poróżnić ludzi między sobą, a także przynajmniej niektórych nastawić wrogo wobec mnie. Muszę przyznać, że to się im udało. Niektórzy z parafian zaczęli mówić do mnie przez "pan", nawet ci, co chodzili do mnie do spowiedzi. Podzielił się również komitet parafialny, jedni byli za mną, inni przeciw mnie. Buczyński, przewodniczący komitetu parafialnego nazwał mnie nawet szachrajem. W czasie spotkania z komitetem zapytałem go, co on ma przeciw mnie? Jeżeli cię skrzywdziłem, czy powiedziałem nieprawdę, to jestem gotów przeprosić cię na kolanach i ukląkłem przed nim, chcąc mu nawet pocałować stopy. Wtedy on gwałtownie się cofnął i powiedział, że ja nie jestem księdzem, mimo że chodził do mnie do spowiedzi. Ludzie rzucili się na niego. Krzyczeli, że go utopią w rzece. Zrobił się wielki harmider. Wzburzenie było tak wielkie, że ledwie zdołałem ich uspokoić. W parafii wrzało.

 

To rzeczywiście był wielki sukces KGB.

W tym czasie przyjechał z Murafy, zaniepokojony tym, co się dzieje w Żytomierzu, ksiądz Chomicki, ten u którego odprawiałem pierwszą Mszę świętą i powiedział mi, żebym wyjechał, bo będzie jeszcze gorzej, jeżeli nie wyjadę. Mówił, że KGB zrobi wszystko, by nie tylko ludzi skłócić między sobą i nastawić przeciw mnie, ale także przeciw proboszczowi, a to byłoby wielkie nieszczęście. Oni już wszystkim mówią, że ksiądz proboszcz ciebie nie chce. Ludzie nachodzą księdza proboszcza i żądają wyjaśnień. W czasie rozmowy, jaka się między nami wywiązała, ksiądz Chomicki, który był dziekanem, twardo postawił sprawę: -- Wyjeżdżaj po dobremu, bo jak tego nie zrobisz, to się wezmę za ciebie. Wobec takiego "dictum" zwolniłem się z pracy i postanowiłem wyjechać. I w taki oto dramatyczny sposób skończyła się moja praca w żytomierskiej parafii.

Przed wyjazdem porozumiałem się z księdzem Józefem Kuczyńskim, który dał mi adres do Kazachstanu, gdzie on kiedyś pracował. Po kryjomu przyjechał do mnie kleryk, z którym się znałem i powiedział mi, że pojedzie ze mną do Kazachstanu, bo on zna dobrze te tereny, gdzie zamieszkują katolicy. Tam mieszkała również ciotka pewnego księdza.

 

 
V. "EKUMENA" I ALEKSANDER RIGA (SANDR) VII. W TADŻYKISTANIE


początek strony
© 1996-1997 Mateusz