Łagry -- za "Fatimę"
I. Dzieciństwo

 

 

Księże Józefie, nie byłeś na Sołówkach, nie byłeś na Kołymie i w innych łagrach, którymi usłany był cały Związek Radziecki. Nie byłeś w okresie, gdy w nich było najciężej, gdy ludzie marli jak muchy z głodu, chorób i wyniszczającej organizm pracy. Niemniej jednak i ciebie nie ominęły prześladowania. Twój życiorys, droga do kapłaństwa, trudności i przeszkody jakie miałeś do pokonania, a później praca kapłańska i łagry -- to wszystko świetnie ilustruje czasy, w jakich wypadło ci żyć, a także i to, "że u Boga nie ma nic niemożliwego". Przy czym ważna jest ludzka determinacja, a przede wszystkim łaska Boża i przeświadczenie, że powołanym jest się przez Boga na Jego wyłączną służbę. Ciekawe i godne uwagi jest jednak i to, że żyłeś i pracowałeś w czasach przełomu. Odchodził w przeszłość, po śmierci Stalina, okres najgorszych prześladowań i terroru nie tylko wobec duchownych, ale i innych. Odchodził powoli, dlatego dopadł jeszcze ciebie, mimo, że należysz do młodszego pokolenia księży.

To prawda, urodziłem się bowiem 25 grudnia 1936 roku, gdy prawie wszyscy księża w byłym ZSRR siedzieli w łagrach lub zostali wymordowani, a kościoły zburzono lub zamknięto, ewentualnie zamieniono na magazyny, sale gimnastyczne, czy domy kultury.

 

Gdzie mieszkali rodzice i jak przebiegało twoje dzieciństwo?

Moje strony rodzinne, to województwo winnickie na Podolu, czyli w środkowej Ukrainie. Przyszedłem na świat w miejscowości Pieńkowka, położonej niedaleko Murafy. W czasie kolektywizacji nasza rodzina została wypędzona z własnego mieszkania. Ojciec bowiem nie chciał iść do kołchozu. Sytuacja była dramatyczna -- nie mieliśmy z czego żyć. Nędza i głód zaglądały nam w oczy. W końcu ojcu udało się zatrudnić w cegielni, a matka zaczęła pracować przy tynkowaniu budynków gospodarczych. Z tego okresu została we mnie wielka miłość do koni. Matka tynkując stajnie, sadzała mnie do końskiego żłobu. Konie obwąchiwały mnie, a gdy płakałem oblizywały moje łzy. Klepałem ich pyski i ciągnąłem za chrapy. Parskały, strzygły uszami, podnosiły łby, ale nigdy mnie nie skrzywdziły. Nie wiem, czy mnie rozumiały. Ale zawsze, kiedy matka wsadzała mnie do żłobu, witały rżeniem, a gdy zabierała do domu, odwracały za mną swoje końskie głowy.

W czasie wojny niemiecko-radzieckiej kiedy Niemcy wkroczyli na Podole, nasza rodzina wróciła do swego mieszkania. Ale po wycofaniu się Niemców, władza sowiecka zaczęła nas znowu wyrzucać z własnego domu. Gdy już nie było innego wyjścia, rodzice zdecydowali się przenieść do miejscowości odległej około ośmiu kilometrów, do rodzinnej miejscowości babci mojej mamy. Był tam kiedyś folwark, a za władzy sowieckiej zorganizowano na jego terenie sowchoz. Ziemia tego sowchozu należała do cukrowni. Hodowano tam bydło, konie i uprawiano buraki. Nasza rodzina i jeszcze cztery inne, zamieszkały w dwóch domach na tzw. Kopalni.

Okolica była prześliczna. Niewielkie góry wapienne, z których czerpano materiał na potrzeby cukrowni, pokryte były stepową trawą i różnorodnymi kwiatami, zwłaszcza od południowej strony. W czasie wiosennego kwitnienia wyglądały jak olbrzymie kobierce pochylone ku słońcu. Między pagórkami ciągnęły się jary porośnięte krzakami. Pełno w nich było karłowatych brzóz i innych niewielkich drzew i krzewów. Rosły tam też maliny i jeżyny, a latem było zatrzęsienie poziomek. Na otwartej przestrzeni hasały zające. A zza krzaków, zwłaszcza rankami i wieczorami, na łowy wyruszały lisy. Brzegi płynącej w pobliżu rzeki Murafy -- dopływu Dniestru, porośnięte były szuwarami i burzanami, w których roiło się od błotnego ptactwa, i nie tylko. W rzece było dużo ryb, które pod wieczór pluskały wyskakując nad lustro wody, by łowić ważki i komary.

 

Czy po dawnym folwarku nie pozostało żadnych śladów?

Owszem, były ruiny pałacu oraz piwnice i lochy, które wabiły nas swymi ciemnymi oczodołami i poruszały naszą dziecięcą wyobraźnię. Mówiło się o wielkich skarbach, ukrytych tam przez byłych właścicieli i o kościotrupach, których kości jarzyły się, gdy ktoś wchodził do lochów. Nie brakło też opowieści o duchach, które strzegły tajemnic podziemi. Poza tym pozostał jeszcze zapuszczony ogród, zarośnięte aleje i trochę egzotycznych drzew.

Od miejsca, na którym stał nasz dom prowadziła do ruin pałacu długa aleja wysadzona bzami, których kwiaty i zapach w czasie kwitnienia wabiły nie tylko pszczoły ale i ludzi. Wzdłuż szerokiej drogi prowadzącej do zabudowań sowchozu rosły wspaniałe, wiekowe lipy. W ich dziuplach kawki miały gniazda i wychowywały młode. Każdego roku w lipcu przychodziło tu dużo ludzi, by zbierać kwiat lipowy na herbatę.

 

Czy wiesz do kogo należał dawniej folwark i pałac?

Mówiono, że do Potockich. Były też niedaleko ruiny jakiegoś starego zamczyska, do którego prowadziła również szeroka aleja. Opowiadano, że kiedyś była tam bardzo wysoka wieża, z której w pogodne dni można było zobaczyć Kijów. Uważam to jednak za legendę. Odległość bowiem jest zbyt wielka.

 

Czy wśród ludzi krążyły jakieś wieści o dziejach tej ziemi: napadach tatarskich, wojnach kozacko-polskich i innych wydarzeniach historycznych?

Tak. Wiele było opowieści o najazdach i zagonach tatarskich, tysiącach ludzi wziętych w jasyr, a także mordach. Niedaleko od nas była wieś Klekotyna. Nazwano ją tak z powodu wielkiej liczby ludzi wymordowanych przez Tatarów, że aż -- jak mówiono -- krew się gotowała i kipiała. Mówiło się również, że Tatarzy, w czasie kiedy ziemie te były pod ich panowaniem, założyli Szary Gród, który dzisiaj nazywa się Szarogrodem. Wiele też było legend i opowieści o wojnach Kozaków z Polakami, ale wydaje mi się, że w większości zaczerpnięto je z powieści Henryka Sienkiewicza "Ogniem i Mieczem" i "Pana Wołodyjowskiego". W rzeczywistości był to rejon graniczny i, jak wiemy z historii, często dochodziło tam do większych i mniejszych walk między Kozakami a rycerstwem polskim.

 

Czy pamięć o straszliwym głodzie i milionach ofiar, w okresie, tak zwanego rozkułaczenia, żywa była wśród mieszkańców tych okolic?

Oczywiście. Ale ludzie niechętnie na ten temat mówili. Bo to był jeden wielki ból. Nie było prawie nikogo wśród mieszkańców tej części Ukrainy, kto nie otarłby się o śmierć z głodu. Głód ma to do siebie, że niszczy nie tylko ciało ludzkie, ale też niezwykle głęboko wgryza się w psychikę i świadomość człowieka oraz pozostawia po sobie piętno owych strasznych przeżyć. Poza tym, prawie wszyscy mieszkańcy potracili w tym czasie swoich najbliższych. Na zawsze też pozostały im w pamięci szkielety zmarłych z głodu dzieci i starszych. Dlatego tym wspomnieniom prawie zawsze towarzyszyły ciężkie westchnienia i łzy. Zresztą podobny ból towarzyszył ludziom, kiedy wspominali okres niszczenia chutorów w czasie kolektywizacji. Niezwykle żywa była i ciągle jest pamięć o zsyłkach na Sybir, deportacjach, sądach i więzieniach oraz słynnych nocnych akcjach KGB. Ludzie zawsze mieli łzy w oczach, gdy wspominano aresztowania księży, zamykanie i burzenie kościołów. Zresztą nasze "Msze święte" bez księdza w kościele, modlitwy na cmentarzach, nie chrzczone dzieci, grzebanie umarłych bez księdza, mówiły o strasznym świecie, w jakim żyliśmy.

 

Jak się nazywała wieś, w której zamieszkaliście?

Jak już wspomniałem, tam gdzie zamieszkaliśmy było tylko dwa domy oraz stajnia na 40 koni. To nie była wieś, tylko zabudowania gospodarcze sowchozu, a miejsce, gdzie stały owe domy nazywano Kopalnią, z pewnością dlatego, że wydobywano tam wapienny kamień. Duża wieś Swoboda, była położona za rzeką w odległości około dwóch kilometrów od nas. Ze wzgórza, o którym mówiłem, widać było piękny, barokowy, podominikański kościół w Murafie, którego fundatorem był Potocki.

 

Jak długo mieszkaliście w tej Kopalni?

Cztery lata. Praktycznie tu przeżyłem moje dzieciństwo.

 

Czym się zajmowałeś jako dziecko. Czy miałeś kolegów?

Na Kopalni w moim wieku było tylko dwóch chłopców i dwie dziewczynki. Najczęściej bawiliśmy się w chowanego. Poza tym, pasłem krowy i kozy. Chodziliśmy też do kościoła. Mimo, że nie było księdza, śpiewano tam polskie pieśni i "odprawiano" bez księdza Msze święte. Polegało to na tym, że wynoszono na ołtarz ornat i mszał, odmawiano modlitwy mszalne oraz czytano Słowo Boże i Ewangelię.

 

Jaką pracę wykonywał twój ojciec?

Ojciec był stróżem na fermie. Hodowano tam byki i konie do trzech lat. W 1945 roku przypędzono z Niemiec dużo wychudłych, rocznych byczków. Bardzo było mi ich żal. Może dlatego zgodziłem się zostać pastuchem. Zwierzęta te po pewnym czasie, poprawiły się, przybrały na wadze i były bardzo piękne.

 

Ile miałeś rodzeństwa?

Urodziło się nas siedmioro, ale wyżyło tylko troje. Dwie siostry i ja. Pozostałe -- zmarły w dzieciństwie. Z tym, że moja średnia siostra umarła już będąc dorosłą. Była chora na serce. Nabawiła się tej choroby, pracując przy kopaniu torfu.

 

Kiedy zostałeś ochrzczony?

Ochrzczony zostałem w wieku siedmiu lat (1943 r.), w kościele parafialnym w Murafie, przez księdza, który na krótko przyjechał z Polski. Kościół ten stoi do dziś dnia. U nas bowiem już od przeszło dwudziestu lat nie było księdza. Pamiętam, że wtedy była bardzo wielka kolejka do chrztu, chyba ze dwieście osób.

 

Skąd pochodziła twoja rodzina?

Wiem na pewno, że pochodziła z Polski. Nie wiem natomiast, kiedy moi przodkowie przybyli na Podole. Mama z domu nazywała się Schabowska. Ojciec mojej matki był sierotą i pracował przy budowie kolei Kijów -- Odessa. Za zarobione pieniądze kupił chutor i ożenił się. Po śmierci pierwszej żony, po której zostało dwoje dzieci, ożenił się z moją babcią, z którą miał czternaścioro dzieci, z których dwoje zmarło. Moja mama była najstarszym dzieckiem z tego drugiego małżeństwa.

 

Czy w czasie frontu w 1941, jak i w 1944 roku, kiedy Niemcy się wycofywali, przeżywaliście ciężkie chwile?

W chwili inwazji niemieckiej, w 1941 roku w naszych okolicach prawie nie było walk. Trochę gorzej było w 1944 roku. Zniszczonych wtedy zostało sporo budynków. Bardzo też ostrzeliwano nasz dom, ale żaden pocisk w niego nie trafił. Kiedy weszli krasnoarmiejcy nie mogli się nadziwić, że on się ostał, chociaż był celem ostrzału. Podejrzewano bowiem, że na jego szczycie siedzieli obserwatorzy niemieccy, kierujący ostrzałem ich artylerii. My siedzieliśmy w piwnicy domu i modliliśmy się.

 

Jakie były warunki życia zaraz po wojnie?

Na Podolu -- od 1946 roku do jesieni 1947 roku -- panował straszny głód. Powodem był nieurodzaj oraz to, że zabrano ludziom w ramach kontyngentu, czyli planu to, co zebrali z pól. W tym czasie z głodu zmarł mój ojciec i wielu innych mieszkańców naszej wsi. My wyżyliśmy tylko dzięki temu, że ja i siostra pracowaliśmy w sowchozie i tam dwa razy dziennie otrzymywaliśmy trochę jedzenia i sto gramów chleba. Poza tym, matka żywiła nas gotując wytłoki (wysłodki z buraków cukrowych), które przywożono jako karmę dla bydła. Na wiosnę mama przyrządzała jedzenie z liści drzew i jakiegoś zielska. Później było już odrobinę lepiej, zwłaszcza chorej siostrze. Mama bowiem zaczęła jeździć na Zachodnią Ukrainę, skąd przywoziła trochę mąki i ziemniaków. Była to bardzo niebezpieczna wyprawa. Zawsze gdy wyjeżdżała, żegnaliśmy się z nią, tak jakby już miała nie wrócić. Ludzie przejeżdżali na platformach, a bandyci, kiedy nadjeżdżał pociąg, zarzucali sznur na platformę, ściągając podróżnych. Ci spadali często się zabijając, a wtedy bandyci zabierali ich dobytek. W ten sposób zginęło wielu mieszkańców naszej wsi.

 

Czy w dzieciństwie ktoś uczył cię religii albo przynajmniej mówił cokolwiek o Bogu? Kiedy zacząłeś chodzić do szkoły?

Tak, to była moja starsza, chora siostra, która przez trzy lata nie wstawała z łóżka. Ona dużo czytała książek religijnych i wiele się modliła, zwłaszcza do Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, prosząc o zdrowie. Gdy nikogo nie było w domu, wtedy ja zbierałem w sąsiedztwie dzieci i ona wówczas wiele mówiła nam o Bogu, o świętych i różnych cudach.

W 1947 roku, pod koniec lata przyjechał do nas ksiądz Wysokiński z Winnicy. Przez dwa dni odprawiał Msze święte i spowiadał. Gdy siostra się u niego wyspowiadała, wtedy jej powiedział, że będzie zdrowa.

I rzeczywiście siostra zaczęła chodzić. Ponieważ najstarsza siostra i ja byliśmy jedynymi żywicielami rodziny, dlatego musiałem pracować, czyli paść bydło w czasie wiosny, lata i jesieni. Dlatego nie mogłem chodzić do szkoły. Miałem już dwanaście lat, a do szkoły nie chodziłem, toteż siostra uczyła mnie czytać i pisać.

Po raz pierwszy poszedłem do szkoły, gdy miałem trzynaście lat, ale poszedłem zaraz do drugiej klasy, bo mama powiedziała, że przerobiłem już pierwszą klasę. Początkowo było mi ciężko ale szybko nadrobiłem zaległości. W tym czasie matka sprzedała krowę i kupiła dom blisko kościoła. A zrobiła tak dlatego, by uniezależnić się od władzy. Urzędnicy bowiem często przychodzili do nas i mówili, że nie mamy prawa mieszkać w domu, który zajmowaliśmy, gdyż u nas nie ma komu pracować. A tak naprawdę chodziło o to, żebym ja dalej pasł bydło i konie, za którą to pracę ktoś inny otrzymywał pieniądze. A oni mówili, że ja pracuję za mieszkanie. Po roku od kupna mieszkania zmarła chora siostra. Po śmierci siostry, sytuacja u nas wyglądała następująco: Najstarsza siostra pracowała w sowchozie, ja w ciągu roku chodziłem do szkoły i dorywczo pracowałem. W czasie wakacji pasłem bydło i konie w sowchozie. I tak, ucząc się i pracując, ukończyłem średnią szkołę. Był to rok 1958.

W tym czasie, mieszkając blisko kościoła, zacząłem się bardziej interesować życiem religijnym, chociaż i przedtem cała nasza rodzina chodziła do kościoła. Lubiłem z książeczki czytać modlitwy. Czytać po polsku nauczyła mnie trochę chora siostra. Niewiele z tego czytania modlitewnika rozumiałem, ale na swój sposób modliłem się. Najbardziej jednak podobało mi się służenie do Mszy świętej. Oczywiście nie była to Msza święta, bo nie było księdza, ale jak już wspomniałem, wynoszono na ołtarz ornat, mszał i zapalano świece. Ludzie śpiewali, modli się... Ktoś odczytywał Ewangelię. Tak to wszystko odbywało się w owych czasach. W ten sposób zostałem ministrantem w kościele w Murafie.

 

Kiedy po raz pierwszy przystąpiłeś do spowiedzi?

Było to chyba w 1952 roku. Miałem wtedy szesnaście lat. Mama wiozła swoją krewną do szpitala w Winnicy. Wtedy postanowiłem się wyspowiadać u księdza Wysokińskiego i z mamą pojechałem. Do spowiedzi przygotowywałem się bardzo starannie i długo. Swoimi grzechami zapisałem zeszyt. Przed wyjazdem do spowiedzi nie spałem całą noc. Mama zostawiła mnie w kościele, a z chorą pojechała do szpitala. Przepuściłem wszystkich stojących w kolejce do spowiedzi i jako ostatni podszedłem do konfesjonału. Moja spowiedź trwała nie mniej, nie więcej, tylko dwie godziny.

 

O, to byłeś niezłym grzesznikiem!...

To prawda. Robiliśmy z kolegami wiele różnych, i mało chwalebnych rzeczy, z których pamiętam tylko to, jak nocą straszyliśmy ludzi idących szosą. Gdy ktoś się zbliżał, rzucaliśmy kamienie na asfalt. Idący z krzykiem uciekali do domów. Chuliganiłem się tak około roku. Potem trochę się uspokoiłem, ale w szkole często się biłem.

Spowiadając się cały czas myślałem, że nie otrzymam rozgrzeszenia i ksiądz mi powie -- odejdź! W końcu, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu spowiednik powiedział mi, że zostanę księdzem. Tej jego wypowiedzi nie potraktowałem na serio. Nie miałem jeszcze skończonej szkoły. Nic nie wiedziałem o seminarium duchownym. Gdy o tym powiedziałem, on spokojnie oświadczył, że przyjdzie czas i pójdziesz do seminarium. Wróciłem z mamą do Murafy i dalej chodziłem do szkoły i pasłem bydło.

Kiedy na stałe przyjechał do nas ksiądz Darzycki, było to chyba w 1953 roku, wtedy moja religijność zaczęła się pogłębiać. Dotąd wszystko, co robiłem miało charakter zewnętrzny. Ale gdy nagrzeszyłem, bałem się iść do księdza Darzyckiego do spowiedzi i jeździłem do Winnicy, by wyspowiadać się u księdza Wysokińskiego. Po spowiedzi on zawsze mówił mi, że będę księdzem.

 

Co się działo później?

Zanim o tym powiem, muszę jeszcze wrócić do lat dziecięcych. Byłem bardzo wstydliwy -- nieśmiały, gdy byli u nas jacyś goście, nie chciałem wejść do mieszkania. Matka musiała mnie nieledwie siłą wciągać do izby. Kiedy podrosłem, ciągle się z kimś wojowałem. Ale najwięcej awantur było z najstarszą siostrą, co doprowadzało moją mamę do rozpaczy. Gdy wyjeżdżała, to zawsze nas prosiła: -- Tylko się nie bijcie. Biłem się też z kolegami. Gdy miałem osiemnaście lat bardzo lubiłem śpiewać. Chodziłem też po zabawach. Czasem tańczyłem, miałem dużo kolegów i koleżanek.

 

Z tego co opowiedziałeś wynika, że byłeś niezłym gagatkiem.

To prawda. Potem jednak przyszła na mnie jakaś apatia. Koledzy, śpiew i zabawy przestały mnie interesować. Czasem nawet płakałem.

W tym okresie pojawiły się pytania: kim to ja będę? Wyobrażałem sobie, że zostanę dyrektorem, będę miał wspaniały samochód i piękną żonę, że będę żył na wyższym szczeblu. Potem, gdy przyjechał ksiądz Darzycki, coś się we mnie przełamało -- odmieniło. Zacząłem intensywnie zajmować się sprawami wiary. Czytałem dużo książek religijnych. Przeczytałem "O naśladowaniu Chrystusa". Nastąpił u mnie jakiś przełom. Postanowiłem, że będę księdzem lub zakonnikiem.

Ksiądz Darzycki przebywał w Murafie trzy lata. Nie lubił mnie jako ministranta i chłopca. O wiele bardziej cenił mojego kolegę, także ministranta. To mnie bardzo bolało. Poza tym, my byliśmy jednak biedni. Najbiedniejsi z całej naszej rodziny. Z tego powodu moja matka często płakała.

W dziesiątej klasie, postanowiłem przez trzydzieści dni modlić się do Matki Bożej przed figurą, która była na cmentarzu, by wyprosić sobie łaskę powołania. Wstawałem o godz. 6.00 rano, by skończyć moją modlitwę na cmentarzu do godziny 7.00, zanim ludzie będą szli do pracy. Nie chciałem bowiem, żeby mnie ktoś zauważył. Na cmentarzu siedziałem w krzakach przed figurką Matki Bożej i śpiewałem godzinki. Ludzie jednak zauważyli, że ja rano wstaję i chodzę na cmentarz. Powiedzieli o tym mojej matce. Pytała, dlaczego to robię, ale ja się nie przyznałem. Zresztą, nie było to nic nadzwyczajnego. Ludzie u nas często obchodzili cmentarz, modląc się za dusze zmarłych. Taki był obyczaj. W czerwcu zacząłem śpiewać godzinki do Serca Pana Jezusa. Mówiłem sobie, że widomym znakiem, iż Bóg chce, bym wstąpił do seminarium będzie to, jeżeli uda mi się wyjechać do Rygi. W Rydze bowiem było seminarium.

W tym czasie władze świeckie usunęły z Murafy księdza Darzyckiego, a my jeździliśmy do kościoła do Żmerynki odległej od nas 30 km, gdzie pracował ksiądz Wojciech Olszowski, obecny biskup. Pewnego dnia porozmawiałem z nim o moim zamiarze wstąpienia do seminarium w Rydze. Ksiądz zapoznał mnie z siostrami honoratkami, które pracowały w Rydze. Siostry obiecały mi pomóc, i rzeczywiście pomogły w wyjeździe do tego miasta. Gdy nadeszły wakacje, razem z dwoma kolegami wybrałem się do Rygi.

 

Czy nie miałeś przeszkód ze strony dyrektora szkoły, z powodu twojej pobożności i chodzenia do kościoła?

Dyrektor raz po raz wzywał mnie do siebie i rugał z tego powodu. W szkole też pojawiły się moje karykatury. Rysowano moją podobiznę na klęczkach ze złożonymi rękami i aureolą nad głową.

Gdy kończyłem dziesiątą klasę, dyrektor namawiał mnie, żebym poszedł do Instytutu Budowlanego w Kijowie, gdzie uczył się jego syn. Szybko się jednak zorientowałem, że to nie była sprawa jego sympatii do mnie i chęć pomocy, ale nakaz władz politycznych, bym przypadkiem nie wstąpił do seminarium.

 

Czyli był to pierwszy sygnał, że ktoś nad tobą "czuwa"...

Tak, ale od dzieciństwa żyjąc w tym systemie, początkowo nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak byliśmy inwigilowani, i czym ta "opieka" odnośnych organów może być dla mnie. Dopiero wtedy doszło do mojej świadomości, że moje życie "wesołego" ale i pobożnego młodzieńca było kontrolowane.

W końcu jednak poszedłem do tego instytutu i uczyłem się tam od września do marca 1959 roku. Później rzuciłem instytut i wyjechałem do Rygi. Tam zacząłem pracować na kolei. Potem wzięto mnie do wojska, w którym byłem tylko rok, gdyż matka, jako rencistka, prosiła o zwolnienie mnie z wojska. Rzeczywiście takie zwolnienie otrzymałem i przyjechałem do matki. Po odwiedzinach w domu wróciłem do Rygi i podjąłem pracę na dźwigach w stoczni. Pracowałem tam przez siedem lat.

 

 
WSTĘP II. DROGA DO KAPŁAŃSTWA


początek strony
© 1996-1997 Mateusz