MĘCZEŃSTWO, DO KTÓREGO WEZWANY JEST KAŻDY CHRZEŚCIJANIN |
|
Proszę mi okazać cierpliwość, bo chciałbym najpierw jakby przygotować grunt, na którym spróbuję zbudować swoją odpowiedź na zadane mi pytanie. Zacznijmy od banalnego stwierdzenia, że człowiek -- chce czy nie chce -- nieustannie składa jakieś świadectwo o sobie: świadectwo swojej życzliwości dla bliźnich lub swojego egoizmu, swoich poglądów lub ich braku, poświęcenia lub lenistwa, wiedzy lub ignorancji. Często jest to jednak świadectwo zniekształcone. Staramy się bowiem ukryć przed ludźmi to, co w nas złe, próbujemy też udawać lepszych, niż jesteśmy naprawdę. Ignorant potrafi niekiedy olśnić innych swoją rzekomą erudycją, cham -- nie każdy, rzecz jasna -- potrafi udawać dżentelmena, a sobek człowieka bezinteresownego. Świat jest jednak Boży i nie da się na tym Bożym świecie kłamać idealnie. Zwykle od samego początku człowiek promieniuje jednak autentyczną prawdą o sobie, zaś kłamstwo -- nawet jeśli na jakiś czas znalazło uznanie prędzej czy później się kruszy i ujawnia swoją pozorność i bezczelność. Na razie mówimy tylko o świadectwie, które człowiek składa sam o sobie i to nie o swoich dokonaniach wewnętrznych, ale o swoim wnętrzu. Otóż trzeba być skąpym w dawaniu takiego świadectwa. Jedynym chyba wyjątkiem, kiedy bezpośrednie świadczenie o swoim wnętrzu ma sens pozytywny, jest szczera spowiedź (zwłaszcza sakramentalna), w której szukam prawdy o sobie, aby stawać się lepszym. We wszystkich innych przypadkach, ilekroć głównym moim celem jest złożenie świadectwa o moim wnętrzu, praktycznie nie ma wątpliwości, że jest to świadectwo zakłamane. "Strzeżcie się, żebyście sprawiedliwości waszej nie czynili przed ludźmi po to, aby was widzieli" (Mt 6,1). Dobro, które jest we mnie, autentycznie promieniuje dopiero wówczas, kiedy dzieje się to bez mojej wiedzy i nie jest przeze mnie zamierzone. "Nie może ukryć się miasto położone na górze" (Mt 5,14). Jeśli jest we mnie światło, to będzie ono świeciło przed ludźmi siłą swojej natury, ludzie je zobaczą i to pomoże im zbliżyć się do Boga. Tylko czy to światło we mnie jest? Otóż szczególnie groźną formą zakłamanego świadectwa, jakie człowiek składa o swoim wnętrzu, jest świadectwo składane własnemu sumieniu. Człowiek usiłuje mianowicie wmówić swojemu sumieniu, że jego postępowanie jest sprawiedliwe. Tymczasem powinno być odwrotnie: powinienem wsłuchiwać się w głos mojego sumienia, żeby nie zagłuszyć świadectwa, które ono o mnie wydaje. Chrześcijaninowi, jeśli tylko prawdziwie uwierzył słowu Bożemu, oszczędzone są liczne ciemności, jakich mogą zaznawać inni ludzie. Pouczenia słowa Bożego, nawet jeśli czasem wydadzą się trudne lub bardzo trudne, to w każdym razie pomagają jednoznacznie odróżnić dobro od zła. Sumienie oświetlone słowem Bożym wydaje świadectwo szczególnie autentyczne. Jednak co to wszystko ma wspólnego z Pani zapytaniem? Proszę Pani, zgubi nam się sama istota męczeństwa, jeśli nie zrozumiemy, że jego początkiem jest świadectwo, które nasze sumienie daje Chrystusowi oraz nam samym. Świadectwo, które sumienie męczennika daje Chrystusowi, brzmi następująco: "Jezu Chryste, Ty prawdziwie jesteś Synem Bożym i Zbawicielem ludzi, i prawdziwa jest Twoja obietnica, że jeśli tylko będę się Ciebie trzymał, nikt nie jest w stanie zadać mi krzywdy ostatecznej ani zagasić światła, jakie Ty sam we mnie zaświeciłeś". Zaś samemu męczennikowi sumienie daje świadectwo, że nawet w tej udręce jest on -- choć sam z siebie słaby i grzeszny -- dzięki łasce Bożej wierny Chrystusowi. Świadectwo to oczywiście promieniuje na zewnątrz, ale nie po to męczennik składa swoje świadectwo, żeby nim promieniować; to się dzieje jakby ubocznie. Nie wszyscy zresztą potrafią zobaczyć świadectwo męczennika. Banalna to prawda, że aby coś widzieć, trzeba mieć oczy. Kto zaślepił oczy swej duszy nienawiścią, strachem albo wygodnictwem, nawet nie zauważy tej wielkiej mocy ducha, która objawiła się w jego obecności. I wartość męczeństwa wcale nie ulega przez to pomniejszeniu. W męczeństwie po prostu obiektywnie dobro zwyciężyło nad złem, miłość nad nienawiścią, łaska Boża nad ludzkim grzechem. Nie będzie dziury w niebie, jeśli złoczyńca tego nie zauważy, natomiast będzie wielka radość w niebie, jeśli obiektywne zwycięstwo dobra i łaski Bożej w męczenniku przyczyni się do nawrócenia złoczyńcy. Istotą męczeństwa jest bardziej duch, który ożywia ofiarę z własnego życia, niż samo oddanie życia. Wielką rzeczą jest oddać życie z miłości. "Nie ma większej miłości niż ta, gdy ktoś życie oddaje za przyjaciół" (J 15,13). Jednak ludzie potrafią oddawać swoje życie dla wartości bardzo wątpliwych i z powodów nawet błahych, i -- choć przykro to powiedzieć -- nie ma w tym nic wielkiego. Jeden z hitlerowskich profesorów medycyny, skazany w Norymberdze za uśmiercanie osób upośledzonych i do końca przeświadczony o tym, że niczego złego się nie dopuścił, zawołał pod szubienicą: "Niech żyją Niemcy" W moim odczuciu złożył on życie na ołtarzu fanatyzmu, a tak wzniosły okrzyk był w jego ustach zwykłym błazeństwem. Weźmy przypadek dla Europejczyka egzotyczny. Oto samuraj, żeby się zemścić na swoim wrogu, popełnia pod jego drzwiami harakiri. Przecież normalny człowiek jest do tego niezdolny, to wymaga ponadludzkiej siły ducha! -- zawołamy w pierwszym odruchu. Ale kiedy się nad tym zastanowić, zapewne dojdziemy do wniosku, że wystarczy do tego ćwiczyć się intensywnie w próżności i w nienawiści oraz rozbudzić w sobie pewien określony zespół skłonności patologicznych. Albo co sądzie o Kozaku, który skazany przez swojego atamana za rozbój na straszliwą śmierć na palu, uważał za najwyższy obowiązek honoru umierać dziarsko i z fasonem? Wydaje mi się, że jest to ciekawy problem psychologiczny i chyba nic więcej. Zarazem jednak z radością przyznajemy, że istnieją -- tak nam się wydaje, choć ostatecznie jeden Bóg o tym wie -- prawdziwi męczennicy również poza chrześcijaństwem. Są to ci wszyscy, którzy własnym życiem zaświadczyli o tym, że świat jest Boży i że człowiek nie podlega przymusowi czynienia zła. Są to świadkowie prawdy, która przecież nie przestaje być prawdą wskutek tego, że ktoś ją odrzuca i za nią prześladuje. Są to również świadkowie sprawiedliwości, która nakazuje ująć się za słabym i prześladowanym, nawet gdyby samemu przyszło z tego powodu ucierpieć. Kiepscy byliby z nas chrześcijanie, gdybyśmy nie umieli lub, co gorsza, nie chcieli cieszyć się wszelkim autentycznym dobrem, które dzieje się poza granicami widzialnego Kościoła. Przecież Bóg jest Stwórcą wszystkich ludzi i nie tylko chrześcijan uzdolnił do dobrego. Również Chrystus, leczący i umacniający nasze zdolności do dobrego, "jest Zbawcą wszystkich ludzi -- choć, o tym też nie zapominajmy -- zwłaszcza wierzących" (1 Tm 4,10). Wróćmy do poprzedniego wątku. Wyobraźmy sobie, że kogoś zdenerwowało to, że tak łatwo podsumowałem dziarskie umieranie Kozaka, i powiada mi tak: A może śmierć męczenników za wiarę to także -- przynajmniej w niektórych przypadkach -- ciekawy problem psychologiczny i nic więcej? Na tak postawiony problem nasuwają mi się dwie odpowiedzi. Jedna spontaniczna i bardziej powierzchowna, druga po namyśle i, jak sądzę, rzeczywiście istotna. Otóż spontanicznie ciśnie mi się pod pióro odpowiedź następująca: "Człowieku, czy Ty nie masz własnych zmartwień, że musisz się jeszcze martwić za Pana Boga? Pan Bóg na pewno dobrze wie, co w męczeństwie Jego wyznawców płynęło z Jego Ducha i czy nie było tam czysto psychicznego, a więc bezwartościowego duchowo, nadmuchiwania się. Jeśli zaś trudno Ci oprzeć się ochocie osądzania męczenników, radzę Ci zastanowić się nad tym, czy nie przyłączasz się w ten sposób do tamtych historycznych widzów, którzy przyszli do amfiteatru, żeby rozerwać się oglądaniem ich śmierci". Ale odpowiedź istotna idzie głębiej. Jako chrześcijaninowi nie bardzo wolno mi patrzeć na dokonania męczenników w oderwaniu od moich własnych doświadczeń religijnych. Wiara mi mówi, że jestem wątpliwym, a w każdym razie bardzo powierzchownym chrześcijaninem, dopóki moje sumienie nie trwa w następującym świadectwie, składanym Chrystusowi: "Wierzę głęboko, Panie Jezu, że Twoje przykazania są zawsze prawdziwe i słuszne. Wierzę głęboko, że korzenie zła są już przez Ciebie ostatecznie podcięte i nieprawdą jest, jakoby ktokolwiek kiedykolwiek musiał czynić zło. Wierzę głęboko, że żadne zło, dopóki z Tobą będę związany, nie odbierze sensu mojemu życiu, bo po prostu Ty do tego nie dopuścisz. Co więcej, wierzę głęboko, że zło -- którego oczywiście nie chcę i którego jako słaby człowiek się lękam -- które na mnie spadło lub którego jeszcze doznam, za łaską Twoją obróci się na moją korzyść". Pouczenia słowa Bożego na ten temat są aż niepokojąco proste: "Któż wam zaszkodzi, jeśli gorliwi będziecie w czynieniu dobrze? A choćbyście nawet coś wycierpieli dla sprawiedliwości, błogosławieni jesteście" (1 P 3,13n). Co to praktycznie znaczy? Znaczy to na przykład, że jeśli zostałem niesprawiedliwie porzucony przez współmałżonka to nie powiem sobie, iż życie ma swoje prawa i nie będę zakładał nowej rodziny, tylko swoje dalsze życie zawierzę Chrystusowi i w Jego Duchu będę je próbował sobie ułożyć. Znaczy to, że nie będę za pomocą łapówki czy innej brudnej metody naruszał zasad społecznej sprawiedliwości. Że pozwolę urodzić się dziecku, nawet jeśli mam praktyczną pewność, iż będzie ono upośledzone. Że wyrzucę z mojego moralnego myślenia pogański, wprost sprzeciwiający się Ewangelii argument: "ideały są piękne, ale trzeba być realistą". I tak dalej, i tak dalej. W tym sensie my wszyscy -- ochrzczeni -- powinniśmy być świadkami Chrystusa. (Tak Pismo Święte nazywa męczenników; polskie słowo "męczennik" nadmiernie podkreśla zewnętrzną cenę, jaką niekiedy trzeba płacić za taką postawę). Uwierzmy, że jest to postawa możliwa dla mnie i dla Ciebie. Co więcej, że nie jest ona tak trudna, jakby w pierwszym odruchu mogło się wydawać. Przecież Chrystus naprawdę żyje i naprawdę chce nas wspomagać; nie jest On jakąś tylko ideą, której prawdziwość sobie wmówiliśmy. Owszem, w jakimś sensie jest to postawa trudna, ale to trochę tak, jak trudne jest pływanie dla człowieka, który nie umie jeszcze pływać. Nie lękajmy się tych głębi, na które zaprasza nas Chrystus. A przekonamy się, że są one przeznaczone nie dla nadzwyczajnych bohaterów, ale dla zwykłych, słabych ludzi. Właśnie takich jak my. Kiedyś wielkie wrażenie zrobiło na mnie wyznanie matki czworga dzieci, która mi powiedziała: "Ja wcale nie pragnę, żeby moim dzieciom dobrze się powodziło; chciałabym tylko bardzo, żeby wszystkie były uczciwe i blisko Boga". A mówiła to, patrząc z czułością na swoje najmniejsze. Z pewnością nie chciała ona, żeby jej dzieciom źle się powodziło. Ona tylko starała się odróżnić to, co ważne, od tego, co najważniejsze. Jeśli naszym dzieciom na patronów dajemy męczenników, to oczywiście nie dlatego, żebyśmy pragnęli dla nich śmierci męczeńskiej. Jednak powinniśmy pragnąć dla nich (dla wszystkich zresztą naszych dzieci, i dla samego siebie -- rzecz jasna również) tego, co w postawie męczenników było istotne: bezwarunkowej wierności Chrystusowi i odmowy jakichkolwiek flirtów ze złem. Bo jeśli jest odwrotnie, jeśli uczymy nasze dzieci postawy, iż "ideały są piękne, ale życie ma swoje prawa", wówczas nie pomoże nam nawet to, że czcimy męczenników. W takim przypadku właśnie przeciwko nam powiedział Pan Jezus swoje przekleństwo: "Budujecie groby prorokom i ozdabiacie grobowce sprawiedliwych i mówicie: <Gdybyśmy żyli za czasów naszych przodków, nie bylibyśmy ich wspólnikami w zabójstwie proroków!> Przez to sami przyznajecie, że jesteście potomkami tych, którzy mordowali proroków. Dopełnijcie i wy miary waszych przodków! Węże, plemię żmijowe, jak wy możecie ujść potępienia w piekle?" (Mt 23,29-33) Jednak raz jeszcze z naciskiem podkreślam, że męczennik to nie jest taki człowiek, który daje się zabić. To raczej taki człowiek, który uwierzył do końca, że dzięki Chrystusowi dobro jest mocniejsze od zła, i trwa w tej postawie nawet wówczas, kiedy za nią zabijają. I -- błogosławiony paradoks -- zawsze dobrze na tym wychodzi: dla wiary jest to oczywiste, ale jakoś dostrzegalne jest to nawet w sferze empirycznej. To jednak nie jest bez powodu, iż żaden męczennik nie chciałby się zamienić miejscem ze swym prześladowcą. O czymś to świadczy. A świadczy to po prostu o tym, że dzięki Chrystusowi dobro naprawdę stało się mocniejsze od zła. Prawda ta dotyczy również tych -- nie waham się użyć tego słowa -- męczenników, którzy składają Chrystusowi świadectwo nie wśród prześladowań, ale w różnych, nieraz całkiem banalnych sytuacjach, w których wierność ewangelicznym przykazaniom wydaje się ponad ludzkie siły. To może najbardziej do nich odnoszą się wspaniałe słowa z Listu do Rzymian: "Z tymi, którzy Go miłują, Bóg współdziała we wszystkim dla ich dobra" (8,28). Żarliwa ta wypowiedź doczekała się oczywiście licznych żarliwych komentarzy. Posłuchajmy, jak skomentował te słowa św. Tomasz z Akwinu: "Wszystkie zdarzenia, zarówno te, które dotyczą ich samych, jak związane z innymi rzeczami, w całości przyczyniają się do ich dobra. W ten sposób uzyskują prawdziwość słowa Księgi Przysłów: <Głupiec będzie służył mądremu> (11,29). Albowiem nawet zło czynione przez grzeszników przyczynia się do dobra sprawiedliwych. Powiada Pismo Święte, że Bóg szczególnie troszczy się o sprawiedliwych: Oczy Pana zwrócone na sprawiedliwych (Ps 34,16). W ten mianowicie sposób o nich się troszczy, że nie dopuści na nich żadnego zła, które by się nie obróciło na ich dobro" (Wykład Listu do Rzymian, 697).
|
Pytania nieobojętne: spis treści
|
początek strony (c) 1996-1998 Mateusz |