DWIE PRZYNALEŻNOŚCI DO KOŚCIOŁA |
|
Przypatruję się zarzutowi Pańskiego znajomego i widzę, że to nie tylko zarzut. Jest to niecierpliwe wezwanie, żeby w poszukiwaniach duchowych nie liczyć się z autorytetem Kościoła, żeby być gotowym nawet do porzucenia Kościoła. Nakłada się ono jednak na inne wezwanie: do poszukiwań duchowych, do przezwyciężenia gnuśności. Zatem niektórym ludziom Kościół i przynależność do Kościoła jawi się jako przeszkoda dla rozwoju duchowego! Stwierdzenie tego faktu pobudza mnie do postawienia dwóch pytań. Po pierwsze, dlaczego ja tak bardzo przejmuję się takimi opiniami? Dlaczego czuję tyle bólu, ilekroć słyszę, że ktoś porzuca Kościół, w przekonaniu, że poza Kościołem znajdzie lepsze warunki dla duchowego rozwoju? I pytanie drugie: A może do pojawienia się takich postaw przyczynia się jakaś rzeczywista gnuśność duchowa, panująca niekiedy w naszych katolickich wspólnotach? Na pierwsze pytanie potrafię odpowiedzieć dokładnie. Niepokój i wręcz ból, jaki przeżywam z powodu czyjegoś odejścia z Kościoła, bierze się stąd, że ja naprawdę wierzę w Chrystusa. Że nie umiem i nie chcę zamknąć Chrystusa w przestrzeni moich przekonań, ale wierzę głęboko, że On żyje i jest Zbawicielem wszystkich ludzi, i że jest to niezależne od naszej wiary lub niewiary w Niego. Wierzę całym sercem, że Chrystus naprawdę jest Synem Bożym, a nie tylko w to, że ja Go za Syna Bożego uznaję. Tak samo wierzę, że Chrystus naprawdę założył Kościół -- a więc chodzi tu o coś nieporównanie więcej niż tylko o to, że Kościół uważa się za wspólnotę przez Niego założoną. Wierzę zatem, że szczególnie w Kościele można się spotkać z Chrystusem żywym, który obdarza nas swoją Prawdą i Mocą. Gdyby Kościół w sposób istotny zbłądził w nauczaniu wiary albo gdyby mój niedorozwój duchowy jako księdza pozbawił sakramenty, których udzielam, mocy Bożej, znaczyłoby to, że bramy piekielne odniosły zwycięstwo nad Kościołem. Otóż ja wierzę głęboko, że to nie stanie się nigdy, bo sam Chrystus, Syn Boży, obiecał Kościołowi, że bramy piekielne go nie zwyciężą. Z tego powodu staram się otworzyć swoje serce na całe nauczanie wiary, którą głosi mi Kościół. Ten wzgląd -- uwierzenie Chrystusowi, że bramy piekielne nie zwyciężą Kościoła -- każe mi wobec dogmatów Kościoła zająć podobną postawę, jaką ma uczony wobec faktów. Kiedy uczony natrafi na fakty, które nie zgadzają się z jego oczekiwaniami, nie przemilczy ich przecież ani nie naciągnie do swoich założeń. Przeciwnie, ucieszy się tym: pojawienie się faktów niezgodnych z jego dotychczasową teorią daje mu możliwość pogłębienia teorii, takiego jej przekształcenia, aby prawdziwiej oddawała badaną przez niego rzeczywistość. Tylko kiepski uczony jest tak przywiązany do swoich poglądów, że gotów jest raczej nie dostrzegać niewygodnych faktów lub je bagatelizować, niż zrezygnować z przeświadczeń, do których się przywiązał. Osobiste poglądy liczą się dla niego więcej niż fakty. Tacy uczeni przyczyniają się do skostnienia nauki. Na szczęście jednak prędzej czy później -- jeśli nie oni sami, to ich uczniowie -- muszą ustąpić wobec naporu rzeczywistości. W jednym tylko przypadku wierność dogmatom wiary nie ma sensu: jeśli wynika ona z innych powodów niż uwierzenie Chrystusowi, że bramy piekielne nie przemogą Kościoła. Przyjmować nauczanie Kościoła i nie opierać tego na wierze w Chrystusa to tak, jakby budowę domu zaczynać od dachu. To prawda, że dach jest niezbędny, że bez dachu dom jest praktycznie nie do użytku, niemniej budowanie domu wypadałoby zacząć od fundamentów. Jeśli zaś wierzę Chrystusowi, że Jego słowa o założeniu Kościoła potężniejszego niż bramy piekielne nie były rzucone na wiatr, to nie tylko staram się nauczanie Kościoła przyjmować w całej rozciągłości. Postawa ta okazuje się szansą dla mojej wiary, wynika z niej bowiem wewnętrzny przymus do nieustannych duchowych poszukiwań. Przyjmując taką postawę, raz po raz spostrzegam, że jakąś prawdę wiary wyznaję w sposób jałowy, że nic praktycznie z wyznawania tej prawdy dla mnie nie wynika. Staram się wówczas jakoś zmobilizować i dotrzeć do wody żywej, jaka z tej prawdy płynie. Bo przecież niemożliwe jest, żeby Kościół nauczał w imieniu Chrystusa jakiejś prawdy, która niczego ludziom nie daje. Czasem znów zauważam, że ja w swoich poglądach mijam się z nauczaniem Kościoła. Jeśli swoje poglądy stawiam ponad nauczanie Kościoła, warto wówczas zapytać samego siebie, czy ja jeszcze wierzę słowom Chrystusa, że bramy piekielne nie zwyciężą Kościoła. Ale z kolei byłbym człowiekiem duchowo tępym, gdybym próbował wówczas zadać gwałt swojemu rozumowi albo swojemu zmysłowi rzeczywistości i na siłę postawił dogmat wiary ponad swoje przekonania. Raczej powinienem się wówczas zachować trochę jak uczony, który odkrywa fakt niezgodny ze swoim dotychczasowym obrazem badanej rzeczywistości. Sytuacja taka stwarza niepowtarzalną szansę głębszego wniknięcia w tę rzeczywistość. Podobnie będzie z moją wiarą: dzięki włączeniu danego dogmatu lub danego wymogu moralnego w całokształt mojej wiary mogę istotnie przybliżyć się do Chrystusa. Krótko mówiąc, można wyodrębnić dwa modelowe sposoby przynależności do Kościoła: albo swoją przynależność do Kościoła przeżywam jako szansę różnorakiego spotkania z żywym Chrystusem, albo o tym zapominam. W tym drugim przypadku Kościół jest dla mnie głównie jakąś organizacją religijną, do której przynależność daje mi jakąś satysfakcję, w której zaspokajam lepiej lub gorzej moje religijne potrzeby i której wymogi -- zarówno doktrynalne, jak moralne -- przyjmuję tylko w takim stopniu, w jakim uważam to za stosowne. Zapewne ludzie, którzy porzucają Kościół, widzą go w tej drugiej perspektywie. Nie mogę wykluczyć tego, że ponoszą oni jakąś część winy za to, że ich obraz Kościoła tak daleko odbiega od tego, czym Kościół jest naprawdę. Ale interesuje mnie raczej własna wina oraz wina moich współbraci w wierze: może my sami -- swoją niewiernością Chrystusowi, swoim duchowym lenistwem -- przyczyniamy się do tego, że taki obraz Kościoła ukształtował się w niektórych ludziach? Powiedziałem już i jeszcze raz to powtarzam, że ogromnie boli mnie, ilekroć słyszę, że ktoś odszedł od Kościoła w kierunku na przykład buddyzmu. Pewien buddysta powiedział mi na to, że on, wręcz przeciwnie: bardzo się cieszy, kiedy słyszy, że jakiś buddysta przyjął wiarę chrześcijańską, bo -- w każdym razie -- w człowieku tym dokonał się jakiś ruch duchowy. Ufam, że powiedział mi to szczerze, że nie chodziło mu na przykład o to, żeby przelicytować mnie swoją tolerancją. Otóż wypowiedź owego buddysty nie zmieniła mojej postawy: nadal bardzo mnie boli, kiedy patrzę, że ktoś odchodzi od Kościoła i szuka swojej drogi duchowej gdzie indziej. Wiara chrześcijańska nie sprowadza się bowiem jedynie do pewnych przekonań religijnych oraz zwyczajów modlitewnych i obrzędów, którym odpowiadałby zespół przekonań, technik medytacyjnych i obrzędów buddyjskich, hinduskich czy muzułmańskich. Fundamentem wiary chrześcijańskiej jest Jezus Chrystus, Syn Boży i Zbawca wszystkich ludzi, który żyje i ma moc doprowadzić nas do życia wiecznego. Jeśli to nieprawda, to chrześcijaństwo jest religią najnędzniejszą ze wszystkich religii, bo szerzy kłamstwo i fałszywe nadzieje. Jeśli jednak Jezus Chrystus naprawdę jest Zbawicielem wszystkich ludzi, to w żadnej religii nie znajdzie się wartości tak wielkiej, która zrównoważyłaby utratę Chrystusa. Toteż dosłownie serce mi się kraje, ilekroć muszę patrzeć na to, że ktoś porzuca Kościół, w przekonaniu, że w swojej drodze do Boga poradzi sobie bez Chrystusa. Nie wykluczam tego, że my, katolicy moglibyśmy czerpać z duchowych treści i doświadczeń wyznawców innych religii znacznie więcej, niż to czynimy. Jeśli jednak wierzymy w Chrystusa, Syna Bożego, który za nas umarł i zmartwychwstał, łączność z Nim oraz Jego Kościołem musi być dla nas czymś absolutnie najważniejszym i jej musi być podporządkowane wszelkie nasze otwieranie się na wartości cudze. Warto może jeszcze zwrócić uwagę na to, że buddyści, działający wśród chrześcijan, próbują niekiedy włączyć Chrystusa w zespół swoich wierzeń, podobnie jak starożytni poganie skłonni byli niekiedy włączyć Go do swojego panteonu. Powiadają na przykład, że Chrystus jest Bodhisattwą, jednym z kolejnych wcieleń Bóstwa. W obliczu takich opinii jestem Mu tym bardziej wdzięczny za Jego obietnicę, że będzie ze swoim Kościołem po wszystkie dni, aż do skończenia świata. I uświadamiam sobie wówczas, jak jednoznacznie głosił On swoją jedyność w sprawach ludzkiego zbawienia: "Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze Mnie" (J 14,6). "Nie dano ludziom pod niebem żadnego innego imienia, w którym moglibyśmy być zbawieni" (Dz 4,12). Pokusa porzucenia Chrystusa jest niemal tak dawna, jak wiara w Niego. W różnych czasach przychodzi ona do chrześcijan inaczej. Raz w formie szyderstwa z Niego i z Jego nauki, kiedy indziej pokusa odstępstwa roi się od pochlebnych słów o Chrystusie: raz pojawia się w formie wrogości wobec wszelkiej idei religijnej, innym razem ma kształt zaproszenia do religijnej odnowy. Otóż niezależnie od tego, w jakiej formie ta pokusa przychodzi do chrześcijanina, warto sobie wówczas przypomnieć słynną scenę z Ewangelii: "Kiedy wielu uczniów Jego odeszło i już z Nim nie chodziło, rzekł Jezus do Dwunastu: <Czyż i wy chcecie odejść?> Odpowiedział Mu Szymon Piotr: <Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego!>" (J 6,66-68)
|
Pytania nieobojętne: spis treści
|
początek strony (c) 1996-1998 Mateusz |