CZY WIARA ZWIĘKSZA TRUD ŻYCIA? |
|
Ciekaw jestem, czy siostra Pani uczy swoje dziecko dzielić się z innymi otrzymaną zabawką, cukierkami itp. Gdyby była konsekwentna, powinna by tego zaniechać: przecież to mąci dziecku spontaniczną radość z otrzymanego daru! Będzie jeszcze czas -- prowadźmy dalej to absurdalne rozumowanie -- nauczyć je liczenia się z istnieniem innych, kiedy dorośnie i będzie więcej rozumiało. Czy naprawdę jednak ludzki trud niczego już więcej w sobie nie zawiera poza przekleństwem? Przecież właśnie u dziecka najwyraźniej można zobaczyć, że trud bywa również pracą poszerzania i pogłębiania samego siebie, wydobywaniem z siebie tego, co jeszcze ukryte, a szczególnie cenne. Proszę przypatrzyć się dziecku, które uczy się siadać: jakżeż ono wtedy ciężko pracuje, całe jest zasapane, używa wszystkich swoich sił, żeby osiągnąć ten trudny cel, wyznaczony mu przez naturę. Dlaczego wtedy patrzymy z radością na jego trud i jeszcze je zachęcamy do dalszych wysiłków? Bo sam widok radości malca, że wreszcie udało mu się usiąść, jest wystarczającym dowodem, iż oszczędzanie dziecku tego wysiłku byłoby czymś nieludzkim i zdarza się zapewne tylko w domach dziecka. Przypatrzmy się jeszcze sytuacjom, kiedy zachęcenie dziecka do przełamania się sprawia mu wyraźną przykrość. Matka każe na przykład dziecku poczęstować otrzymanymi cukierkami wszystkich obecnych w mieszkaniu. Wtedy twarzyczka jego czasem z rozpaczy aż się wydłuży: przecież w ten sposób utraci niemal połowę swojego skarbu, który tylko jemu był ofiarowany! Postawmy retoryczne pytanie: Czy jest to tylko tresura, wdrażająca dziecko w przyjęte przez dorosłych zasady współżycia? Oczywiście, nie! Czy nie zdarzało nam się wielokrotnie oglądać dzieci w zupełnie odmiennej sytuacji -- całe promieniujące radością, że mogą się dzielić z kimś sobie drogim i w ten sposób okazać swój entuzjazm z powodu jego obecności? Trud przełamywania egoizmu, nakazywany przez rodziców, odsłonił w dziecku głęboko leżącą w jego naturze zdolność do miłości. Ja tu mówię o pożytkach trudu w życiu dziecięcym, a przecież wchodzenie dziecka w wymiar wiary może się dokonywać równie spontanicznie i radośnie, jak stopniowe wprowadzanie go w tajniki jedzenia. Ileż poczciwej, a przecież już prawdziwie religijnej radości w jego oczach, kiedy pokazując na święty obraz, woła: "Bozia! Bozia!" Trud wiary pozna dopiero później, kiedy na przykład trzeba będzie czasami przełamać swoje lenistwo i nawet jeśli się nie chce -- klęknąć do modlitwy. Pierwsze jednak, u samego progu refleksyjnej świadomości, spotkania z Panem Bogiem są zapewne dla niego (jeśli wolno nam się domyślać z jego zachowania) wspaniałą, fascynującą przygodą. Być może jest to jakaś bardziej powszechna prawidłowość, która dotyczy nie tylko wieku dziecięcego: że spotkanie z wielkimi wartościami budzi najpierw fascynację, a dopiero później poznaje się związany z nimi trud. Przecież również dorosły konwertyta pierwszy swój okres spotkania z Bogiem przeżywa nawet w euforii, a prawie zawsze jako czas wielkiego duchowego szczęścia. Powszedni trud wiary, a nawet ciężkie noce przychodzą dopiero później. Podobnie jest chyba ze wszystkimi: Bywają młodzi ludzie, którzy długo marzą o tym, żeby zostać lekarzami, nauczycielami czy księżmi. Kiedy już to wreszcie osiągnęli, początkowo chodzą jak zauroczeni: tak im odpowiada ta praca, każdy dzień przynosi im nowe potwierdzenia, że bardzo dobrze wybrali. Ciężki trud tych zawodów poznaje się dopiero z czasem. Ciężki -- a przecież dający tyle satysfakcji! Czy nie tak samo jest z narodzinami dziecka? Młody ojciec chodzi jak zwariowany z radości, że urodziła mu się córeczka; cały świat mu się zaróżowił. Później -- zwłaszcza kiedy się urodzą następne dzieci -- jego okulary stracą różowy odcień, a nawet się zaciemnią. Czyżby wynikało stąd, że nie warto mieć dzieci, bo to tyle kosztuje? Sądzę, że jeśli ktoś za wszelką cenę chce oszczędzić dziecku trudu, każdego trudu, świadczyć to może o tym, że on sam nie dostrzega jeszcze dostatecznie różnicy między trudem przeklętym, niepotrzebnym, a sensownym, otwierającym nowe horyzonty, rozszerzającym samego nawet człowieka. Trzeba dziecku oszczędzać tego pierwszego trudu, ale chronić je przed tym drugim znaczyłoby ciężko je krzywdzić. W jednym siostra Pani ma, być może, rację. Psychologowie przestrzegają przed tym, żeby pierwszy kontakt dziecka z wiarą nie był mu narzucany. Rodzice powinni mu podpowiadać -- stosownie do jego pojętności -- że świat nie kończy się na tym, co widzialne; wolno im też sugerować pierwsze formy kontaktu z Bogiem. Ale trzeba uważnie obserwować, czy dziecko te formy akceptuje, czy ponadziemski wymiar ludzkiego życia budzi jego fascynację, czy raczkowanie w modlitwie to dla niego równie radosna przygoda, jak nauka chodzenia. Jeżeli rodzice nie pomogą mu uformować w sobie postawy wiary jako czegoś własnego, może się to fatalnie odbić w jego późniejszym życiu religijnym. I na koniec bodaj czy nie najważniejsza uwaga, związana z tematem przekazywania wiary dzieciom. Mianowicie każdy, przed kim staje to zadanie, powinien postawić sobie wówczas pytanie o swoją własną wiarę: Czym wiara jest dla mnie? Czy przenika ona i wieńczy cały sens mojego życia? Czy jest ona największą moją radością? Od odpowiedzi na te pytania istotnie zależy to, czy uda nam się własne dzieci wprowadzić we wspaniałą rzeczywistość wiary.
|
Pytania nieobojętne: spis treści
|
początek strony (c) 1996-1998 Mateusz |