LĘKI I ROZPACZE UWARUNKOWANE KULTUROWO |
|
Rzecz jasna, świadectwo Pani nie potrzebuje komentarza. Ale sprowokowała mnie Pani do złożenia mojego własnego świadectwa na ten temat. Miałem wtedy lat dziesięć, miał mi się urodzić braciszek; nas dzieci było już pięcioro, on przychodził jako szósty. Nie wiem, co przeżywała moja mama, natomiast jak dziś pamiętam, że sąsiedzi nie oszczędzali dziesięcioletniemu dzieciakowi sygnałów, że to śmiesznie i nieodpowiedzialnie, żeby w rodzinie było tak dużo dzieci. Niech Pani sobie wyobrazi dorosłą kobietę, do której domu przychodzi rówieśnik jej dziesięcioletniej córki lub syna, która zaczyna wypytywać go o to, czy to go nie wkurza, że jego mama ciągle rodzi i rodzi. Niech Pani spróbuje się domyślić, co czuje dziesięciolatek, kiedy na przystanku autobusowym docierają do niego nieżyczliwe komentarze na temat rzekomej nędzy w jego rodzinie. Jakby za mało było tej nietolerancji, jaka spotyka małżonków, którzy ośmielili się mieć więcej niż troje dzieci! Nawet tym dzieciom trzeba uświadomić, jaką mają głupią matkę i nieodpowiedzialnego ojca! List Pani przypomniał mi jeszcze świadectwo, jakie wobec tłumu ludzi złożył pewien nie znany mi mężczyzna. Było to w kościele dominikanów w Gdańsku, w roku chyba 1977. Zostałem tam zaproszony razem z profesorem Włodzimierzem Fijałkowskim na wieczór poświęcony sprawie dziecka poczętego. Wytworzyła się atmosfera pełna troski o dziecko poczęte i jego rodziców. Atmosfera ta prysła, kiedy głos zabrała pewna kobieta, która z wielkim zaangażowaniem emocjonalnym przyznała się do tego, że kiedyś przerwała ciążę i że tamtego dziecka żałuje znacznie mniej niż dorosłego syna, nad którego wychowaniem wiele się natrudziła, a który przed paru miesiącami się powiesił. Nikt się nie kwapił do przekonywania nieszczęsnej kobiety, że jej obecna tragedia w żaden sposób nie usprawiedliwia jej dawnego grzechu, nie wypadało zaś zwracać jej uwagi na to, że między tymi dwoma wydarzeniami może istnieć logiczny związek. Wtedy właśnie odezwał się ów mężczyzna. Coś bardzo dobrego było w jego postaci i kiedy się na niego patrzyło, nie można było wątpić, że wszystko, co ten prosty człowiek mówi, jest szczerą prawdą. "Cała nasza rodzina znalazła się w wypadku samochodowym -- zaczął ów pan swoją opowieść. -- Najciężej była poszkodowana żona, będąca, o czym jeszcze nie wiedzieliśmy, w pierwszych tygodniach ciąży. Lekarze podejrzewali złamanie miednicy, w związku z tym żona była kilkakrotnie prześwietlana. Kiedy okazało się, że jest w ciąży, lekarze stanowczo poradzili jej aborcję, bo po kilku rentgenach dziecko na pewno urodzi się upośledzone". Czuło się, że cały kościół wisi na wargach tego pana, kiedy opowiadał o rozterkach, jakie wtedy przeżywał. Wśród tych, których prosił o radę, nie było nikogo, kto by wyraźnie wstawiał się za dzieckiem. Rady, jakich mu udzielano, najczęściej dawały się streścić w zdaniu: "To wasza sprawa, zróbcie sobie, jak chcecie". W końcu -- ciągnął ów człowiek swą opowieść -- dojrzała w jego sercu następująca modlitwa: "Panie Boże, skoro wszyscy wyszliśmy cało z tak niebezpiecznego wypadku, to na pewno nie jest Twoją wolą, żeby zginęło to dzieciątko!" "Od tego momentu -- mówił -- zacząłem utwierdzać żonę w jej pragnieniu urodzenia tego dziecka. W środku strasznie się bałem, jakie ono będzie, i wyobrażałem sobie rzeczy najgorsze, ale żonę starałem się uspokoić i utwierdzać w niej ufność, że wszystko skończy się dobrze. W końcu nadszedł dzień porodu, dzień największego dla mnie napięcia. Chyba z dwadzieścia razy przychodziłem wtedy do szpitala. W końcu nadszedł ten moment dla mnie najważniejszy: pielęgniarka przynosi mi dziecko i dopiero wtedy cały struchlałem -- dziecko było obandażowane! Co się okazało? Córeczka urodziła się zdrowa jak rydz. Dziś już chodzi do szkoły i nigdy nie mieliśmy większego kłopotu z jej zdrowiem. A bandaże to był chyba znak od samego Pana Boga: wypadek samochodowy ani rentgeny dziecku nie zaszkodziły, natomiast przy urodzeniu lekarz przez nieostrożność naruszył mu obojczyk!" Owszem, bez trudu można sobie wyobrazić, że inna podobna sytuacja zakończyłaby się urodzeniem dziecka upośledzonego. Jednak my musimy na skalę społeczną wciąż na nowo przypominać sobie prawdy elementarne: że dziecko to nie jest towar, który w razie wykrycia braku można reklamować i wymienić albo się go po prostu pozbyć. Mądrą pracę nad kształtowaniem zwyczajnego ludzkiego stosunku do dziecka upośledzonego, również upośledzonego umysłowo, prowadzi kwartalnik Światło i Cienie. Praktycznie w każdym numerze tego kwartalnika można znaleźć dowody, że nawet w naszym społeczeństwie -- w którym króluje nieludzki przesąd, jakoby dziecko z zespołem Downa albo z inną anomalią było dzieckiem wybrakowanym -- niektórym rodzicom dziecka upośledzonego udaje się przyjąć je jako bezcenny dar Boży. Okazuje się wówczas, że również takie dziecko potrafi stać się szczęściem swoich rodziców i autentycznie ich obdarzać. Chyba za mało to sobie uświadamiamy, że niektóre lęki i rozpacze, jakie przeżywają kobiety w ciąży, wynikają głównie z uwarunkowań kulturowych. Dotyczy to zwłaszcza ciąży którejś tam z kolei, ciąży po czterdziestce oraz ciąży ze zwiększonym ryzykiem urodzenia dziecka chorego. Niekiedy lęki te są z wielkim okrucieństwem (ufam, że bezwiednym) pobudzane przez służbę medyczną. Na przykład swojego czasu do terroryzowania kobiet po czterdziestce, które znalazły się w błogosławionym stanie, była używana broszura pt. "Jak zapobiec urodzeniu się dziecka z zespołem Downa i innymi anomaliami oraz niektórymi wadami rozwojowymi?" Pana Boga wzywam na świadka, że nie jeden raz znajome kobiety mówiły mi o tym, jak za pomocą tej broszury usiłowano zatruć im radość czekania na urodzenie dziecka. Uwarunkowana kulturowo, a dogłębnie pogańska, jest również ta bezduszna obojętność, jaką odgradzamy się od kobiety przestraszonej swoją ciążą. "Ja ci radzę: rób jak chcesz" -- to jest wciąż jeszcze najbardziej powszechna rada, jaką otrzymuje kobieta, instynktownie szukająca u przyjaciół i znajomych oparcia w swoich trudnościach z zaakceptowaniem dziecka, które w sobie nosi. Z pewnością również Pani znacznie wcześniej ukochałaby swoje najmłodsze dziecko, gdyby przynajmniej jeszcze jeden człowiek próbował w tym Pani dopomóc. A zarazem aż strach pomyśleć, co by się mogło stać, gdyby również ten drugi lekarz podszedł do Pani i do Pani dziecka bezdusznie. Czasem bardzo niewiele trzeba, żeby kobieta podjęła którąś z tych, tak przecież krańcowo różnych decyzji, jaką jest urodzenie lub zabicie własnego dziecka. Musi się Pani za tego lekarza często modlić i dziękować Bogu za to, że również tacy ludzie są na świecie. Kto wie, może niniejszy tekst zainspiruje kogoś z czytelników do jakiegoś wychodzenia naprzeciw kobietom, które przeżywają przerażenie z powodu swojej ciąży. Ludzi i grup, starających się podać rękę kobiecie ciężarnej i pomóc jej w przyjęciu dziecka, jest u nas na szczęście coraz więcej. Niestety, wciąż jeszcze za mało. A co gorsza, daleko nam do przezwyciężenia społecznej obojętności, z jaką pozostawiamy kobietę ciężarną samej sobie. Bardzo tu się musimy wzajemnie uwrażliwiać i mobilizować do różnych dobrych działań.
|
Nadzieja poddawana próbom: spis treści
|
początek strony (c) 1996-1998 Mateusz |