MIESZANIE SIĘ KOŚCIOŁA DO POLITYKI |
|
Zapewne prawdziwa lekcja miałaby zupełnie inny przebieg, niż ją sobie wyobrażam, ale skoro Pani prosi, spróbuję napisać, jak poprowadziłbym taką lekcję. Otóż wyobrażam sobie, że najpierw poprosiłbym młodzież o możliwie najpełniejsze skonkretyzowanie takiego zarzutu. Warto z cierpliwością i życzliwie wsłuchać się we wszystkie pretensje do Kościoła, które młodzi ludzie w sobie noszą. Sam fakt, że nie krępują się ich głośno i bez osłonek sformułować w obecności katechety, już jest jakimś jego pedagogicznym zwycięstwem. Sądzę, że w tej, jeszcze wstępnej części rozmowy mogą samorzutnie zaistnieć dwa pozytywne fakty. Po pierwsze, ktoś spośród samej młodzieży może zauważyć przesadę lub nawet bezpodstawność niektórych obiegowych zarzutów. Po wtóre, być może któryś z uczniów podczas takiego "artyleryjskiego ostrzału" zorientuje się, że jest to atak na nasz własny Kościół, którego jesteśmy częścią. Rzecz jasna, nie powinno się zamykać oczu na wady, jakie rozpanoszyły się w mojej rodzinie, w moim narodzie, w moim Kościele, ale jeśli człowiek pamięta o swojej własnej przynależności do tej wspólnoty, jego krytyka nieraz będzie bardzo ostra, ale raczej nie będzie wypowiadana z pozycji zewnętrznego obserwatora ani sędziego. Katecheta powinien w różnych konkretnych sytuacjach dążyć do tego, żeby młodzież sobie uświadomiła niewłaściwość tej wygodnej skądinąd postawy, że katolik czuje się wobec swego Kościoła kimś z zewnątrz. Nie ma nieszczęścia, jeśli żaden z tych dwóch pozytywnych faktów nie zdarzy się od razu we wstępnej części rozmowy. Tak czy inaczej, w którymś momencie okaże się, że młodzież swoje zarzuty przedstawiła już mniej więcej wyczerpująco. Byłoby chyba błędem ze strony katechety, gdyby od razu w tym momencie zaczął je wyjaśniać (a tym bardziej z nimi polemizować). Jak sądzę, do katechety należy teraz wspólnie z młodzieżą jakoś je uporządkować. Zarzut o mieszanie się Kościoła do polityki mogą przecież wywoływać zjawiska bardzo różne. Otwarcie kaplicy w gmachu sejmu, oficjalna obecność prezydenta lub wojewody podczas mszy św. w rocznicę Konstytucji 3 Maja, czy możliwość wezwania Boga w przysiędze wojskowej to przecież coś zupełnie innego niż komentowanie w kazaniach wydarzeń politycznych, włączanie się księży w agitację przedwyborczą albo próby ingerowania przez władze kościelne w nominacje ministrów lub innych pracowników państwowych i samorządowych. A czymś jeszcze innym jest publiczny udział Kościoła w dyskusjach na temat prawnej ochrony dziecka poczętego albo ludzi umierających, czy list pasterski, piętnujący różne przejawy korupcji w naszym życiu społecznym. Pierwszy zespół zagadnień dotyczy bowiem nie tyle aktywności Kościoła w sferze polityki, co obecności religii w życiu publicznym. O tym ostatnim temacie z pewnością warto rozmawiać na lekcjach religii, zwłaszcza że w naszym społeczeństwie nie brak nietolerancyjnych tendencji do zepchnięcia religii w sferę ściśle prywatną -- a nie widać przecież powodu, dla którego ludzi religijnych należałoby przymuszać do bezreligijnego zachowywania się w życiu publicznym. Jest to jednak temat inny i trzeba mu poświęcić odrębną lekcję. Z kolei trzeci zespół zagadnień dotyczy spraw, w których Kościół ma nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek się wypowiadać. Kościół może to robić bardziej lub mniej udolnie, z większym lub mniejszym zrozumieniem współczesnej sobie mentalności, z większym lub mniejszym oporem ze strony tych, którym takie działania Kościoła się nie podobają -- ale nie wolno Kościołowi się od tego obowiązku uchylać. Kościół wypełnia swoją misję ewangeliczną, kiedy głośno protestuje przeciwko prawom i obyczajom, które stoją w bezpośredniej sprzeczności z przykazaniem "Nie zabijaj" albo kiedy angażuje się w działania na rzecz sprawiedliwości społecznej. Kto wie, czy na Pani miejscu nie spróbowałbym poczytać z młodzieżą tekstu z soborowej Konstytucji duszpasterskiej, nr 76. Sobór domaga się tam m.in. pełnej swobody Kościoła w zakresie "wydawania oceny moralnej nawet w kwestiach dotyczących spraw politycznych, kiedy domagają się tego podstawowe prawa osoby lub zbawienie dusz". Jest więcej niż prawdopodobne, że w trakcie rozmowy z młodzieżą nad tym trzecim zespołem zagadnień odczujecie wspólnie potrzebę głębszego przypatrzenia się wzajemnym relacjom między prawem i moralnością -- i przeniesiecie tę problematykę na trzecią z kolei lekcję. Wydaje mi się, że z pytaniem o aktywność polityczną Kościoła najściślej wiąże się drugi -- z wymienionych przeze mnie -- blok zagadnień: Czy wolno Kościołowi włączać się w akcję przedwyborczą? Czy wolno proboszczowi wpływać na wybór wójta, a biskupowi na nominację ministra? Czy wolno księdzu wynosić na ambonę swoje prywatne sympatie i antypatie polityczne? Warto może młodzieży zwrócić uwagę na to, że nie przychodzi nam do głowy postawić sobie pytanie, czy wolno księdzu sprawować urząd wójta lub ministra. Na ogół mało sobie uświadamiamy, że nie byłoby to sprzeczne z zasadami demokracji (bo jeśli wójtem lub ministrem może być nauczyciel, lekarz, inżynier, to dlaczego nie ksiądz?), i nieraz zresztą się zdarza, że w demokracjach zachodnich duchowni niekatoliccy spełniają różne funkcje w administracji publicznej (np. ostatnim NRD-owskim ministrem obrony był pastor luterański, a prezydent USA Carter był kaznodzieją Kościoła baptystycznego). Księży katolickich nie widać wśród urzędników państwowych lub samorządowych, bo zakazuje im tego prawo nie państwowe, ale kościelne. Kanon 285 par. 3 powiada z całą jasnością: "Duchownym zabrania się przyjmowania publicznych urzędów, z którymi łączy się udział w wykonywaniu władzy świeckiej". Otóż przeważnie tak jest, że aktywność ściśle polityczna na terenie kościelnym kłóci się raczej z dobrem Kościoła niż z zasadami demokracji. Z punktu widzenia zasad demokracji jest chyba czymś obojętnym, czy wiec przedwyborczy odbywa się w remizie strażackiej, w auli uniwersyteckiej czy w sali parafialnej. Natomiast szczególne związanie się miejscowego duchowieństwa z jakąś partią polityczną nie jest czymś obojętnym dla wspólnoty parafialnej, gdyż wierni nastawieni krytycznie do tej partii mogą poczuć się obco we własnej wspólnocie religijnej. Z punktu widzenia religijnego jest jeszcze gorzej, jeśli podziały partyjne dają o sobie znać nawet w kazaniu, czyli podczas sprawowania świętej liturgii. Wierni, którzy nie podzielają poglądów politycznych takiego kaznodziei, mogą się wówczas poczuć jakby wyrzuceni z tego Kościoła. Owszem, kogoś może wyrzucić z Kościoła również kazanie na temat nierozerwalności małżeństwa lub list pasterski, domagający się bezwzględnego, również na płaszczyźnie prawa, poszanowania życia ludzkiego. Można się wówczas zastanawiać, czy nasze głoszenie moralności ewangelicznej nie jest uwikłane w jakieś dające się naprawić ludzkie niedoskonałości, natomiast z całą pewnością Kościół nie może zaprzestać jasnego głoszenia prawdy, że małżeństwo jest z natury swojej nierozerwalne, a życie ludzkie -- święte. Jeżeli ktoś z powodu tej nauki zraża się do Kościoła, Kościół może co najwyżej zapytać tych, którzy w nim pozostali: "Czyż i wy chcecie odejść?" (J 6,67) Jednak czymś zupełnie innym jest sytuacja, kiedy niektórzy wierni przestają się czuć w Kościele jak u siebie w domu z powodu jakiejś stronniczości partyjnej albo innych zaangażowań politycznych swoich księży. Z drugiej jednak strony, problemy tego rodzaju stanowią wewnętrzną sprawę Kościoła i nie do władzy państwowej należy wymuszanie od Kościoła postawy ponadpartyjnej. Osobiście całym sercem jestem przeciwko popisywaniu się kaznodziejów swoim temperamentem politycznym oraz partyjnym zaangażowaniem księży w czasie przedwyborczym, ale zarazem byłem w najwyższym stopniu oburzony, kiedy sejm poprzedniej kadencji podjął próbę wprowadzenia do prawa wyborczego zakazu propagandy wyborczej na terenie kościołów (żeby było śmieszniej, z inicjatywą takiego zakazu wystąpili posłowie, którzy uważają się za zwolenników rozdziału Kościoła od państwa). Państwo nie powinno zajmować się zakazywaniem czegoś, co nie kłóci się z zasadami demokracji, i nie do niego należy troska o to, żeby Kościół nie zgubił swojej tożsamości. Krótko mówiąc, dobrze by było, gdyby Pani udało się pokazać swoim uczniom, że zarzut "mieszania się Kościoła do polityki" znacznie więcej powinien obchodzić katolików niż ludzi z zewnątrz. Cały szereg zarzutów na ten temat, kiedy formułowane są przez ludzi z zewnątrz, jest zwyczajnym "wsadzaniem nosa do cudzego prosa". A jeśli ludzie Kościoła mieszają się w nominacje na świeckie urzędy? Moim zdaniem, jest to podobne nadużycie, jak kiedy urzędnicy państwowi próbują ingerować w wyznaczanie biskupów i proboszczów. Ostatni Sobór wyraźnie uczy, że "wspólnota polityczna i Kościół są w swoich dziedzinach od siebie niezależne i autonomiczne" (KDK 76). Sądzę, że tylko w bardzo wyjątkowych przypadkach jedna lub druga strona mogłaby wysunąć -- jeśli to jest przewidziane prawem -- zastrzeżenia przeciwko piastowaniu jakiegoś urzędu przez osobę szczególnie kontrowersyjną. Mówię o zasadach, bo jeśli idzie o fakty, to osobiście nie wydaje mi się, żeby wtrącanie się księży i biskupów w powoływanie na urzędy świeckie stanowiło zmorę naszego życia politycznego. Gdyby się Pani udało porozmawiać mniej więcej w takim stylu na temat zaangażowania Kościoła w politykę, zapewne nie musiałaby Pani przekonywać swoich uczniów o tym, że stereotypowy zarzut o "mieszaniu się Kościoła do polityki" jest bardzo, ale to bardzo obrośnięty mitami i bezmyślnością. Po prostu uczniowie zobaczą to sami. A przy okazji warto sobie uprzytomnić, że historia zna już przypadki, że Kościół został tak bardzo sterroryzowany zarzutem mieszania się do polityki, iż potem milczał nawet w takich sytuacjach, kiedy powinien bardzo głośno protestować. Mam na myśli zwłaszcza zachowanie się Kościoła niemieckiego w okresie hitleryzmu. Myślę, że gdyby mentalność oświeceniowa przez całe pokolenia nie wpędzała religii w sferę ścisłej tylko prywatności i gdyby Kościół niemiecki nie był poraniony absurdalnymi zarzutami z okresu Kulturkampfu -- to w czasie, kiedy hitleryzm ujawnił już całą swoją nieludzkość, Kościół niemiecki mógłby odegrać rolę podobną do tej, jaką w okresie komunizmu Pan Bóg pozwolił odegrać Kościołowi polskiemu. Nie jest wykluczone, że my, Polacy, potrafimy zrobić, w "czynie społecznym", swojemu Kościołowi taki Kulturkampf, że jeśli znów przyjdzie na nas jakiś okres trudny (a przecież może się tak zdarzyć), to Kościół nasz okaże się już za słaby na to, żeby zachować się wówczas inaczej, niż zachował się Kościół niemiecki w okresie hitleryzmu. Bo tak to już jest na naszym Bożym świecie, że obrzucanie jakiejkolwiek grupy społecznej, w tym również Kościoła, niesprawiedliwymi i nie przemyślanymi zarzutami, jest nie tylko krzywdą, zadawaną tej konkretnej grupie, ale w ostatecznym rachunku prowadzi również do istotnego osłabienia całego społeczeństwa.
|
Nadzieja poddawana próbom: spis treści
|
początek strony (c) 1996-1998 Mateusz |