DOGMATY I WOLNOŚĆ SUMIENIA |
|
Język swędzi, żeby gołosłowne zarzuty i deklaracje potraktować ripostą równie stanowczą, choć niczego nie wyjaśniającą: "Kto konformistycznie ulega modnemu dzisiaj krytykowaniu nauki Kościoła, ten oddaje swoje sumienie pod kierownictwo bezosobowego ducha czasu"; "Mam własne sumienie i nie zezwolę mass mediom, żeby mi wypaczały zasady moralne"; "Nie jestem dzieckiem, żeby jakiś samozwańczy autorytet miał we mnie zachwiać zaufanie do Kościoła". Na szczęście Pan szuka nie riposty, tylko jakiegoś wyjaśnienia. Otóż zauważmy najpierw, że dyrygowanie ludzkimi przekonaniami jest faktycznie możliwe: na przykład ktoś, podsuwając drugiemu wypaczony obraz rzeczywistości, doprowadza go do przeświadczenia, że jest to obraz prawdziwy. Cynik to robi rozmyślnie, ale najczęściej dzieje się to na zasadzie ewangelicznego przysłowia: "ślepy prowadzi ślepego" (Mt 15,14). To pierwsze nazywa się manipulacją, to drugie -- szerzeniem moralnej dezorientacji. Na szczęście jednak cudze sumienie nie jest kartką papieru, na której można napisać, co się chce. Nawet kiedy ktoś ma nieczyste zamiary wobec drugiego i chciałby mu wmówić jakąś nieprawdę, nie może mu jej po prostu narzucić. Raczej usiłuje go podejść sprytnymi argumentami, tak żeby doprowadzić go w końcu do przekonania, że jest tak, jak właśnie nie jest. Manipulator nie osiągnął swego celu, dopóki jego ofiara nie uwierzyła w podsuwane jej kłamstwo. Mieć przekonania, to znaczy mieć wewnętrzny ogląd, że to a to jest prawdą. Można komuś pomóc w znalezieniu prawdy, ale autentycznych przekonań nie da się nikomu narzucić. Co najwyżej można kogoś doprowadzić do udawania jakichś przekonań (najczęściej udajemy przekonania przed samymi sobą, zresztą rzadko zdając sobie z tego sprawę: na przykład dostosowujemy przekonania do swego nagannego postępowania). Nazywa się to fałszywą świadomością lub wypaczonym sumieniem. Z powyższego jasno wynika, jak ciężkim oszczerstwem jest zarzucanie Kościołowi, że chciałby dyrygować ludzkimi sumieniami, a to na tej podstawie, że Kościół jednoznacznie naucza prawd wiary i moralności oraz nie chce umieścić w swojej nauce "żadnej rośliny, której nie sadził Ojciec Niebieski" (Mt 15,13). Owszem, może się zdarzyć, że jakiś ksiądz czy katecheta usiłuje doprowadzić kogoś do przeświadczenia o prawdzie wiary za pomocą metod niegodnych -- ale jest to zwyczajne nadużycie i ciężka obraza głoszonej w ten sposób prawdy Bożej. Może się również zdarzyć, że ktoś aprobuje prawdę wiary w fałszywej świadomości (na przykład w sposób czysto formalny i powierzchowny, z duchowego lenistwa albo spodziewając się jakiejś korzyści). Są to jednak grzechy poszczególnych ludzi i jedyne, co Kościół ma naprawdę na ten temat do powiedzenia, to wezwanie, żeby się z takich grzechów nawracać. Wydaje się jednak, że nawet niesłusznym zarzutom warto się przypatrzyć uważnie. Otóż myślę, że zarzut, jakoby uznawanie dogmatów i przykazań wiary kłóciło się z wolnością sumienia, bierze się stąd, że niektórzy katolicy sprawiają wrażenie, iż prawdy religijne wyznają jakoś inaczej, a nie z wewnętrznego przekonania. Na ogół wymienia się pięć możliwych reakcji na głoszoną nam prawdę; możemy: 1) przylgnąć do niej, uznać ją za swoje wewnętrzne przekonanie, 2) skłaniać się do niej, 3) dopuszczać jej możliwość, 4) odrzucić ją, 5) w ogóle się nią nie interesować. Tymczasem okazuje się, że istnieje jeszcze możliwość szósta: daną prawdę można uznawać pozornie, bez wewnętrznego przekonania, zamykając się na realne konsekwencje, jakie płynęłyby dla mnie, gdybym się na nią otworzył autentycznie. Niewiele dobrego da się powiedzieć o wierze człowieka, który w ten sposób przyjmuje dogmaty wiary. Człowiek taki depcze w sobie wielki dar Boży, jakim jest wolność sumienia; poniża w ten sposób zarówno wiarę, jak własną godność. Poniża wiarę -- bo w gruncie rzeczy mało obchodzi go jej prawdziwość. Ale poniża też swoją godność -- bo zachowuje się przecież jak bezduszna maszyna, która stara się nie myśleć na temat swojej wiary ani nie chce jej wprowadzać w życie: niech za mnie myślą i wierzą "fachowcy od wiary"! Jednak istnieje również autentyczne podejście do prawd i przykazań wiary. Polega ono na tym, że otwieram serce na moją wiarę i jej przykazania, one zaś rozświetlają moją codzienność, karmią moją modlitwę i coraz więcej odsłaniają przede mną swoją głębię i wewnętrzną wspaniałość. W ten sposób prawdy i przykazania wiary są dla mnie już nie tylko przeświadczeniem światopoglądowym, ale stają się realną przestrzenią, w której spotykam się z żywym i kochającym Bogiem. Wówczas jest już nie tylko tak, że moje sumienie czynnie i radośnie rozpoznaje i zgłębia prawdę Bożą, ale mieszka we mnie Nauczyciel Wewnętrzny, Duch Święty, który poznawanej przeze mnie prawdzie daje moc przemieniania mnie i zbliżania mnie do Boga. Z genialną prostotą o taką przemianę sumienia modli się Tadeusz Żukowski:
W przedstawionych przez Pana zarzutach zauważyłem jeszcze dwa inne niepokoje: lęk, że posłuszeństwo wobec nauki Kościoła zagraża może naszej duchowej suwerenności, a także lęk, że Kościół w ogóle głosi dogmaty. Otóż pierwszy z tych lęków byłby dla nas znacznie bardziej pożyteczny, gdybyśmy go skierowali we właściwą stronę: gdyby stał się w nas lękiem przed uleganiem społecznym naciskom do konformizmu (zarówno intelektualnego, jak moralnego) i gdyby wzmocnił w nas czujność i krytycyzm wobec różnych manipulacji, jakich dokonują na nas mass media oraz inne środki, kształtujące atmosferę społeczną i jej zmieniające się mody. Komu naprawdę zależy na duchowej suwerenności, niechżesz zauważy, że dzisiaj prawdziwa wierność dogmatom Kościoła wymaga zazwyczaj wielkiej odwagi, natomiast dystansowanie się wobec nich jest czymś modnym i budzi poklask. Otóż sam zdrowy rozsądek każe wątpić, ażeby można było uzyskać duchową suwerenność poprzez uleganie owczemu pędowi. Jednak to tak tylko na marginesie. Istotne, abyśmy zauważyli, iż duchowa suwerenność nie na tym polega, żeby się izolować od społecznego doświadczenia prawdy. Czym innym jest owczy pęd, a czym innym poszukiwanie prawdy wraz z innymi, czerpanie z ich doświadczeń oraz szacunek dla tej mądrości, jaka nagromadziła się poprzez całe stulecia. Ten społeczny wymiar naszego zakorzenienia w prawdzie dotyczącej spraw najważniejszych podkreślony jest nawet w języku: po grecku "sumienie" znaczy syneidesis, czyli "współwidzenie"; po łacinie -- conscientia, czyli "współwiedza". Krótko mówiąc: Kto prawdy na temat dobra i zła chce szukać sam jeden, nie oglądając się na tych, co szukali przed nim, ani na tych, co szukają obok niego, jest prawdopodobnie duchowym smarkaczem, którego bardziej niż znalezienie prawdy interesuje celebracja własnej niezwykłości. Dlaczego Kościół w ogóle głosi dogmaty? -- to ostatnie pytanie, które odnajduję między wierszami Pańskiego listu. To bardzo proste: My naprawdę wierzymy w Chrystusa! Wierzymy, że w Jezusie Chrystusie Bóg nam objawił samego siebie i że to Jezus Chrystus założył Kościół, w którym On jest "po wszystkie dni aż do skończenia świata" (Mt 28,20). Zatem prawdy najważniejszej nie musimy już szukać w ciemnościach, bo przychodzi ona do nas w świetle. Bylebyśmy tylko chcieli się coraz więcej na nią rozszerzać i pogłębiać. Czasem ta nasza pewność co do dogmatów i przykazań wiary komuś się nie podoba. Na szczęście miłość bliźniego nie wymaga tego, żeby się dostosowywać do jego gustów. Zresztą, jeśli wiara jest dla mnie czymś więcej niż grą światopoglądową paralelną do niewiary, musi istnieć gruntowna różnica między rozpoznaniem prawdy ostatecznej przez człowieka wierzącego i niewierzącego. Trafnie na tę różnicę wskazywał Adam Mickiewicz w swoich Zdaniach i uwagach:
|
Nadzieja poddawana próbom: spis treści
|
początek strony (c) 1996-1998 Mateusz |