Rozmowy o Janie Pawle II

Rozmowa VI
Próba wolności

 

 

Kiedy w roku 1991 Papież po raz czwarty przyjechał do Polski, była już zupełnie inna sytuacja niż w czasie jego poprzednich pielgrzymek. Papież po raz pierwszy przyjechał do niepodległej Rzeczypospolitej Polskiej, a nie do PRL.
Po wizycie Ojca Świętego pojawiły się głosy, że Papież tej odzyskanej wolności nie akceptuje, że nie rozumie demokracji. Głos Jana Pawła II zabrzmiał dobitnie i chwilami wręcz surowo. Biografista Papieża, Tad Szulc, twierdzi, że przyczyną tego było opublikowanie wyników sondaży, które ujawniły, że znaczna część polskiego społeczeństwa nie liczy się z głosem Kościoła w ważnych dla Papieża sprawach, takich jak aborcja czy antykoncepcja.

Jan Paweł II, jak żaden z jego poprzedników, rozumie i akceptuje demokrację, ale nie jest to akceptacja bezkrytyczna. Jest to na tyle istotny temat, że trzeba będzie mu jeszcze poświęcić osobną rozmowę. Zarazem - mam nadzieję - iż z tego o czym dotąd już mówiliśmy, dosyć wyraźnie wynika, że naprawdę myśl Papieża, nie abstrahując od politycznych, czy socjologicznych uwarunkowań, w inny, głębszy, teologiczny sposób analizuje rzeczywistość. Teza, że taki czy inny, w dodatku wcale nie odkrywczy, wynik sondażu kształtuje w istotnym stopniu katechezę papieską w czasie pielgrzymki, świadczy o płytkości analizy życzliwych nawet Papieżowi watykanologów. Co więcej wydarzenia tych lat, które upłynęły od 1991 roku, w ogromnej mierze przyznały Ojcu Świętemu rację. I choć - jak sądzę - ciągle w stopniu niewystarczającym, ale w stopniu bez porównania większym niż w 1991 rozumiemy, że demokracja jest ustrojem naprawdę trudnym, domagającym się sporego wysiłku nie tylko od elit politycznych, ale i od nas, licznej rzeszy wyborców. W 1991 roku wciąż jeszcze wydawało się prawie całemu społeczeństwu, że problemy niepodległej Rzeczpospolitej rozwiązuje uwolnienie demokratycznych procedur, że wystarczy nie cenzurować list wyborczych i uczciwie policzyć głosy w urnach, aby podstawowe problemy społeczne zostały automatycznie rozwiązane.

Dziś znacznie lepiej rozumiemy głęboki zamysł Papieża, który przyjeżdża z orędziem, że zdobytą wolność trzeba sensownie zabudować, że stabilnego państwa nie można zbudować na ruchomych piaskach, że demokracja winna być budowana na fundamentach etycznych. Powiedziałbym, że Papież, jak ongiś Mojżesz, przynosi ludowi zmierzającemu z ziemi niewoli do ziemi obiecanej, zarazem ludowi zmęczonego i sfrustrowanemu trudem tej wędrówki, tablice Prawa - Dekalog. Jan Paweł II komentując kolejne przykazania Dekalogu wyraźnie mówi, że istnieje pewien fundament, który musi pozostać niewzruszony, pewne Prawo, które zawsze musi być zachowywane. Bez tego nie postawimy na skale domu, który nazywa się Polska, a jeśli go będziemy budować na piasku, to w chwili próby łatwo może się zwalić.

 

Ale ten program Papieża część opinii publicznej odbierała jako próbę ograniczenia suwerennej woli społeczeństwa i w związku z tym - zagrożenie dla demokracji. Wielu wybitnych publicystów stawiało taką oto tezę: po okresie walki z ideologicznym wrogiem, jakim był komunizm, Kościół odsłonił swoje prawdziwe oblicze - instytucji z natury opresywnej, próbującej narzucić swoje normy społeczeństwu. Główne niebezpieczeństwo dla Polski zaczęto upatrywać fundamentalizmie religijnym, próbach przekształcenia Polski w państwo wyznaniowe. Głównym rzecznikiem takiego poglądu był Adam Michnik i inni publicyści "Gazety Wyborczej".
Kościół odwzajemniał oskarżeniami pod adresem mediów, zarzucając im nienawiść do religii i walkę z Bogiem, nie dostrzegając przy tym często różnicy między (być może niesłuszną ale przecież dopuszczalną) krytyką a bezpardonową wojną ideologiczną z Kościołem, która też miała miejsce.

Wyróżniłbym tu 3 bardzo od siebie odmienne czynniki: nieporozumienie, nieumiejętność oraz złą wolę. Nieporozumienie polegało na tym, że Kościół w PRL od dziesiątków lat broniąc praw człowieka i narodu angażował się w politykę i ogromnie wielu ludzi, a zwłaszcza cała opozycja, bardzo go do tego zachęcała. Sam dobrze znam pewną działaczkę ówczesnej opozycji, deklarującą się jako ateistkę, dzisiaj zaciekle atakującą Kościół, która w latach '70 i '80 naciskała na jak największe zaangażowanie polityczne Kościoła. Po roku '89 pomiędzy ludźmi Kościoła istniało więc całkowicie naturalne przekonanie, że skoro w kraju niesuwerennym wszyscy nas zachęcali do aktywnej obecności w życiu publicznym, to w Polsce niepodległej, do powstania której walnie się przyczyniliśmy, sytuacja Kościoła może być tylko lepsza. I nagle spotykają się z dosyć szerokim i agresywnym oporem. To budzi frustrację i podejrzliwość, że różne kręgi potraktowały Kościół instrumentalnie i teraz, kiedy poczuła się pewniej, starają się Kościół wyrzucić poza nawias społeczeństwa. Po drugiej stronie - jak się domyślam - rozumowano w taki sposób: Kościół w tych nienormalnych czasach PRL uzyskał wielki prestiż i ogromne wpływy, teraz kiedy czasy znormalniały powinien się ograniczać, a tu widzimy, że energicznie wkracza w życie publiczne. A przecież jest to tak wielka instytucja, że szybko zmajoryzuje całą tę sferę i ugrzęźniemy w Państwie wyznaniowym. Należy więc wszelkimi siłami ratować polską demokrację. Tu widzę jeden z podstawowych czynników, które spowodowały antyklerykalną histerię w pierwszych latach III Rzeczypospolitej. Drugi czynnik, to brak demokratycznego doświadczenia. W Kościele wiele osób nie dostrzegło, że polityka w kraju autorytarnym i kraju demokratycznym, to dwie różne "polityki" i w tej drugiej sytuacji Kościół, zwłaszcza duchowieństwo, winno się skoncentrować na sferze meta-politycznej. Natomiast ludzie z zewnętrza Kościoła, a także "szeroka publiczność" nie nawykli do normalnego funkcjonowania Kościoła w wolnym kraju i np. pojawienie się księży w TV, czy też kapelanów w wojsku i więzieniach, było dla nich czymś zupełnie nowym. Dlatego łatwo godzili się z podszeptami, że jest to początek szerszej strategii "konfesjonalizacji" państwa. Do tego trzeba dodać serię wystąpień ludzi, powiązanych z Kościołem, które w scenerii demokratycznej brzmiały z pewnością niefortunnie, choć dziś jasno widać, że były to incydenty i zawsze stanowiły margines działań Kościoła. Do całości tego obrazu trzeba dopisać złą wolę ludzi, których celem było konsekwentne dezawuowanie Kościoła, by nie rzec, walka z Kościołem. Ich majstersztykiem był manewr "podstawiania", wykorzystanie istniejącego w czasach PRL podziału na "my" oraz rządzący zakulisowo "oni" do zrobienie kampanii w mediach tłumaczącej, że jedyną różnicą pomiędzy PRL i III Rzeczpospolitą jest to, że "czarni" zastąpili obecnie "czerwonych".

Rekapitulując: w roku 1991 trwała pewna histeria antyklerykalna, a w bardzo niedojrzałej polskiej demokracji każda uwaga o ograniczaniu swojej wolności, czy też mówienie o etycznych ocenach procedur demokratycznych odbierane było jako fundamentalizm. Do takiej właśnie Polski przyjeżdża Papież i mówi:

zdobycie wolności to jeszcze za mało, trzeba umieć z niej dobrze korzystać. Sama wolność wypowiedzi, wolność słowa nie wystarcza trzeba też umieć wziąć odpowiedzialność za wypowiadane przez siebie słowa.

 

 

Olsztyn, 6 VI 1991 r. - wolność mówienia - wolność słowa
"Niewiele daje wolność mówienia, jeśli słowo wypowiedziane nie jest wolne. Jeśli jest spętane egocentryzmem, kłamstwem, podstępem, a może nawet nienawiścią lub pogardą dla innych - dla tych, którzy różnią się narodowością, religią albo poglądami. Niewielki będzie pożytek z mówienia i pisania, jeżeli słowo będzie używane nie po to, aby szukać prawdy i dzielić się nią, ale tylko po to, by zwyciężać w dyskusji i obronić swoje - może właśnie błędne - stanowisko.
Słowa mogą czasem wyrażać prawdę w sposób dla niej poniżający. Może zdarzyć się, że człowiek mówi jakąś prawdę po to, żeby uzasadnić swoje kłamstwo. Wielki zamęt wprowadza człowiek w nasz ludzki świat, jeśli prawdę próbuje oddać na służbę kłamstwa.

 

 

Wolność mowy - tak, wolność słowa - nie: przyzna ojciec, że takie postawienie sprawy mogło rodzić obawy o kneblowanie demokracji. Gdzie bowiem przebiega granica między tymi dwoma wolnościami? Czy można oprzeć społeczeństwo na zasadzie innej niż liberalna, która głosi, że granicą mojej wolności jest wolność drugiego człowieka?

Czy mówienie o tym, że jest źle, gdy wypowiada się słowa pełne nienawiści, pogardy, lub kłamstwa, jest kneblowaniem demokracji czy raczej służy umacnianiu demokracji? To bardzo dobra ilustracja jak bardzo wówczas wiele było w Polsce rozhisteryzowania. Papież z całą mocą stawia przed nami problem wolności. Norwid, do którego odwołuje się Papież wcześniej, nawiasem mówiąc jedyna postać którą przywołuje Papież podczas wszystkich pielgrzymek, jest filozofem i poetą wolności. Wolność słowa jest wielką wartością i ani w przemówieniach Papieża, ani w żadnym innym wystąpieniu przedstawicieli Kościoła nie było nigdy pozytywnego słowa o cenzurze, czy o ustroju autokratycznym. Ale problem wolności - wbrew temu co twierdzą liberałowie - pozostaje. Jak wykorzystamy tę wolność? Uchylanie tego pytania w współczesnych demokracjach jest być może najsubtelniejszą formą popełniania przez nie samobójstwa. Trzeba ogromnego wysiłku rodziny, szkoły, Kościoła, mediów, polityków, społecznych autorytetów, by uczyć dobrego korzystania z wolności, by pielęgnować dobre wzory korzystania z wolności.

 

Można oczywiście apelować do sumienia, wychowywać, ale czy można budować porządek prawny w państwie na rozróżnieniu złej i dobrej wolności?

Nikt nie mówi o cenzurze prewencyjnej, ale jakieś formy samoobrony społecznej muszą istnieć. Nikt też nie mówi o karaniu wszelkich nadużyć wolności, ale jej skrajne nadużycia winny być prawnie zabronione. A z drugiej strony: czy można budować porządek prawny i uczyć szacunku dla prawa na hipokryzji? Przykład: gdy chłopiec lub dziewczynka ma 14 lat i 364 dni i występuje w filmie pornograficznym lub współżyje seksualnie, to opinia publiczna, media i tzw. autorytety są oburzone. Jest to deprawowanie, wyuzdanie, molestowanie, jest to prawnie ścigana i surowo tępiona ohyda. Gdy te same dzieci mają już 14 lat i 365 dni, a więc 24 godziny później, to takie samo postępowanie jest nie tylko prawnie akceptowane, ale jest to "nowoczesne", "postępowe", "wyzwolone", a człowiek, który mówi, że to niemoralne jest "nietolerancyjnym obskurantem", i dąży do "kneblowania demokracji", a w podtekście promuje faszyzm, bo Hitler też mówił o moralności i krytykował pornografię. Nieraz widziałem tego typu "ciągi logiczne" w zachodniej i polskiej prasie. Przypominają mi się słowa znanego amerykańskiego intelektualisty żydowskiego pochodzenia (co podkreślam, by zaznaczyć, że nie jest to "klerykalny obskurant") Irvinga Kristola: "cywilizacja w której legalne jest, gdy 18-letnia dziewczyna publicznie cudzołoży w sprośnym filmie, a nielegalne, gdy czyni to za stawkę mniejszą niż minimalna płaca, sam gotuje sobie zgubę".

 

No, jeżeli się mówi: "wolność mówienia tak, ale wypowiadane słowo musi być dobre, prawdziwe, moralne" - to kryje się za tym przecież niebezpieczeństwo ograniczenia wolności słowa.

A jeżeli się tego nie mówi, to kryje się w tym niebezpieczeństwo rozpadu demokracji i idące w ślad za tym również niebezpieczeństwo ograniczenia wolności słowa. Życie bywało, bywa i będzie bywało niebezpieczne. Trzeba zatem się starać, by nie dopuścić do zaistnienia najpoważniejszych zagrożeń, a wszelkie inne niebezpieczeństwa przynajmniej minimalizować. Zarazem jednak w imię realizmu trzeba powiedzieć, że filozofia, dążąca do tego by całkowicie wyeliminować niebezpieczeństwa z życia społecznego jest naiwna i szkodliwa. Niebezpieczeństwa wyrzucane drzwiami powrócą oknem. W moim przekonaniu argumentacja, którą Pan przed chwilą zreferował, a która jest tak dziś rozpowszechniona, jest albo niechlujna intelektualnie albo podszyta złą wolą.

Jak się mówi, że nie powinno się nadużywać wolności słowa, to się jest za cenzurą, a jak się jest za cenzurą, to się jest za totalitaryzmem, a jak się jest za totalitaryzmem, to się jest za obozami koncentracyjnymi i ludobójstwem. Utytułowani, poważni ludzie piszą dziś i w glorii moralistów publicznie głoszą takie głupstwa, a niekiedy - gdy dotyczy to konkretnych osób - te głupstwa zamieniają się w zwykłe szkalowanie i pomówienia. Przeczytałem ongiś w prasie wypowiedź znanego publicysty, że Papież jest za zakazem aborcji, a aborcja jest dozwolona w Francji i USA natomiast była zakazana w Rumunii Ceaucescu. Wniosek nawet dla mało inteligentnego czytelnika nasuwał się sam: Papież odsuwa Polskę od Zachodu i chce z niej zrobić komunistyczną dyktaturę na wzór rumuński z doby Ceaucescu. To że istnieje wolność słowa i nikt jej nie kwestionuje, nie zmienia faktu, że są to nie tylko bzdury, ale i szkalowanie człowieka.

Trzeba będzie jeszcze dłużej porozmawiać o demokracji, ale podkreślmy już teraz, że żaden pontyfikat w historii tak mocno nie podjął problemu wolności i tak wyraźnie nie ukazał jak cenna i ważna jest ludzka wolność oraz tak wyraźnie nie opowiedział się za nowoczesnym państwem, w którym wszystkie swobody demokratyczne są zachowywane. Kto tego nie wie to po prostu nie zna nauczania tego pontyfikatu, albo nie chce znać.

 

Ale być może Kościół wyznaje te zasady gdy poruszamy się w sferze ogólnych deklaracji, natomiast kiedy zaczynamy urządzać ład życia społecznego w kraju takim jak Polska, kiedy trzeba podjąć konkretne decyzje, wówczas Kościół tej wolności nie tylko nie broni, ale stara się ją wręcz ograniczyć?

Wydaje mi się, że tu są pomieszane dwie sprawy. Jedna to problem wolności instytucjonalnej: tzn. żeby istniały prawne zabezpieczenia, chroniące ludzką wolność takie jak niezawisłość sądów, zakaz istnienia cenzury prewencyjnej, czy kontrola nad tajną policją. I to jest niekwestionowalne. Ale w tym momencie współczesna demokracja nabiera wody w usta - milknie. Niech każdy robi ze swoją wolnością, co mu się żywnie podoba. A istnieje jeszcze drugi problem, którego Kościół nie może zignorować, gdyż wpisane jest to w jego posłannictwo. Oto bowiem mam wolność, ale mogę z niej zrobić dobry lub zły użytek. I Kościół będzie mówił: to jest złe, a to dobre; to powinno się robić, a tego czynić nie należy, tamtego zaś wręcz się nie godzi. Jest to jednak apel do ludzkiego sumienia, apel szanujący ludzką wolność. Papież będzie stale i używając bardzo różnorodnych form nauczał, że wolność musi być odniesiona do prawdy, że to prawda nadaje wolności sens, ale że zarazem warunkiem poszukiwania i odkrywania prawdy jest poszanowanie wolności. Tak jak wolność jest konieczna, żeby dążyć do prawdy, tak samo wolność dopiero nabiera kształtu, kiedy jest skierowana ku prawdzie. Inaczej zamienia się ona w samowolę, która stara się sankcjonować amoralne decyzje, a w życiu społecznym prowadzi do atomizacji i anarchii.

 

Jeżeli dobrze rozumiem odróżnia ojciec - za Janem Pawłem II - dwa rodzaje wolności: wolność rozumianą jako wewnętrzną relację między wolą człowieka, a wartościami takimi jak prawda czy dobro oraz wolność rozumianą w sensie ściśle politycznym?

Tak, to trafna uwaga. Pewna płytkość liberalnego myślenia o wolności bierze się stąd, że wszystkie znane nam społeczeństwa, a Europa aż do czasów nowożytnych, starają się budować życie społeczne w oparciu o prawdę absolutną. Dla Europy była to prawda zawarta w Ewangelii. Niosło to wielkie wartości. Szpital, uniwersytet, czy Międzynarodowy Czerwony Krzyż, to instytucje społeczne zbudowane w efekcie wcielania w życie prawdy chrześcijańskiej. Ale niosło to też spore niebezpieczeństwa, które symbolizuje problem Inkwizycji. Po okresie wojen religijnych myśl europejska starała się zatem uwolnić życie społeczne od dominacji prawdy i zabezpieczyć ludziom przestrzeń wolności. Ale w ten sposób, wylano dziecko z kąpielą, bo uznano, że prawda jako taka jest wrogiem wolności. Ale to jedynie prawda narzucana siłą, a więc prawda zideologizowana niszczy wolność! Ideologia, nie prawda, jest wrogiem wolności! A co więcej, prawda jest warunkiem moralności, a moralność w życiu społecznym jest zarazem warunkiem racjonalności debaty publicznej oraz istniejącego w społeczeństwie zaufania. Dzięki nie bowiem możliwa jest rozmowa jak uczynić nasze życie lepszym oraz odwoływanie się do standardu, że pewnych rzeczy się nie czyni, bo są złe, a nie dlatego, że chwilowo ktoś mnie kontroluje. Etyka życia publicznego jest więc konieczna dla istnienia demokracji. Papież przekracza tę współczesną antynomią prawdy i wolności rozwijając koncepcję wolności skierowanej ku prawdzie, wolności i prawdy będących we wzajemnej współzależności. Jedna jest konieczna dla istnienia drugiej. Nie wolno zdeptać jednej kosztem drugiej.

 

Mamy zatem do czynienia, jeżeli dobrze rozumiem, z dwiema epokami: w jednej nastąpiła absolutyzacja prawdy, w drugiej - współcześnie - absolutyzacja wolności?

Tak. Ja to sobie prywatnie nazywam, że społeczeństwo weritalne zostało zastąpione przez społeczeństwo liberalne (termin "liberalny" pochodzi od łacińskiego "libertas" - wolność, a więc analogicznie od "veritas" - prawda, można utworzyć słowo "weritalny"). Papież wykracza poza dotychczasowe przeciwstawianie sobie wolności i prawdy. Mówi, że należy szanować wolność, ale że nie jest ona absolutną wartością. Dopiero wolność skierowana ku prawdzie nabiera sensu. Kościół epoki Jana Pawła II będzie dużo mówił o wewnętrznym imperatywie do uczenia się odpowiedzialnego korzystania z wolności. Nawiasem mówiąc wcale nie jest to sprzeczne z korzeniami myśli liberalnej. Jej prekursorzy, wymieńmy choćby Grocjusza, Locka, czy Smitha zawsze podkreślali, że życie społeczne ufundowane jest na odkrywanej przez rozum prawdzie absolutnej, na wartościach moralnych. Pierwszą rzeczą jest posiadać wolność, ale potem powstaje problem jak jej użyć: dobrze, czy źle, sensownie, czy bezsensownie. I uchylanie się od tego problemu - co jest typowe w teorii i praktyce społecznej naszych czasów - jest nie tylko niemądre, ale i niebezpieczne. Jak słusznie pisał w XIX wieku katolicki myśliciel Lord Acton: "wolność jest ochroną przed kontrolowaniem nas przez innych. Wymaga więc samokontroli".

 

Kiedy poruszamy się na płaszczyźnie etyki osobistej nie rodzi to specjalnych wątpliwości: można się z taką koncepcją człowieka zgadzać lub nie, ale nie stanowi ona dla nikogo zagrożenia. Problem zaczyna się wówczas, gdy zaczynamy urządzać życie społeczne. Rodzi się bowiem natychmiast pytanie, jakie ramy prawne nadać tej wolności, czy dobro i prawda mają być zasadami wyznaczającymi granice tej wolności. Przed tym problemem stała w roku 1991 młoda, polska demokracja.
Na tym tle zrodził się wówczas spór o neutralność światopoglądową państwa. Różne były jego przejawy: konflikt wokół wprowadzenia religii do szkół, spór o wartości chrześcijańskie w ustawodawstwie, wreszcie spór o to, czy Kościół może się angażować w politykę udzielając poparcia partiom politycznym. Wspólnym mianownikiem był jednak problem neutralności światopoglądowej państwa rozumianej jako zakaz narzucania norm religijnych poprzez instytucje państwa.

Papież w trakcie czwartej pielgrzymki pokazuje, że istnieją dwa bardzo odmienne rodzaje tej neutralności. Pierwszy, wedle którego neutralność rozumiana jest jako dążenie do wspólnego bytowania ludzi o różnych przekonaniach, różniących się niekiedy światopoglądem i nie dzielących tej samej wiary, w trudnej lecz wzbogacającej naród różnorodności. I drugie rozumienie neutralności, które jest niwelowaniem tej różnorodności dążące do stworzenia nagiego forum publicznego przez eliminowanie argumentacji etycznej z życia społecznego oraz odsuwanie religii na margines życia publicznego. To są dwie radykalnie różne od siebie koncepcje neutralności.

 

 

Lubaczów, 3 VI 1991 r.
"(... ) postulat neutralności światopoglądowej jest słuszny głównie w tym zakresie, że państwo powinno chronić wolność sumienia i wyznania wszystkich swoich obywateli, niezależnie od tego, jaką religię lub światopogląd oni wyznają. Ale postulat, ażeby do życia społecznego i państwowego w żaden sposób nie dopuszczać wymiaru świętości, jest postulatem ateizowania państwa i życia społecznego i niewiele ma wspólnego ze światopoglądową neutralnością.
Potrzeba wiele wzajemnej życzliwości i dobrej woli, ażeby się dopracować takich form obecności tego, co święte w życiu społecznym i państwowym, które nikogo nie będą raniły i nikogo nie uczynią obcym we własnej ojczyźnie, a tego właśnie doświadczaliśmy przez kilkadziesiąt ostatnich lat. Zarazem więc my, katolicy, prosimy o wzięcie pod uwagę naszego punktu widzenia: że bardzo wielu spośród nas czuło by się nieswojo w państwie, z którego struktur wyrzucono by Boga, a to pod pozorem światopoglądowej neutralności". (Bogu dziękujcie. (... ) s. 65)

 

 

Myślę, że stwierdzenie Papieża, iż "nie można się zgodzić na takie rozumienie neutralności światopoglądowej państwa, która oznacza wyrzucenie świętości poza nawias życia publicznego" nie budziło wówczas, w 1991 roku, zasadniczego sprzeciwu. Problem w tym, że nie tu przebiegała główna oś ówczesnych sporów. Kto bowiem chciał "wyrzucać świętość" poza nawias życia publicznego?
Obawiano się natomiast politycznego zaangażowania Kościoła, co znajdowało uzasadnienie w publicznych wypowiedziach księży czy nawet biskupów. W końcu sukces Wyborczej Akcji Katolickiej (przydomek "katolicki" użyty dla działalności politycznej wymagał przynajmniej cichej aprobaty Episkopatu) był tego widomym rezultatem. Obawy dotyczyły skutków wprowadzenia religii do szkół; budziły sprzeciw niektóre formy działalności Kościoła w instytucjach państwowych takich jak wojsko czy policja.
W jaki sposób zatem można wyznaczyć granicę między neutralnością światopoglądową państwa przyjazną wobec zróżnicowania światopoglądowego społeczeństwa, a tą neutralnością, której Papież zarzuca ukrytą ateizację życia społecznego?

Wcale nie jestem pewien czy było tak dobrze. Były w owym czasie, jak są i dzisiaj, całkiem poważne siły, które jawnie opowiadają się przeciw religii oraz Kościołowi. Były też całkiem liczne, tak jak są i dzisiaj, symptomy, po temu by sądzić, że istnieją także ludzie, którzy choć oficjalnie tego nie deklarują, ale również są nieprzychylni religii i wrogo nastawieni do Kościoła. To, co mówię nie płynie z wiary w spiskową teorię historii, ale z realizmu. Nie należy takich grup demonizować, ale nie można też być na tyle naiwnym, by nie dostrzegać problemu. Z drugiej strony, było też grono takich osób, które - dziś to lepiej wiemy, bo trzeba było empirycznej weryfikacji - wykorzystywały autorytet Kościoła, aby zaistnieć na scenie politycznej oraz pewna liczba takich ludzi, którzy brak kompetencji politycznych nadrabiali ideologizowaniem wiary i w imię "pozornego radykalizmu ewangelicznego" - cytuję sformułowania z listu Episkopatu Polski - potrafili "poniżać ludzi i potępiać". Na to wszystko nakładał się - skądinąd zrozumiały - brak doświadczenia w działaniach w demokratycznym środowisku tak ze strony wielu ludzi Kościoła, jak i na zewnątrz niego, . Zabrakło wtedy - a pewnie i dziś wciąż brakuje, choć poziom histerii się obniżył - spokojnej, racjonalnej publicznej debaty.

Zarazem dodam - na nasze, polskie, usprawiedliwienie - że problem neutralności państwa, to problem z którym borykają się wszystkie współczesne demokracje. Do niedawna żyły one w przekonaniu, że wiara i moralność są wyłącznie sprawą prywatną, ale silnie zakorzenione w społeczeństwie tradycje, obyczaje i normy społeczne limitowały apodyktyczność takiego poglądu. Teraz jednak są rozdwojone. Z jednej strony, powstawały w przekonaniu, że religię należy eliminować z życia publicznego, wspierały zatem zjawiska osłabiające znaczenie owych norm i tradycji, ale obecnie kiedy doszło do ich znacznej erozji okazuje się, że z jednej strony pojawiają się grupy ludzi, którzy chcą iść jeszcze dalej i narzucić ideologiczny agnostycyzm jako zasadę obowiązującą w życiu publicznym, a ze strony drugiej, coraz lepiej widać, że taka koncepcja życia społecznego, nie przynosi tak błogosławionych, jak oczekiwano, skutków, a niesie też wielkie zagrożenia. Jest to więc wielki dylemat współczesnej demokracji. Jest to problem także dla Kościoła. Zwłaszcza, że pytania o granice zawsze w życiu publicznym są nieostre, brakuje mu jednoznacznej odpowiedzi. Kultury narodowe obejmują wiele wątków, społeczeństwa mają swoją specyfikę, a ich consensus ulega ewolucji. Tym bardziej istotne jest nieeliminowanie tak ważnego partnera społecznej dialogu jakim jest Kościół. Tym bardziej ważne jest dostrzeżenie wielkiego znaczenia takiego dialogu i wspólne poszukiwanie najlepszych rozwiązań w wolnej, demokratycznej debacie odpowiedzialnych za dobro wspólne obywateli.

 

Czyli Kościół nie ma tutaj jednej odpowiedzi?

Ma swoje podstawowe zasady i postulaty, ale nie ma jednej ogólnie wiążącej odpowiedzi. Dlatego pytanie jest raczej takie: Czy zgadzamy się, że tworzymy pewną całość jako społeczeństwo, wspólnotę, która razem rozważa debatuje jak budować dobro wspólne, która szanuje godność wszystkich swych członków i odczuwa obowiązek solidarności wobec nich, pamiętając zwłaszcza o najsłabszych. Wspólnotę, która w praktyce życia społecznego posługuje się zasadą pomocniczości sugerującą, by wszelkie problemy rozwiązywać na jak na najniższym szczeblu, wspierając instancje niższe dopiero, gdy sobie same nie potrafią poradzić. A więc jak najwięcej przestrzeni dla osoby, potem rodziny, wszelkich form lokalnej, czy zawodowej samorządności i dopiero na końcu państwo. Jeżeli przyjmujemy taką wizję życia społecznego, to możliwa jest wspólna rozmowa obywateli nad urządzaniem własnego państwa i w takiej rozmowie ważną, a nawet bardzo ważną rolę może i powinien odgrywać Kościół.

Ale istnieje też inna, bardziej dzisiaj upowszechniana, możliwość. Wedle niej mówienie o dobru wspólnym, transcendentnej godności, czy zasadach etycznych jest zbytnio teoretyczne. Po co się nimi zajmować? Po co komplikować życie rozważaniami o dobru, czy solidarności, w których niełatwo o bardziej ogólny consesensus? Różnice między ludźmi, różnice zawodowe, płciowe, religijne, rasowe, wiekowe etc. są nieprzekraczalne i każdy ma swoją prawdę. Dopuśćmy więc na równych prawach wszystkie różnorodności, a zarazem by nikogo nie ranić, z życia publicznego wyeliminujmy wszelkie odwołania do etyki i religii i każdy sobie jakoś działa i urządza swe życie. I to jest całkiem inna forma życia społecznego. Pozornie jest ona bardzo tolerancyjna, ale bardzo mocno rozbija społeczne więzi i coraz wyraźniej widać, coraz więcej alarmistycznych głosów podnosi się w świecie, że wedle tej formuły urządzona demokracja zaczyna "pożerać własny ogon". Co więcej, ta tolerancja jest jedynie teoretyczna, bo nie można być "chemicznie czysto" neutralnym. Przykładowo, sprawa budząca wiele kontrowersji, relacja rodzina-szkoła, albo priorytet daje się rodzinie, albo też szkole. Nie da się być całkowicie neutralnym. Wedle pierwszej koncepcji życia społecznego pierwszeństwo należy się rodzinie i szkoła winna ją wspierać, a w publicznej debacie należałoby określić jakie są cele edukacyjno-wychowawcze szkoły i jak je osiągać (oraz jak zabezpieczyć grono pedagogiczne przed niebezpieczeństwem tyranii rodziców, choć dziś często wyolbrzymia się takie niebezpieczeństwo). W wielu współczesne państwach demokratycznych wygrała opcja priorytetu szkoły, a to znaczy państwa, które ma wpływ na treść i realizację programów szkolnych, nad rodziną. W podręcznikach nie ma o rodzinie w ogóle mowy, a - w coraz powszechniejszych przypadkach - dąży się do pokazania różnych opcji tzn. "rodzin" składających się z dzieci posiadających dwóch "tatusiów" lub dwie "mamusie" jako innego wariantu rodziny składającej się z męża, żony i ich dzieci. W imię medycyny, socjologii i bezpiecznego seksu uczy się też 8-10 letnie dzieci nakładania prezerwatyw nie uznając argumentacji, że w ten sposób narzuca się niedojrzałym ani seksualnie, ani emocjonalnie, ani intelektualnie maluchom konkretną i bardzo ubogą wizję ludzkiej płciowości, ludzkiej godności i wartości życia rodzinnego. Powiedzmy sobie szczerze, taka koncepcja szkoły jest bardzo jednostronnie zaangażowana w promowanie określonej wizji człowieka i międzyludzkich relacji. W żadnej mierze nie jest neutralna. Jakąś opcję zawsze trzeba wybrać. I tu jest wielkim zadaniem Kościoła, by głośno mówić jakie wybory są dobre a jakie złe. I nie jest to żaden autorytaryzm. Kościół nie narzuca, ale proponuje - jak napisze Jan Paweł II w "Redemptoris missio".

 

Krytycy Kościoła twierdzą, że z takim głosem: "musicie" mieliśmy wówczas do czynienia. Wydawało się, że Kościół ma jakąś jedną prawdę, monopol na dobre urządzenie życia społecznego. Zdaniem wielu istniał również podział na katolików "lepszych", zgadzających się w we wszystkim z głosem Episkopatu, i katolików "gorszych", którzy mieli wobec linii Kościoła hierarchicznego krytyczny stosunek.

Myślę, że primo, nie docenia Pan trochę jednak pluralizmu w samym Kościele i różnych występujących w nim postaw. I secundo, że też Kościół się uczył demokracji, że stale się jej uczymy.

 

Głos Papieża zabrzmiał wówczas jako głos poparcia dla tej opcji, która domagała się większego wpływu Kościoła na życie publiczne, często robiąc to w sposób niezbyt zręczny, np. wprowadzając religię do szkół, jak mówiono, kuchennymi drzwiami.

Słyszałem takie interpretacje, ale nie są one zbyt prawdziwie. Zrozumiałe, że Papież, zresztą jak każdy katolik, chciałby większego wpływu Kościoła na życie publiczne. Powstaje jednak pytanie: co to oznacza? Jeżeli ma z tego wynikać ideologizacja życia publicznego, to można się tego wpływu obawiać, a jeżeli oznaczałoby to poszanowanie demokratycznego porządku oraz więcej uczciwości, szlachetności i solidarności w życiu społecznym, to może wtedy nie taki ten diabeł straszny jak go niektórzy malują? Pytanie jest więc raczej, którą z tych dwóch opcji popiera Jan Paweł II, a nie o sam wpływ Kościoła na życie społeczne. I myślę, że odpowiedź jest oczywista. Przecież Papież wielekroć powtarza, co mówił też i wcześniej podczas poprzednich pielgrzymek, ale w tej mówi szczególnie wyraziście, o wzajemnej życzliwości, o dobrej woli, o sympatii, którą należy żywić do ludzi inaczej myślących i o budowaniu życia społecznego na dialogu. Natomiast krytykuje egoizm, nietolerancję, narzucanie siłą swoich poglądów. Odpowiedź dana przez Jana Pawła II jest zatem jasna.

Co do podanego przez Pana konkretu, owych "kuchennych drzwi". O ile pomnę była to legalnie podjęta decyzja przez suwerenny rząd Rzeczpospolitej.

 

Pod naciskiem katolickich biskupów.

Oczywiście, że biskupi o to zabiegali. Ich prawem i obowiązkiem jest troska o katechizację oraz przedstawianie swoich opinii rządowi. Pamiętajmy też, że jest to rozwiązanie przyjęte w większości krajów europejskich oraz że przez cały czas debaty o lekcjach religii zdecydowana większość obywateli była za powrotem religii do szkoły. W końcu to komuniści brutalnie, w ramach programowej ateizacji społeczeństwa wyrzucili ze szkół katechezę. I

kiedy religia ma powrócić rozpoczyna się w mediach prawdziwa histeria, że pogwałcono prawo, że wybuchnie lawina nietolerancji, że szkoły jeśli nawet nie spłyną krwią, to staną się miejscem agresji i prześladowań mniejszości. I co się okazało? W skali społecznej nic złego się nie wydarzyło. Ba, okazało się, że gdy po paru latach stowarzyszenie nieprzychylne religii ogłosiło ankietę zbierającą skargi na tych, którzy czują się pokrzywdzeni w wyniku wprowadzenia religii do szkół, to z całego kraju zebrano jeden czy dwa głosy. Natomiast z wielkich ogólnopolskich badań osiemnastolatków wynika, że największą popularnością z wszystkich szkolnych zajęć cieszą się właśnie lekcje religii.

Odwrócę problem. Jedyną realną różnica w naszym społeczeństwie jest stosunek do religii. Nie ma w naszym kraju - w zasadzie - podziałów etnicznych, czy rasowych. W Polsce dominują katolicy, ale są i prawosławni, luteranie i inne wspólnoty protestanckie, a także ludzie niewierzący, agnostycy i ateiści. Jak zatem się uczyć w Polsce współżycia w różnorodności? Właśnie przez to, że niektóre dzieci z klasy idą na religię do pastora, inne do księdza, a niektóre nie chodzą na katechezę. Tolerancji uczy się w praktyce. Jak nauczymy się tolerancji religijnej, w szkole, od małego, to potem w życiu dorosłym nie będzie się ludzi dzielić na lepszych i gorszych Polaków. Lekcje religii stały się zatem, i chyba młodzież dobrze zdaje ten egzamin, praktyczną szkołą tolerancji.

 

Zdaniem ojca lepiej uczyć się od dzieciństwa rozwiązywania problemów niż ich unikać?

To są właśnie dwie szkoły myślenia o tolerancji. W kulturze zachodniej następuje dziś ewolucja od tak zwanej tolerancji negatywnej do pozytywnej. Tolerancja negatywna mówiła: tam gdzie różnice są znaczne starajmy się nie wzniecać konfliktów i próbujmy minimalizować napięcia, natomiast akcentujmy to co nas łączy i budujmy nasze życie społeczne tak, żebyśmy pomimo różnorodności potrafili razem współżyć, starali się życzliwie odnosić do siebie i razem budowali dobro wspólne. Jesteśmy przecież obywatelami jednego państwa.

Tolerancja pozytywna twierdzi natomiast, że takie podejście jest zbyt niebezpieczne, bo ludzie są różni, a każda różnica jest jakąś formą dyskryminacji należy więc wszystkie takie różnice eliminować z życia publicznego. Zresztą i tak każda grupa, warstwa, klasa, religia etc. posiada swoją własną prawdę więc ludzie się nie porozumieją. Dlatego forum publiczne winno pozostać nagie - bez argumentacji etycznej, bez elementów religijnych. Jeżeli głosisz na nim swoje poglądy i co gorsze uważasz je za słuszne, automatycznie jesteś nietolerancyjny. Myślę, że to coraz bardziej rozpowszechnione myślenie jest naprawdę niebezpieczne. Primo, atomizuje społeczeństwo zamiast uczyć ludzi budować jedność w wielości, secundo, eliminuje racjonalną dyskusję o tym co jest dobre, co złe, jak razem budować dobro wspólne, tertio, jest nietolerancyjne wobec postaw religijnych i etycznych dlatego umacnia postawy skrajne - generuje fundamentalizm.

Aby nikogo nie ranić, w imię tolerancji, usunięto decyzją Sądu Najwyższego ze szkół publicznych w Stanach Zjednoczonych wszystkie obrazy o tematyce religijnej - Rembrandt, Michał Anioł, Tintoretto, Fra Angelico, El Greco, Breugel, wszystkie figuracje sceny Zwiastowania, ucieczki do Egiptu i Ukrzyżowania, wszystkie Madonny i Piety uznano za niebezpieczne, za źródło indoktrynacji. Sąd Najwyższy zakazał też odmawiania modlitwy, nawet bezgłośnej, odmawianej w milczenia przed lekcją. W stanie Nowy Jork w imię neutralności światopoglądowej państwa zakazano w szkołach - mimo petycji rodziców pragnących religijnej edukacji dzieci - dobrowolnych lekcji o Biblii, a w imię tej samej neutralności - mimo protestów rodziców - rozpoczęto nauczanie 9-10-latków technik seksu oralnego, czy analnego. Ta zmiana w rozumieniu tolerancji i neutralności, jaka dokonała się w ciągu ostatnich 20-30 lat jest bardzo głęboka i bardzo niepokojąca. "Czy nie nastąpiło jakieś pomieszanie pojęć - pytał na początku lat'80 w jednym z przemówień prezydent Reagan - jeżeli powołując się na naszą wielką Konstytucję żąda się zgody na to, by naziści i członkowie Ku-Klux-Klanu organizowali marsze na terenach będących publiczną własnością, aby domagać się eksterminacji Żydów i ujarzmiania Murzynów, a jednocześnie twierdzi się, że Konstytucja zabrania naszym dzieciom uczenia się w szkole Biblii czy wygłaszania prostej modlitwy?"

 

Ten problem wyboru między tolerancją pozytywną, a tolerancją negatywną nie został w Polsce dotąd rozwiązany. O ile problem religii w szkole nie budzi dzisiaj już emocji, sprawa obecności kapelanów w więzieniach, szpitalach czy wojsku również nie jest przedmiotem sporu, o tyle wciąż aktualne pozostaje pytanie, na jakich wartościach ma być oparte społeczeństwo, jakie zasady mają je konstytuować. Ten spór zdaje się teraz odżywać w kontekście prac nad ustawą zasadniczą.

Jak widać parę problemów, które - co niekiedy zapowiadano - miały z Polski zrobić drugi Iran, po paru latach nie budzi już wielkich emocji. A ile bardzo eminentnych w społeczeństwie osób wróżyło wówczas koniec demokracji, groziło powrotem cenzury, stosami i Inkwizycją. Ile z nich przyznało się do pomyłki, ile przeprosiło za pomówienia? Owszem, był ułożony przez jakiegoś generała śpiewnik z paroma nie najmądrzejszymi sformułowaniami, owszem, jakiś ksiądz, czy poseł powiedział niekiedy coś agresywnego. To nic dobrego, ale zawsze był to niewielki margines. Udało się jednak na początku III Rzeczypospolitej rozpętać antyklerykalną histerię, która w pewnej mierze określała klimat wokół czwartej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski.

Dziś można się pytać: co się złego stało, że w wolnej Polsce kapłani mają lepszy dostęp do chorych, do żołnierzy, do więźniów? Krytykowałem przed chwilą USA - może raczej: Sąd Najwyższy USA - więc gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że w Stanach Zjednoczonych takie służby są bardzo przez państwo wspierane i społecznie cenione. Ludzie wiedzą, że to nie jest "chomeinizacja" państwa tylko - nawet z świeckiego punktu widzenia - ważna pomoc udzielana ludziom wyrwanym ze swoich środowisk i - z różnych względów - narażonych na życie w trudnych warunkach. Dla społeczeństwa i dla państwa jest lepiej, że są tam kapelani.

Co z tego wynika? W tych sprawach trzeba unikać emocji, stereotypów, pomówień, postaw skrajnych. Natomiast należy prowadzić racjonalny publiczny dialog. Należy też zauważyć, że współczesne zachodnie demokracje są asymetryczne w stosunku do religii. Jeżeli jakiś ksiądz powie parę niemądrych, agresywnych zdań przez cały świat przebiega jęk oburzenia, w ruch idą procedury sądowe, a jeżeli parę tysięcy ludzi w publicznej manifestacji odnosi się do chrześcijaństwa i do samej postaci Jezusa w sposób skrajnie wulgarny i brutalny, bluźniąc, a nawet i dokonując profanacji, to - mimo, że jest to wbrew obowiązującemu prawu - mówi się, że to koszta demokracji. Sądzę, że tak rozumiana neutralność domaga się istotnej korekty. Trzeba zmienić paradygmat demokratycznego liberalnego myślenia, tak by dostrzegł on pozytywną rolę chrześcijaństwa w życiu społecznym oraz konieczność moralnego dyskursu w życiu publicznym. Trzeba by dostrzeżono również, że paradygmat ten jest obecnie nośnikiem antyreligijnych stereotypów. Tak jednak nie musi być w przyszłości, bo są one głównie pochodną ideologicznych form Oświecenia, scjentyzmu i postmodernizmu.

 

Jednym z zasadniczych punktów spornych, jest legalizacja aborcji. Czy to dobrze czy źle? Czy jest to - jak twierdzi wiele wpływowych w mediach środowisk - spór zastępczy, element polskiego folkloru i zacofania w stosunku do Europy, czy też, zdaniem ojca, rzeczywisty problem każdego demokratycznego społeczeństwa?

Ten spór jest sporem o podstawy naszej cywilizacji. W Polsce twierdzi się często, że jest to spór zastępczy i że świadczy on o "parafiańskości" naszego życia. To zupełna bzdura. Rozmawiałem niedawno z wybitnym dziennikarzem pracującym w USA i powiedział mi, że o naszej prowincjalności świadczy raczej, że myślimy iż jest to spór zastępczy, gdyż w Stanach Zjednoczonych jest to jeden z najpoważniejszych problemów społecznych, który jest bezustannie dyskutowany na wielu płaszczyznach. Temat ten jest też bardzo ważnym elementem w nauczaniu Jana Pawła II i, co oczywiste, był on również przez Papieża podkreślony podczas czwartych odwiedzin Ojczyzny. Jego homilia w Kielcach wydaje mi się przemówieniem najbardziej dramatycznym w ciągu wszystkich pielgrzymek Papieża. Papież - jak współczesny Piotr Skarg- w przemówieniu w którym słychać było wiele bólu zwracał się do całego narodu.

 

 

Kielce, 3 VI 1991 r.
"Tak, trzeba wychowania do wolności, trzeba dojrzałej wolności. Tylko na takiej może się opierać społeczeństwo, naród, wszystkie dziedziny jego życia, ale nie można stwarzać fikcji wolność, która rzekomo człowieka wyzwala, a właściwie go zniewala i znieprawia. Z tego trzeba zrobić rachunek sumienia u progu III Rzeczypospolitej!
Chciałbym tu zapytać tych wszystkich, którzy za tę moralność małżeńską, rodzinną mają odpowiedzialność, tych wszystkich: czy wolno, lekkomyślnie narażać polskie rodziny na dalsze zniszczenie? Nie można tutaj mówić o wolności człowieka, bo to jest wolność, która zniewala.
Może dlatego mówię tak, jak mówię, ponieważ to jest moja matka, ta ziemia! To jest moja Matka, ta Ojczyzna! To są moi bracia i siostry! I zrozumcie, wy wszyscy, którzy lekkomyślnie podchodzicie do tych spraw, zrozumcie, że te sprawy nie mogą mnie nie boleć. Was też powinny boleć! Łatwo jest zniszczyć, trudniej odbudować. Zbyt długo niszczono! Trzeba intensywnie odbudowywać. Nie można dalej lekkomyślnie niszczyć!" (ibidem, )

 

 

Dlaczego Papież wówczas w Kielcach przemówił w sposób tak dramatyczny?

Takie były wtedy polskie realia. Po pierwsze, pojawiły się głosy, że Jan Paweł II nie rozumie polskich spraw, że jest kościelnym przywódcą i chce narzucić suwerennemu państwu katolicki światopogląd. Panował wtedy - jak ciągle podkreślam - stan pewnej histerii społecznej. W jakiś sposób to zrozumiałe. Cały naród został poddany szybkim i głębokim zmianom politycznym, ekonomicznym, kulturowym. To musiało owocować dezorientacją i frustracją. Nie zmienia to faktu, że np. orędzie Papieża bezustannie polityzowano, znacznie bardziej niż w czasach PRL. Roztrząsano głównie którą opcję poparł w danej homilii, z posłem jakiej partii się spotkał, z kim ile rozmawiał, kto nie był na audiencji, kto stał w pierwszym szeregu - okropieństwo. To się odnosi także do wielu z nas, spośród Kościoła. Orędzie Papieża jakby stało się mniej istotne, ważniejsze bowiem było czy Ojciec Święty dostarcza nam "amunicji" do prowadzonych ówcześnie sporów i polemik. Dla Jana Pawła II, który był jednym z głównych Autorów polskiej niepodległości, który jest - bez wątpienia - najwybitniejszym Polakiem w historii, który nie tylko jest bardzo głęboko zakorzeniony w polskiej kulturze i bardzo w niej rozkochany, ale też wniósł do niej twórczy wkład jako filozof, pisarz i poeta, takie doświadczenie spotkania z wolną Ojczyzną musiało być bolesnym przeżyciem.

Elity postkomunistyczne z łatwością przyjęły kanony kultury liberalnej, bo zasada by problemy etyki i religii eliminować z życia społecznego była bardzo wygodna dla ludzi o ubrudzonych rękach i niezbyt czystych sumieniach. Ale podobną wizją życia społecznego przyjęła spora część elit solidarnościowych. Bardzo szeroko zaczęły ją rozpowszechniać media. Część byłych opozycjonistów uwiodło progresywne myślenie - taki jest świat współczesny i nie można nie iść z postępem, część czuła się chyba zmęczona i uznała, że czas ideowości oraz ofiarności się skończył i teraz można konsumować zwycięstwo. Określenie "etos solidarności" w krótkim czasie stało się pogardliwym epitetem. Dość powszechnie uważano, że mechanizmy wolnego rynku rozwiążą problemy ekonomiczne, głosowania - załatwią wyzwania z sfery polityki i każdy kto mówi o wartościach, o tym co należy robić lub czego robić się nie godzi, jest nietolerancyjny, bo atakuje naszą wolność. Jan Paweł II poddał krytyce tę diagnozę rzeczywistości, mówił o wartościach, które są podwalinami demokracji, o wolności, która zawsze łączy się z odpowiedzialnością i spotkał się z nietolerancją. Jak bowiem słusznie zauważył przed laty Marcin Król: "Mentalność liberalna jest nietolerancyjna, gdyż czyni komicznym lub nieprzyzwoitym poddawanie spraw społecznych zasadniczym ocenom podejmowanych na filozoficznych lub eschatologicznych podstawach... W mentalności i mechanizmie demokracji liberalnej nie ma miejsca dla racji zasadniczych, możliwa jest tylko regulacja, gra, której skutki można racjonalnie przewidzieć... nie dopuszcza ona do udziału spraw ważnych i poważnych w życiu publicznym. Miejscem dlań właściwym jest życie prywatne, ewentualnie uniwersytety, stowarzyszenia świeckie i religijne. Filozofia i religia precz z życia społecznego. "

A Papież, jak zawsze mówił o sprawach podstawowych, o tym, że III Rzeczpospolita nie zbuduje się sama i trzeba sobie wciąż stawiać pytania jaką Polskę chcemy zbudować? Czy budujemy w niej kulturę solidarności, kulturę otwartą na transcendencję, kulturę troski o innych czy kulturę racjonalnego egoizmu, która w życiu społecznym promuje relatywizm i agnostycyzm? Bardzo wielu Polakom wydawało się wtedy, że nastała już wolność, więc się skończyły problemy. A Papież powtarza, że wolność trzeba stale zdobywać.

 

Właśnie po tej homilii, po tych kieleckich mocnych słowach, pojawiły się głosy, odnotowane przez biografistę Jana Pawła II, że Papież nie rozumie demokracji, że się zmienił, że nie potrafi zaakceptować wolności Polaków, której sam był przez lata gorącym rzecznikiem i ambasadorem.

Łatwo dostrzec głęboką ciągłość w nauczaniu Papieża. Zmieniły się okoliczności, ale ważność tego nauczania pozostaje. Wspomniałem to wielkie przemówienie Jana Pawła II o Westerplatte z roku 1987. Jeśli traktować je politycznie, to było to wezwanie do odważnej obrony przeciwko przeważającemu totalitaryzmowi. Oczywiście taki apel w 1991 był już niepotrzebne. Ale Papież mówił o duchowym Westerplatte, o tym, że każdy z nas, każdy człowiek posiada w swoim życiu takie momenty. W kraju wolnym również mamy "momenty Westerplatte", w których trzeba się podjąć obrony spraw trudnych, opowiedzieć się za wartościami, chwile kiedy nie można opuścić rubieży, nie wolno zdezerterować. Papież będzie powtarzał, że wolność trzeba stale zdobywać, a nie udać się na odpoczynek, co - po komunizmie - już nam się wszystkim marzyło. Otóż przypomnę słowa z jego wcześniejszej encykliki: "Każdy naród winien odkryć i jak najlepiej wykorzystać przestrzeń swojej wolności". Te słowa nic nie straciły na aktualności. Były one aktualne w osiemdziesiątym siódmym roku, ale nie mniej aktualne w roku dziewięćdziesiątym pierwszym. Bardzo są aktualne także i dziś.

 

 


 
© 1997 Mateusz