Kiedy w roku 1987 Jan Paweł II po raz trzeci
przyjechał do Polski sytuacja polityczna przypominała
przewlekłą wojnę pozycyjną, w której każda ze stron ma
świadomość, że nie odniesie zwycięstwa, ale żadna nie chce
się też pogodzić z przegraną.
Myślę, że dominującym odczuciem zarówno społeczeństwa jak
i władzy, było odczucie zmęczenia. Elity społeczne, elity
"Solidarności" były zmęczone walką. Komunistyczna władza
też chyba miała poczucie, że totalnego zwycięstwa nad
społeczeństwem nie uda się jej osiągnąć. Trwał stan
zawieszenia, pogłębiała się społeczna apatia. Czy lekcja
solidarności z jaką przyjechał Jan Paweł II była
odpowiedzią na tę sytuację?
Myślę, że jednym z leitmotiv"ów tych naszych rozmów jest konsekwentne przypominanie, że zawsze, nawet w mających najbardziej ogólne znaczenie dokumentach, czy też podczas spotkań Papieża z największymi nawet tłumami, pierwszym adresatem papieskiego orędzia jest pojedynczy, konkretny człowiek. Drugim takim leitmotivem jest przypominanie, że Jan Paweł II odczytuje rzeczywistość teologicznie. Polityka jest dlań i było tak w 1979 i 1983, jak 1987 a także podczas późniejszych przyjazdów na dalszym miejscu. Papież zawsze przyjeżdża przede wszystkim jako Następca Świętego Piotra, by umacniać braci w wierze. Oczywiście, taka wizyta ma również wymiar polityczny, ale dla Ojca Świętego jest on daleką pochodną jego religijnego przesłania.
Wiadomo jednak, że Papież gruntownie przygotowuje się do każdej z pielgrzymek, że bierze pod uwagę kontekst polityczny swoich wizyt i stara się odpowiedzieć na konkretne społeczne problemy. Dlaczego właśnie w roku 1987 Jan Paweł II położył tak duży nacisk na społeczną solidarność?
Papież przede wszystkim przyjeżdża z misją religijną i osią jego wystąpień będzie tym razem nauka o sakramentach. W 1987 roku, okresie - jak Pan to ujął - "apatii, zawieszenia i wojny pozycyjnej" Jan Paweł II jakby mówił za Mickiewiczem: "plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi". I w swojej katechezie przypomina nam wszystkim, że sakramenty to miejsca specjalnego spotkania się Boga z ludźmi. I że to w tych miejscach widzialnego, dotykalnego wręcz rozlewania się Bożej łaski dzieją się rzeczy najważniejsze, to tu, gdy Bóg w sposób bezpośredni przenika swój Kościół powinniśmy szukać odpowiedzi na nasze problemy. Ale oczywiście Papież nie abstrahuje od kontekstu czasu i miejsca. Rzeczywiście, nawet mówiąc o podkreśla wymiar solidarności. Kiedy mówi o sakramencie małżeństwie podkreśla solidarność małżonków, mówiąc o kapłaństwie kładzie nacisk na więzy solidarności łączące kapłanów ze społeczeństwem, a zwłaszcza z najuboższymi. Centrum jego przesłania jest Eucharystia, ale i ten sakrament analizuje Papież pod kątem solidarności, solidarności całego Kościoła i solidarności Chrystusa z każdym człowiekiem. Opowiada nam o Bogu solidarnym z ludźmi, mówi o Emmanuelu, a Emmanuel znaczy po hebrajsku "Bóg z nami".
Papież wielokrotnie w czasie tej pielgrzymki używał słowa "solidarność". Równocześnie jednak - inaczej niż w czasie swojej wcześniej wizyty - nie przypomniał, o ile pamiętam, o prawie do zrzeszania się w związkach zawodowych, nie mówił o "Solidarności" przez duże "S". Czy był to refleks coraz bardziej krytycznego stosunku Kościoła do radykalnej części solidarnościowej opozycji, narastającego wówczas przekonania, że potrzebne są nowe, inne formy działania? (przypomnijmy: zaczęły wówczas powstawać rozmaite legalne przedsięwzięcia środowisk opozycyjnych - stowarzyszenia, kluby, przedsiębiorstwa itp). Czy może Jan Paweł II pragnął przypomnieć, że "Solidarność" jako ruch nie przetrwa bez powracania do źródeł etycznych, z których się zrodziła - wspólnego sprzeciwu wobec kłamstwa, przemocy i niesprawiedliwości? Inaczej mówiąc: że nie ma "Solidarności" bez tej zwykłej międzyludzkiej solidarności?
Nader wątpię by można było z treści papieskich wystąpień wnioskować o dystansowaniu się od opozycji. Przypomnijmy sobie choćby mającą wymiar symbolu walkę o spotkanie się z Lechem Wałęsą, "osobą prywatną", która w owym czasie była zwornikiem wszelkich opozycyjnych inicjatyw. Orędzie Papieża - co stale podkreślam - jest po prostu nadawane na innej, dużo dłuższej długości fali. Jak zawsze też Jan Paweł II mówi przede wszystkim o podstawach, o fundamentach. Polityka jest dlań jedynie epifenomenem rzeczy znacznie istotniejszych. Jeżeli owe fundamenty nie zostaną rzetelnie położone to budowana na nich polityka będzie albo nieskuteczna albo nieludzka. Dlatego też pokazuje nam, że istotą ruchu "Solidarności" nie jest polityka, a etyka. Nie oznacza, to jednak ideologizacji wiary, czy - używając określenia - Maritaina - hipremoralizmu. Papież podkreśla pierwotność etyki, a zarazem - jako znawca Katolickiej Nauki Społecznej - unika grożącego fundamentalizmem moralizatorstwa, a - jako mąż stanu - jest świadom politycznych implikacji tego co mówi oraz towarzyszących jego wizycie uwarunkowań. Niestety, nie odrobiliśmy tej lekcji, której udzielił nam wówczas Jan Paweł II i po 1989 roku, gdy u jednych polityka wzięła górę nad etyką, a u innych etykę zastąpiło moralizatorstwo, to całość zaowocowała polityką w bardzo kiepskim wydaniu. Ale wróćmy do roku 1987. W tym właśnie roku Jan Paweł II znów podejmie na uniwersalnym poziomie przemyślenia inspirowane także przez doświadczenia polskie. Uczyni to w encyklice "Sollicitudo rei socialis", która ukazuje ideał solidarności międzyludzkiej jako odpowiedź na globalizację świata, na fakt coraz większej współzależności ludzi w wymiarze światowym. Napisze też w niej Papież o trwającym w świecie - użyję Pańskiej terminologii - "stanie zawieszenia" i stanie "wyniszczającej wojny pozycyjnej" między Wschodem i Zachodem, które uwięzły w wzajemnym szachu i nie potrafią się wyswobodzić z tej zwierciadlanej logiki, podczas gdy tragiczne warunki w jakich bytuje większość ludzi na świecie wzywają do natychmiastowego działania. To główny powód dla którego Jan Paweł II pisze ów ważki tekst o ogólnoludzkiej solidarności, o zaangażowaniu na rzecz dobra bliźniego, o opcji na rzecz ubogich. Co nowe, ciekawe i ważne: w encyklice tej pisze Papież o nowej cnocie, którą nazywa cnotą solidarności. Podkreśla, że solidarność to nie jest idealistyczne marzycielstwo czy zryw emocjonalny, lecz że "jest to mocna i trwała wola zaangażowania się na rzecz wspólnego dobra". Papież to bardzo silnie podkreśla: solidarność to nie sentymentalny odruch, ale mocna, stanowcza i konsekwentna postawa wobec rzeczywistości. Ten tekst był, oczywiście, adresowany do całego Kościoła, a nawet szerzej: do całego świata, czy nie słychać w nim jednak echa polskich doświadczeń?
Zaspa, 12 VI 1987 r.
"Solidarność musi iść przed walką. Wówczas ludzkość może przetrwać. I może przetrwać i rozwijać się każdy naród w wielkiej ludzkiej rodzinie. Bo co to znaczy solidarność? Solidarność to znaczy sposób bytowania (na przykład narodu) w wielości ludzkiej, w jedności, w uszanowaniu wszystkich różnic, wszystkich odmienności, jakie pomiędzy ludźmi zachodzą, a więc jedność w wielości, a więc pluralizm, to wszystko mieści się w pojęciu solidarności. Powiedziałem solidarność musi iść przed walką. Dopowiem: solidarność również wyzwala walkę. Ale nie jest to nigdy walka przeciw drugiemu. Walka, która traktuje człowieka jako wroga i nieprzyjaciela - dąży do jego zniszczenia. Jest to walka o dojrzalszy kształt życia ludzkiego. Wtedy bowiem to życie ludzkie na ziemi staje się bardziej ludzkie, kiedy rządzi się prawdą, wolnością, sprawiedliwością i miłością". (Trzecia pielgrzymka... ", s. 111)
W czasie homilii na gdańskiej Zaspie po słowach: "Nie może być walka silniejsza od solidarności" Papieżowi przerwały oklaski. To dowód, że słowa Papieża wtedy, w roku 1987 odbierano w sposób bardzo upolityczniony. To była "Solidarność" przeciwko "walce", przeciwko władzy, która stosuje przemoc. Czy było prawdziwe odczytanie intencji Papieża? Jestem też przekonany, że w wypowiedzi Papieża było również upomnienie pod adresem ówczesnej opozycji: nie można stawiać na konfrontację, trzeba budować porozumienie z władzą.
Ma Pan sporo racji. Zawsze w takim binarnym układzie "my"-"oni" łatwo dochodzi do polityzacji układu, oraz do uruchomienia logiki podziału, która w życiu społecznym jest szalenie, by nie rzec śmiertelnie, niebezpieczna. Znowu zatem mówimy o pewnym charyzmacie Jana Pawła II, który z jednej strony potrafi nazwać rzeczy po imieniu, nie unikać nawet trudnej prawdy, ale z drugiej strony, umie uniknąć dążenia do konfrontacji, wymknąć się logice podziału. Mówiliśmy już trochę o tym przy okazji aluzji do stosunków polsko-rosyjskich uczynionej przez Papieża w Oświęcimiu. Jest to - co można pokazać na przykładach - pewna metoda Jana Pawła II. Współczesne myślenie polityczne, a może nawet po prostu: współczesne myślenie, które całe jest dziś bardzo spolityzowane, bazuje na aksjomacie, że jeżeli chce się być skutecznym, lub jeżeli chce się być bezstronnym należy unikać mówienia o różnicach. Dla Jana Pawła II porozumienie oparte na przemilczeniu jest jedynie labilnym, politycznym kompromisem. Porozumienie jeżeli ma trwale rozwiązać istniejące napięcia i podziały musi być oparte na prawdzie. Stąd też na przykład, gdy wszyscy doradzali Papieżowi odwołanie wizyty w Argentynie, gdyż byłby to akt politycznej nieroztropności w chwili, gdy wybuchła wojna o Falklandy, Jan Paweł II wymknął się politycznej optyce nie poprzez rozwiązanie najprostsze: odwołanie odwiedzin Kościoła w Argentynie, które byłoby zarazem poddaniem się dyktatowi polityki, lecz poprzez dodanie do argentyńskiej pielgrzymki następującej natychmiast po niej wizyty w Anglii. Również dla obu społeczeństw była to lekcja przełamania myślenia w kategoriach binarnych, kategoriach narastającej wrogości co, jestem przekonany, pomogło w pojednaniu między tymi dwoma narodami. Podobnie - a takich przykładów można podać bardzo wiele - było w Chile, gdy po spotkaniu z Pinochetem bardzo ganiono Papieża w światowych mediach za umacnianie wojskowej junty. A Janowi Pawłowi II udało się dokonać rzeczy dotąd niemożliwej, za którą ponurą cenę płaciło społeczeństwo chilijskie. Rozmawiając z gen. Pinochetem, a potem z liderami opozycji doprowadził do rozmów rząd-opozycja, a później do pokojowego przejścia od dyktatury do demokracji w Chile. W tej perspektywie trzeba też widzieć papieskie przesłanie dla Polski w 1987 roku. Można było wówczas podać wiele przekonujących argumentów, że tkwimy w sytuacji bez wyjścia. Sytuacja wygląda beznadziejnie, ale - nauczał Jan Paweł II - nie wolno nam ulec beznadziei. Napisałem wtedy krótki komentarz podsumowujący wizytę Jana Pawła II - jak później słyszałem - uznany przezeń za trafny. Zaczynał się on od stwierdzenia, że podczas pierwszej pielgrzymki Papież nas budził, w drugiej: pocieszał, teraz - wymaga. Jan Paweł II jakby przekraczając wszystkie uwarunkowania mówił do nas: Polska jest w bardzo trudnej sytuacji, więc tym bardziej jest konieczne abyście znaleźli jakieś wyjście z tej sytuacji.
Myślę, że zwrot, którego ojciec teraz użył - "jest konieczne" - to klucz do Papieskiego przesłania. Jan Paweł II pokazuje w tej homilii, że po prostu nie ma innego wyjścia niż współpraca, że jeżeli się tego nie zrobi, to stracą wszyscy. W ten sposób Papież apelował również do jakichś elementów patriotyzmu, dobrej woli także u tych ludzi, którzy byli wówczas u władzy. To było ze strony Papieża przekroczenie sytuacji klinczu, w jakiej znalazły się obie strony: władza i opozycja.
Z jednej strony teologia pomaga nam opisać rzeczywistość w kategoriach dobra i zła, lecz ze strony drugiej, przypomina nam, że na ziemi nie występuje czyste dobro oraz czyste zło. Papież częstokroć, zwłaszcza w przemówieniach do władz, odwoływał się do ich poczucia odpowiedzialności, do dobrej woli, troski o Ojczyznę. Wielu z nas, zaangażowanych w działania opozycyjne sądziło, że to nie odnosi żadnego skutku, ale - można to było odkryć dopiero z czasem - każdy taki gest miał istotne znaczenie dla tej drugiej strony, strony władzy. Pamiętam jak na zakończenie pierwszej pielgrzymki Jan Paweł II pożegnał się osobiście z każdym członkiem swojej ochrony. Oglądając w telewizji tę scenę obawiałem się trochę, że jest to zamazywanie podziałów. To byli przecież najlepsi profesjonaliści ochraniający rządców PRL, najbardziej zaufani ludzie z służb specjalnych, które ogrywały centralną rolę w zastraszaniu społeczeństwa. Znacznie później w okresie "Solidarności", kiedy czasem zaczęły do nas docierać informacje z dotąd bardzo hermetycznych kręgów władzy, dowiedziałem się, że ten gest podania dłoni przez Papieża zrobił w gronie agentów służb specjalnych ogromne wrażenie, że długo był wśród nich komentowany. Oni czuli przepaść dzielącą społeczeństwo na "my" i "oni", bo przecież i w interesie władzy dla umacniania lojalności również leżało podtrzymywanie głębi tego podziału, a tu ktoś z innego obozu uszanował ich wysiłek, dostrzegł w ich pracy pozytywny wymiar.
Przyzna ojciec, że było to jednak w tamtej sytuacji coś zupełnie nowego i że ten gest Papieża nie wówczas zrozumiany?
Ale zmieniał myślenie, nie tylko u "onych". Mnie też dał bardzo wiele do myślenia. To odrzucenie wszelkiej przemocy zarówno podczas strajków rodzących "Solidarność" jak i później podczas stanu wojennego, to ludzkie traktowanie żołnierzy, czy zomowców wysłanych do pacyfikowania społeczeństwa, to wszystko znaczyło, że przesłanie Papieża wydało konkretne owoce. Co więcej, jeżeli Jan Paweł II nie pogłębiał przepaści i eliminował nienawiść z myślenia o przeciwnikach, a nawet zmuszał, by dostrzec w nich naszych bliźnich, to tym bardziej pogłębiał wrażliwość na los ludzi krzywdzonych i słabych, umacniał etos solidarności.
Gdynia, 11 VI 1987 r.
"Solidarność to znaczy: jeden i drugi, a skoro brzemię, to brzemię niesione razem we wspólnocie. A więc nigdy: jeden przeciw drugiemu. Jedni - przeciw drugim. I nigdy brzemię dźwigane przez człowieka samotnie. Bez pomocy drugich. Nie może być walka silniejsza od solidarności. Nie może być program walki ponad programem solidarności. Inaczej - rosną zbyt ciężkie brzemiona. I rozkład tych brzemion narasta w sposób nieproporcjonalny. Gorzej jeszcze, gdy mówi się: naprzód "walka" - choćby w znaczeniu walki klas - to bardzo łatwo drugi czy drudzy pozostają na "polu społecznym" przede wszystkim jako wrogowie. Jako ci, których trzeba zwalczać, których trzeba zniszczyć. Nie jako ci, z którymi trzeba szukać porozumienia - z którymi wspólnie należy obmyślać: jak dźwigać brzemiona. Jeden drugiego brzemiona noście". (ibidem, s. 136)
"Solidarność wyzwala walkę" - te słowa dobrze wówczas współbrzmiały z odczuciami społecznymi, uzasadniały moralnie działanie opozycji, sprzeciw wobec władzy. Ale można by powiedzieć, że słowa Jana Pawła II są zaskakujące, ponieważ często kojarzy się chrześcijaństwo z postawą pokory, zgody na rzeczywistość, pacyfizmem. "Jeśli ktoś Cię uderzy w policzek, nadstaw mu drugi"...
O. Te słowa z Zaspy były bardzo mocne, ale też Jan Paweł II zaraz dodawał, że nigdy nie jest to walka przeciw innemu człowiekowi. W dodatku - przytoczony powyżej cytat - przypomina, że tamto przemówienie na Zaspie poprzedzone było dzień wcześniej w Gdyni przemówieniem do ludzi morza. Papież odniósł w nim do polskiej sytuacji słowa Chrystusa: "Czemu zwątpiliście małej wiary?", ale w tym szalenie wyrazistym wezwaniu do czynu bardzo mocno też zaakcentował, że nie jest to wezwanie do walki z jakimkolwiek człowiekiem.
Zarazem jednak żadną miarą nie jest to wezwanie do pacyfizmu, zwłaszcza rozumianego jako ideologia z definicji nie sprzeciwiająca się złu. Przytoczone przez Pana słowa Jezusa muszą być rozumiane - ta zasada obowiązuje zawsze podczas lektury Pisma Świętego - w kontekście całości Jego nauczania. Najlepszy dowód, to sytuacja w której sam Zbawiciel po spoliczkowaniu Go przez sługę arcykapłana nie nastawia drugiego policzka, lecz pyta: "Jeżeli źle powiedziałem, udowodnij, co było złego. A jeżeli dobrze, to dlaczego Mnie bijesz?" Przywołany przez Pana cytat mówi o czymś innym. Ma na celu wyrzucenie poza horyzont chrześcijańskiego myślenia nie tylko nienawiść do wrogów, ale także i obowiązującą wówczas zasadę odwetu "oko za oko, ząb za ząb". Chrześcijaństwo nie jest pacyfizmem, wcale nie nawołuje do bierności oraz pasywności. Te wypowiedzi Jana Pawła II można lepiej zrozumieć pamiętając o przemyśleniach zawartych w jego najbardziej fundamentalnym dziele filozoficznym "Osoba i czyn". W książce tej Karol Wojtyła analizuje między innymi postawy człowieka wobec dobra wspólnego i wyróżnia dwie postawy autentyczne: solidarność i sprzeciw oraz postawy nieautentyczne: konformizm i unik. "Sprzeciw nie kłóci się zasadniczo z postawą solidarności - pisze kard. Wojtyła - Postawa sprzeciwu jest funkcją własnego widzenia wspólnoty, jej dobra - a także żywej potrzeby uczestnictwa we wspólnym bytowaniu, a zwłaszcza we wspólnym działaniu. Trzeba sprzeciw taki uznać za konstruktywny". Czasami nieunikniony jest spór np. między wychowawcami dążącymi do jak najlepszego wychowania powierzonych ich opiece młodych ludzi, czy politykami, którzy w odmienny sposób chcą dochodzić do dobra narodu i państwa. Taki spór może być czymś pozytywnym.
Czyli sprzeciw nie jest czymś destrukcyjnym? Przecież prowadzi często do tragicznego w skutkach konfliktu. Czy wynikiem takiego konfliktu, u którego podstaw leżał społeczny sprzeciw nie był stan wojenny?
Dobro wspólne to - wedle określenia z "Gaudium et spes" - suma tych warunków życia społecznego dzięki, którym jednostki i ich zrzeszenia mogą łatwiej i szybciej osiągnąć swoją doskonałość, a więc warunków, które pomagają rozwinąć się, ujawnić cały swój potencjał osobom oraz wspólnotom. Choćby nie wiem jak naciągać tę definicję, to nie obejmie ona stanu wojennego, który był przede wszystkim walką o utrzymanie się pewnej ekipy przy władzy, a kraj wtrącił w wiele lat marazmu. Konflikty są oczywiście nieuchronne w życiu społecznym. Pozostaje jednak problem ich ilości, głębi oraz tego, czy jest to konflikt, którego celem jest pognębienie przeciwnika, czy też jest to spór o wartości. Nauczanie społeczne Kościoła dąży do minimalizowania tak ilości jak i zasięgu konfliktów, lecz zarazem dostrzega, że konflikt o wartości może być niekiedy korzystny. Sprzeciw bowiem bywa też przejawem postawy solidarności, formą dążenia do dobra wspólnego. Zarazem jednak Karol Wojtyła wiąże sprzeciw ściśle z "zasadą dialogu". Dialog może dopomóc - pisał Metropolita Krakowski - "aby z sytuacji sprzeciwu wydobyć to, co jest prawdziwe i słuszne, pozostawiając na boku czysto subiektywne nastawienia czy usposobienia... Zasada dialogu dlatego jest tak trafna, że nie uchyla się od napięć, konfliktów i walk, o jakich świadczy życie różnych ludzkich wspólnot, a równocześnie podejmuje właśnie to, co w nich jest prawdziwe i słuszne, co może być źródłem dobra dla ludzi". Znaczne niebezpieczniejsze dla jednostek i wspólnot są postawy nieautentyczne: konformizm - czysto zewnętrzne upodabnianie się do wspólnoty, zgoda na rezygnację ze swojej osobowej prawdy i na pozorne uczestnictwo we wspólnocie oraz unik - wycofanie się, rezygnacja z uczestniczenia we wspólnocie. Postawy nieautentyczne uznają etykę kameleona, rezygnuję z wartości i dopasowuję się do sytuacji byleby mi było wygodnie. Są to zatem postawy degradujące człowieka.
Czy różnica pomiędzy tymi dwoma rodzajami postaw: autentycznymi i nieautentycznymi polega na stosunku do wartości? Czy inny jest stosunek do wartości w przypadku gdy kierujemy się solidarnością lub gdy podejmujemy sprzeciw, a inny gdy stosujemy unik lub gdy rządzi nami konformizm?
Postawy autentyczne dążą do dobra. Natomiast tamte rezygnują z szukania dobra, im nie zależy na prawdzie. One chcą mieć swój własny, prywatny spokój, są odrzuceniem - jak unik, a nawet- jak konformizm - zdradą wspólnoty. Niemożliwa jest przecież solidarność we wspólnocie konformistów, ludzi, którzy udają solidarność, a także we wspólnocie ludzi, którzy stosują uniki.
Czy te ogólne zasady mają bezpośredni wpływ, bezpośrednie zastosowanie w życiu społecznym?
Oczywiście, te rozważania bardzo konkretnie odnoszą się do realiów życia społecznego. Rozpowszechnienie postaw nieautentycznych na dłuższą metę zawsze przynosi degenerację życia wspólnoty. Papież przestrzegał przed tym już w trakcie pierwszej pielgrzymki podczas spotkania ze społecznością akademicką KUL. Mówił wtedy, że celem ludzkiego życia jest dążenie do prawdy, dzięki któremu człowiek może się rozwijać, przerastać samego siebie. Dlatego, a był to rok 1979, mówił, że jest lepiej dla Polski jeżeli są w niej autentyczni, uczciwi marksiści niż gdyby ludzie z pobudek konformistycznych twierdzili, że są marksistami. Prawdziwym niebezpieczeństwem dla Polski - mówił -jest konformizm i oportunizm i zagrażają jej przede wszystkim ludzie, którzy do niczego nie dążą, którzy dla prywatnej wygody lub korzyści gotowi są sprzedawać swoje przekonania. Jak ogromnej aktualności nabrały z czasem te słowa.
Właśnie. Teraz wielu mówi, że robili coś, ponieważ chcieli uczestniczyć we władzy, chcieli robić karierę i że nie można ich z tego powodu przekreślać.
Jeżeli publicznie wyznali swój błąd i dali później dowody niekoniunkturalnych zachowań, to można dać im szansę. Ale bardzo bym obawiał w życiu publicznym ludzi, którzy najpierw oficjalnie i gorliwie wyznawali partyjną ideologię pomimo popełnianych w jej imię zbrodni, jedynie - jak sami twierdzą - w tym celu, by uzyskać przywileje i być w kręgu władzy, i którzy poczęli wszem i wobec ogłaszać, że nigdy nie wierzyli w tę ideologię, w chwili, gdy jej wyznawanie mogłoby im utrudnić posiadanie przywilei i bycie u władzy. Papież już blisko 20 lat temu - w całkowicie odmiennych warunkach - ostrzegał, że jest to niebezpieczne dla Polski.
Westerplatte, 12 VI 1987 r.
"Człowiek jest sobą przez wewnętrzna prawdę. Jest to prawda sumienia, odbita w czynach. W tej prawdzie każdy człowiek jest zadany samemu sobie. Każde z przykazań, każda zasada moralności jest szczególnym punktem, od którego rozchodzą się drogi ludzkiego postępowania, a przede wszystkim drogi sumień. Człowiek idzie za prawdą tutaj wyrażoną, którą równocześnie dyktuje mu sumienie, albo też postępuje wbrew tej prawdzie. W tym miejscu zaczyna się istotny dramat, tak dawny jak człowiek. W punkcie, który ukazuje Boże przykazanie, człowiek wybiera pomiędzy dobrem i złem. W pierwszym wypadku rośnie jako człowiek, staje się bardziej tym, kim ma być. W drugim wypadku - człowiek się degraduje. Grzech pomniejsza człowieka". (ibidem, s. 119-120)
Jednym z centralnych momentów swojej pielgrzymki Papież uczynił Westerplatte. To było, podobnie jak w czasie pierwszej pielgrzymki Oświęcim, miejsce niezwykle zideologizowane. Jako uczeń gdańskich szkół doświadczyłem przymusu uczestnictwa w antywojennych apelach na Westerplatte w rocznicę wybuchu wojny. Przy okazji karmiono nas socjalizmem i przyjaźnią polsko-radziecką, co oczywiście skutecznie zniechęcało nas do całej wojennej martyrologii. Władzom zależało zdaje się na wizycie Papieża w tym miejscu. Jan Paweł II, podobnie jak w Oświęcimiu, uniknął wmanewrowania w ten ideologiczny gorset, odwracając niejako znaczenie tego miejsca.
Papież - jak widzimy jest w tym metoda jego działania - po prostu ignoruje cały propagandowo patriotyczny i antyniemiecki kontekst sięgając znacznie głębiej. I, tak jak w Oświęcimiu, odczytuje miejsce do którego przybył przede wszystkim w perspektywie personalistycznej. Westerplatte jest dlań przede wszystkim miejscem na którym grupa żołnierzy wypełniła swój obowiązek, w bohaterski broniąc słusznej sprawy. Dlatego ów graniczny posterunek staje się ponadczasowym symbolem wierności wyznawanym wartościom. Pozwala to Janowi Pawłowi II - podczas jego spotkania z młodzieżą - odnieść sytuację obrońców Westerplatte do sytuacji współczesnych Polaków. "Każdy z Was, młodzi przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje "Westerplatte". Jakiś wymiar zadań, które musi podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można "zdezerterować". Wreszcie - jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba "utrzymać" i "obronić", tak jak na Westerplatte, w sobie i wokół siebie".
Czy ten apel Papieża, żeby bronić prawd, które się uznaje za ważne, miał zdaniem ojca jakieś szczególne znaczenie właśnie wówczas, w roku osiemdziesiątym, czy wynikał z rozpoznania ówczesnej sytuacji jako szczególnie dramatycznej?
Już parę lat dominuje w Polsce postawa - zwłaszcza wśród młodych - rezygnacji i beznadziei. Władze PRL nie tylko są za to w znacznej mierze odpowiedzialne, ale i taką postawę wzmacniają. Im mniej dla młodzieży ideowej tym dla nie lepiej, bo nikt przecież już nie wierzy w "sprawiedliwość ludową" i "ludową demokrację". Niestety, władza za którą stoją nie tylko bagnety, ale i media, edukacja, cenzura odnosi sukcesy. Słowo "patriotyzm" brzmi coraz bardziej abstrakcyjnie i idealistycznie dla młodych ludzi i od paru lat ich setki tysięcy emigruje z Polski. Coraz większej ilości ludzi wydaje się, że postawa konformizmu jest jedynym realistycznym rozwiązaniem życiowym. Papież ukazując narodowi symbol Westerplatte podejmuje polemikę z tą postawą pasywności i braku perspektyw, po pierwsze, ukazując wymiar historyczny życia narodu, pokazując, że tamto wydarzenie z początku II wojny nie jest wyłącznie dawno już zamkniętym epizodem historii, po drugie, podkreśla sens walki w obronie głębszych wartości...
Czyli duchowego zwycięstwa, ale czy to nie eskapizm i próba ucieczki od rzeczywistych problemów? Trudno przecież byłoby ojcu uzasadnić tezę, że zwycięstwa polityczne przychodzą dzięki wysiłkowi moralnemu. Te dwie rzeczywistości nie przekładają się tak łatwo jedna na drugą.
Ale wcale nie są w konflikcie i prawdziwe zwycięstwa odnosi się wtedy, gdy polityka nie jest uprawiana kosztem wartości. Powszechnym dziś, lecz nader głębokim uproszczeniem jest rozpatrywanie skuteczności i moralności jako celów wzajemnie sobie przeciwstawnych. Papież podkreśla pierwotność perspektywy etycznej, ale ukazując symbol Westerplatte przypomina zarazem, że postawa obrońców Westerplatte nie była idealizmem, lecz posiadała swój głęboki realizm. Była bowiem nie tylko duchowym zwycięstwem, ale i znacznym sukcesem także w planie doczesnym. Garstka obrońców mimo ogromnej przewagi napastników, potrafiła - przy minimalnych stratach własnych - bronić powierzonej im placówki znacznie dłużej niż to zakładały plany i w rezultacie obrońcom z 1939 roku udało się, jako pierwszym, uruchomić siły, które w efekcie doprowadzą do klęski Hitlera.
Ale bardzo często uważa się, że chrześcijaństwo, a przynajmniej katolicyzm, nie jest religią sukcesu: "błogosławieni którzy się smucą, błogosławieni ubodzy... "
Powiedziałbym, że sukces nie jest kategorią chrześcijańską, ale nie jest nią również porażka. Podstawowymi kategoriami są dla nas "z Chrystusem", albo "wbrew Chrystusowi", to pierwsze oznacza sukces, to drugie - porażkę. Nie istnieje żaden prosty przekład tych kategorii na doczesne zwycięstwa i porażki, tym bardziej, iż wiemy dzięki Ewangelii, że w doczesności nie ma ani klęsk ostatecznych, ani ostatecznych sukcesów. Natomiast wiara w Chrystusa pomaga nam dostrzec w wymiarze doczesnym wagę rzeczywistości duchowej oraz otwiera horyzont czasowy w perspektywie dłuższej niż ludzkie życie. I naprawdę warto sobie krytycznie przemyśleć popularny materialistyczny stereotyp, iż mówienie o duchowym wymiarze, nawet w polityce, jest idealizmem oraz, choćby nawet i świętą, ale naiwnością nieuchronnie wiodącą do porażek. Niech Pan sobie przypomni tę słynną scenę z starej kroniki filmowej, gdy wracający z Monachium Neville Chamberlain jest owacyjnie witany w Londynie. Jego pierwsze słowa po opuszczeniu samolotu brzmią: "Mieliśmy do wyboru wojnę albo pokój! Wybraliśmy pokój!". I ogromny wybuch aplauzu na lotnisku. Znajdujący się wówczas na obrzeżach brytyjskiej polityki Winston Churchill skomentował tę wypowiedź: "Mieliśmy do wyboru wojnę albo hańbę. Wybraliśmy hańbę, a wojnę będziemy mieli później". Kto wedle opinii ludzi witających wówczas brytyjskiego premiera na lotnisku był większym realistą Churchill czy Chamberlain? Kto był nim - w oczach tych samych ludzi - parę lat później?
Parę miesięcy później bomby padają na Londyn.
Odnosząc tę sytuację do papieskiej homilii powiedziałbym, że w życiu każdego z nas pojawiają się sytuacje trudne, niekiedy wręcz dramatyczne, sytuacje w których trzeba podjąć ryzyko wyboru za lub przeciw wartościom oraz przyjąć płynące z tego wyboru konsekwencje. I każdy z nas może zdecydować że wybiera "moment Westerplatte", ale może też wybrać "moment Monachium". Przyszłość narodu zależy od tego ilu ludzi wybierze solidarność lub sprzeciw, a ilu konformizm, czy unik.
A ja bym powiedział jeszcze inaczej: że od tego jak wybiera każdy z nas zależy to, jak wybieramy jako naród.