Jan Paweł II rozpoczął swój pontyfikat z bardzo jasnym programem. Przedstawił go w kilku pierwszych wystąpieniach publicznych, przede wszystkim w sławnej już homilii, wygłoszonej w czasie inauguracji pontyfikatu 22 października 1978 roku. "Non abbiate paura..." - "nie lękajcie się: otwórzcie drzwi Chrystusowi" - te słowa wypowiedziane wówczas na placu św. Piotra rozbrzmiewają echem do dziś, stały się jak gdyby leitmotivem nauczania i całej działalności obecnego Papieża. Jak ojciec dziś, z perspektywy czasu który minął, rozumie te słowa?
Każdy z nas rozumie je dziś lepiej, bo po blisko 20 latach przyoblekły się one w bez mała dziesiątki tysięcy stron dokumentów papieskich, pasmo papieskich pielgrzymek podczas których Jan Paweł II przebył już ponad 1 000 000 kilometrów i efekty prawie niepoliczalnej liczby decyzji oraz działań podjętych w tym czasie przez Papieża. Sam Ojciec Święty wyznaje w "Przekroczyć próg nadziei", że dziś rozumie je lepiej i nie spodziewał się w październiku 1978 r. jak daleko zawiodą go te słowa.
Zarazem jednak jest jasne, że słowa te znaczą to samo co wówczas. Otwórzcie drzwi Chrystusowi! Wszystkie działania Papieża temu jednemu są podporządkowane. Nie lękajcie się ! - mówi do wszystkich ludzi, a raczej do każdego człowieka, bo wielkim charyzmatem Jana Pawła II jest to, że nawet gdy spotyka się z milionami ludzi potrafi indywidualizować swój przekaz i adresować go do konkretnego człowieka: Nie lękaj się! Płyń na głębię! Niech Chrystus prześwietli całe twoje życie!
Adresatem tych słów jest też Kościół. Zadaniem Piotra oraz jego kolejnych następców jest "umacnianie braci w wierze". Ta ich posługa Kościołowi ufundowana jest na osobistych spotkaniach Piotra oraz Apostołów z Chrystusem, podczas których wielokrotnie słyszeli: "Nie lękajcie się! Ja jestem!". I te właśnie słowa "Nie lękajcie się!" powtarza w dwadzieścia wieków później uczniom Chrystusa Jego Wikariusz.
Zarazem mają one i wymiar uniwersalny, są adresowane do wszystkich ludzi, także tych którzy Chrystusa nie znają. Do nich też woła Jan Paweł II: Nie lękajcie się otwarcia drzwi Chrystusowi! Chrystus nikogo nie zniewala, wręcz przeciwnie jest Wyzwolicielem. Wiara nie jest ideologią. Wiara pomaga człowiekowi samemu lepiej siebie zrozumieć. To, co Chrystus wnosi w dzieje człowieka oraz całych cywilizacji, a także w życie człowieka oraz w życie całych wspólnot, to miłość.
Wypowiedź z uroczystości inauguracji pontyfikatu JP II ("Non abbiate paura..." - "Nie lękajcie się...")
"Nie lękajcie się drodzy bracia i siostry, przyjąć Chrystusa i Jego władzy. Dopomóżcie Papieżowi - dopomóżcie wszystkim, którzy chcą służyć człowiekowi i całej ludzkości. Nie lękajcie się - otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi, otwórzcie drzwi Jego zbawczej władzy, otwórzcie jej granice państw, systemów ekonomicznych, systemów politycznych, szerokie obszary kultury, cywilizacji i rozwoju. Nie lękajcie się - Chrystus wie, co jest we wnętrzu człowieka, tylko on jeden wie. A dzisiaj człowiek tak bardzo często nie wie, co w nim jest. Tak bardzo często jest niepewny sensu swojego życia na ziemi, miota się między zwątpieniem a rozpaczą. Pozwólcie - proszę Was, błagam Was z pokorą i ufnością - pozwólcie Chrystusowi mówić do człowieka. On jeden ma słowa życia - życia wiecznego."
"Nie lękajcie się otworzyć Chrystusowi granic państw, systemów politycznych i ekonomicznych". Pamiętam doskonale, że kiedy Papież wypowiadał te słowa brzmiały one przede wszystkim jak apel do tych wszystkich, którzy na znacznej części globu budowali najdoskonalszy z ustrojów i społeczeństwa bez Boga. Także dziś słyszę w tych słowach przede wszystkim ich wymiar społeczny.
Oczywiście wymiar społeczny jest w tym przemówieniu obecny, ale to konkretny człowiek jest zanurzony kulturę i cywilizację, to ramy jego konkretnego życia określają granice państw, systemy polityczne i ekonomiczne. To on, konkretny człowiek, bywa zagubiony i to jego egzystencjalną prawdę zna w pełni jedynie Jezus Chrystus. Kiedy Papież w swojej programowej encyklice "Redemptor hominis" (nawiasem mówiąc już sam jej tytuł "Odkupiciel człowieka", a nie - co też prawdziwe - "Odkupiciel ludzkości" jest znaczący) używa słynnej frazy "człowiek jest drogą Kościoła", to zaraz wyjaśnia: "nie chodzi o człowieka 'abstrakcyjnego', ale rzeczywistego, o człowieka 'konkretnego', 'historycznego'. Chodzi o człowieka 'każdego'.
Przed wielu laty ks. prof. Marian Jaworski, obecny Arcybiskup Lwowski, bardzo trafnie napisał, że myślenie Karola Wojtyły cechuje "antropocentryzm metodologiczny", że Papież na wszystkich płaszczyznach swego myślenia i działania zawsze adresuje je do 'rzeczywistego" człowieka - do osoby. Ten konsekwentny i integralny personalizm jest kluczem do zrozumienia tego pontyfikatu.
Interesuje mnie jednak ten związek między wymiarem indywidualnym, osobowym, a społecznym. Pamiętam doskonale swoje wrażenie z pierwszego spotkania z Papieżem w Gnieźnie w roku 1979: to był zupełnie inny język niż ten, z którym się wcześniej spotykałem w Kościele. Upraszczając: wiara osobista, chrześcijańska tradycja i zachowania społeczne istniały na zupełnie innych płaszczyznach i nie było między nimi związku; co więcej - te dwie ostatnie (tradycja i zachowania społeczne) nie miały żadnego odniesienia do Chrystusa, były zbiorem norm lub po prostu faktem historycznym. U Jana Pawła II to wszystko się jakoś organicznie łączy. Na czym polega ten fenomen?
Proszę nie traktować tego jako ułatwianie sobie odpowiedzi, ale sądzę, że pierwszym inspiratorem tej niezwykłej syntezy jest Duch Święty, że jest to efekt przemedytowanego doświadczenia wiary. Zarazem jednak - jak słusznie podkreśla św. Tomasz - łaska nie niszczy natury, lecz na niej bazuje i ją doskonali. Dlatego zaryzykowałbym twierdzenie, że istotnym kluczem do zrozumienia tego, jak to Pan ujął, fenomenu jest osobowość Karola Wojtyły. Z jednej strony, jest on naukowcem-filozofem, którego bardzo silnie ukształtowały fenomenologia i tomizm i który w sposób systematyczny oraz krytyczny konstruuje spójny obraz rzeczywistości. Ze strony drugiej, jest on poetą bardzo silnie naznaczonym wielką polską tradycją romantyczną podkreślającą znaczenie wymiaru duchowego oraz zespalającą doświadczenie jednostki z doświadczeniem szerszej wspólnoty i jednostkową historię z losami narodu, czy świata. Do tego dochodzi trzeci czynnik, gdyż trafność oglądu rzeczywistości z perspektywy owej podwójnej wrażliwości została poddana okrutnej empirycznej weryfikacji przez historię. Doświadczenie realnego nazizmu i doświadczenie realnego socjalizmu głęboko wyżłobiły sposób myślenia Karola Wojtyły. I znów, z jednej strony owocuje to "teologią dziejów", refleksji nad tym, że - jak pisze bardzo ceniony przez Jana Pawła II Hans Urs von Balthasar - "od chwili przyjścia Chrystusa cała historia jest z gruntu 'sakralna'", a z drugiej strony, wyrazistym personalizmem, stanowiącym bastion przeciw totalitaryzmom, bezosobowym bytom, wchłaniających swoich wyznawców (ein Reich, ein Volk, ein Fuhrer, czy też "Partia to ręka milionopalca"- jak pisał Majakowski"), i bezwzględnie eliminujące oponentów, gdyż - jeszcze raz Majakowski - "jednostka zerem, jednostka bzdurą". Jak sądzę, w znacznej mierze ten splot czynników zaowocował wysoce oryginalną syntezą w której konkretne przenika ogólne, a sakralne integralnie łączy się ze świeckim.
Przypominam sobie takie zdanie z dramatu Karola Wojtyły "Brat naszego Boga": że człowiek jest co prawda zanurzony w historii, ale równocześnie jest w nim coś, co się tej historii nie poddaje. Jak często jednak doświadczamy czegoś wręcz przeciwnego - że nasze życie jest wypadkową sił, które znajdują się poza nami. Totalitaryzmy wprawdzie upadły, ale nasza duchowa tożsamość w coraz większym stopniu poddana jest naciskowi mediów, współczesnej kultury, środowiska społecznego. Czy człowiek jest jeszcze w stanie zachować swoją wewnętrzną wolność czy też grozi nam jednak realizacja orwellowskiej utopii?
To prawda, że choć dzisiejsze liberalne czasy apoteozują i absolutyzują ludzką wolność, to zarazem coraz bardziej nasza kultura opisuje osobę jako indywiduum zdeterminowane przez kod genetyczny, doświadczenia psychiczne z dzieciństwa (nawet z okresu prenatalnego) i wpływ otoczenia, opisują ją jako człowieka-muchę całkowicie zaplątanego w ekonomiczną, polityczną, czy informacyjną pajęczynę współczesnego świata, która uzależnia ją od siebie, czyni zeń niewolnika bezosobowych struktur i mechanizmów.
Czyż nie jest to kolejny argument za prawdziwością papieskiej frazy z inauguracyjnego przemówienia, że "człowieka nie można w pełni zrozumieć bez Chrystusa". To przecież Zmartwychwstały Chrystus wprowadza w ludzkie dzieje nieskończoną perspektywę ludzkiej wolności. Jak trafnie napisze Eliade: "W wyniku Zmartwychwstania chrześcijanie uwierzyli, iż wszystkie siły zagrażające dezintegracją indywidualnej osobowości są względne". Zatem - dalej cytując Eliadego - "Jeżeli wiara Abrahama może być zdefiniowana jako "dla Boga wszystko jest możliwe", wiara chrześcijańska zakłada, że wszystko jest możliwe także dla człowieka".
Jan Paweł II przy najróżniejszych okazjach ukazuje triumfy ludzkiego ducha osiągnięte w najbardziej nieludzkich warunkach, przypominając postaci, które nawet w obozach koncentracyjnych i więziennych kazamatach odnosiły prawdziwe zwycięstwa. I pokazuje owe zwycięstwa wyznawców różnych religii, a także ludzi niewierzących odniesione nawet w najczarniejszych miejscach i chwilach w historii świata jako umocnienie naszej nadziei i dowód nieskończonego wymiaru ludzkiej wolności.
Jest to wolność heroiczna, niezmiernie trudna, z której zdaje się z egzamin jedynie w chwili opresji, w systemach totalitarnych. Jak jednak Pan słusznie zauważa, coraz większym problemem staje się nasza zwykła, codzienna wolność.
Ale chrześcijaństwo niesie wieść o wolności człowieka również kulturze współczesnego Zachodu. "Paradokasalna sprzeczność polega na tym - pisał Jan Paweł II w "Veritatis splendor", atakowanej przez oponentów za "konserwatyzm", "rygoryzm" i "fundamentalizm" - że choć współczesna kultura przyznaje wielkie znaczenie wolności, zarazem radykalnie tę wolność kwestionuje. Dyscypliny naukowe określane wspólnym mianem "nauk o człowieku" słusznie zwróciły uwagę na uwarunkowania natury psychologicznej i społecznej, które wpływają na sposób, w jaki człowiek korzysta z wolności... Niektórzy jednak posuwają się dalej i wychodząc poza uprawnione wnioski, jakie można wyciągnąć z tego rodzaju obserwacji, podają w wątpliwość lub wręcz negują samą realność ludzkiej wolności". Od siebie dodałbym, że współcześnie ograbiają człowieka z wolności również niezmiernie dziś popularne para-nauki oraz astrologie i magie głoszące, iż człowiek jest zależny od najprzeróżniejszych dobrych i złych energii, układów planetarnych itp. Tymczasem Chrystus nas odkupił, to znaczy również - jak napisze Papież na innym miejscu "Veritatis splendor" będącej w istocie apologią ludzkiej rozumności i wolności - że Chrystus "wyzwolił naszą wolność", wyzwolił nas z wszelkich psychologicznych, socjologicznych, historycznych, materialistycznych, czy jakie by tam jeszcze nie były determinizmów. Owszem, jesteśmy uwarunkowani przez wiele czynników, ale przez żaden nie jesteśmy zniewoleni!
Czym różni się personalizm Jana Pawła II od poglądu zawartego choćby w dwuwierszu z "Traktatu moralnego" Miłosza: "lawina od tego bieg swój zmienia/ po jakich toczy się kamieniach"?
Bardzo kocham ten cytat. To jest trochę moje życiowe motto przypominające, że te wszystkie "małe" rzeczy w naszym życiu są bardzo ważne. Nie trzeba dokonywać wielkich rzeczy, wystarczy robić małe, na miarę swych możliwości, ale dobre. Te niewielkie działania pozornie nie mają znaczenia, ale one się kumulują, i bez hałasu, fajerwerków, reklamy bardzo mocno kształtują rzeczywistość. Szczególnie mocno "Traktat" Miłosza brzmiał w czasach, gdy przez świat przetaczał się totalitarny walec hitleryzmu, a potem marksizmu. Ale pomimo personalistycznego i optymistycznego brzmienia tej miłoszowej frazy nie ma w niej odniesienia do nieskończonej tajemnicy człowieka - do tego że człowiek jest osobą, a to jest rdzeń papieskiego personalizmu. Jednym z ulubionych cytatów Jana Pawła II z nauczania Soboru, który bardzo często cytuje w swoich przemówieniach i encyklikach jest stwierdzenie, że "człowiek jest jedynym stworzeniem na ziemi, które Bóg chciał dla niego samego". W "Redemptor hominis" opatruje je komentarzem: "Człowiek tak jak jest 'chciany' przez Boga, tak jak został przez Niego odwiecznie 'wybrany', powołany, przeznaczony do łaski i chwały - to jest właśnie człowiek 'każdy', najbardziej 'konkretny' i najbardziej 'realny': człowiek w całej pełni tajemnicy, która stała się jego udziałem w Chrystusie Jezusie". Jest to więc personalizm biblijny i antropologia chrystocentryczna. Znów powraca wielki leitmotiv papieskiego nauczania: człowieka nie można w pełni zrozumieć bez Chrystusa
Ten fenomen języka, jakim posługuje się Papież, polega moim zdaniem również na tym, że niezależnie od tego, o czym mówi - czy jest to ekonomia, kultura czy polityka - zawsze pojawia się bezpośrednie odniesienie do Chrystusa i Ewangelii. Papież za każdym razem sięga do samych źródeł.
Tak. I jest to największy problem dla ogromnej części współczesnych komentatorów. Również dla cytowanego przez Pana Tada Szulca, który z wielkim pietyzmem i erudycją, a także wielki uznaniem dla Jana Pawła II napisał jego biografię. Bieda z tym, że kanonem pracy współczesnej żurnalistyki i publicystyki jest swoiście pojmowana "neutralność". Ów kanon mówi, że sprawy religii oraz moralności są to sprawy prywatne i subiektywne należy więc je w komunikacji publicznej pominąć. Jest to zasada niemądra i społecznie szkodliwa, a stosowana w przypadku Karola Wojtyły daje wręcz absurdalne rezultaty. Pisze się wtedy o nim jako o polityku, społeczniku, obrońcy praw człowieka, filozofie, poecie, kajakarzu, podróżniku, konserwatyście, progresiście, ale nie jako o kapłanie, Następcy Piotra i Wikariuszu Chrystusa. I każdy taki opis jest strukturalnie karykaturalny. W jakiś sposób rozmach tego pontyfikatu, który nie waha się wkroczyć z ewangelicznym orędziem na obszary ekonomii, polityki, kultury obnaża analityczną płytkość kultury liberalnej. Pozwolę sobie sparafrazować: Papieża nie da się zrozumieć bez Chrystusa! Nie znaczy to, że domagam się od mediów konfesyjnego podejścia do rzeczywistości. Jednakże z zasady branie religii i moralności w nawias, a szczególnie, gdy mówi się o zjawiskach religijnych, a już zwłaszcza, gdy mówi się tym pontyfikacie jest po prostu absurdem.
W słowach Papieża zawarta jest pewna wizja człowieka, ale jest w nich również zawarta pewna wizja zjawisk społecznych. Czy rzeczywiście takie kryzysy jak wojna, nędza, niesprawiedliwość mają swoje źródło, swoją przyczynę w lęku człowieka?
W znacznej mierze. W "Sollicitudo rei socialis" Jan Paweł II napisze, że korzeniem zła jest niepohamowana żądza władzy i pieniędzy. One również często rodzą się z lęku, z chęci samopotwierdzenia swojej wartości, sprawiają też, że taki człowiek często bytuje w lęku, iż utraci to, co zdobył, że inni mu to odbiorą. Ale Papież pisze szerzej o pewnym lęku cywilizacyjnym, który jest rozpylony w współczesnej kulturze pod warstwą powierzchownego optymizmu. Ten lęk bierze się separacji polityki i ekonomii od etyki, w rezultacie czego bardzo wielu ludzi czuje się w niewoli bezosobowych mechanizmów ekonomicznych i politycznych, które mają swoją wewnętrzną logikę i którym nikt nie jest zdolny się przeciwstawić. Wszyscy wiedzą, że na świecie jest znacznie więcej żywności niż potrzeba by wyżywić całą ludzkość, wszyscy widzą ogromne obszary światowej nędzy i głodu i nikt nie umie rozwiązać tego problemu. A ludzie giną. Świat u schyłku drugiego tysiąclecia, pomimo niezaprzeczalnie wielkich osiągnięć cywilizacyjnych, ale też z lękiem przed AIDS, czy chorobą "wściekłych krów", która wzięła się z tego, że karmiono je mięsem, by szybciej przybierały na wadze, z możliwością klonowania ludzi w nieskończoność, produkowania genetycznie "poprawionych" dziesięciokilogramowych truskawek i stukilowych karpi, z komputerami dla których opracowano program, w którym po naciśnięciu ENTER automat wbija człowiekowi strzykawkę z trucizną, aby go "humanitarnie" zabić, otóż ten świat czuje się w jakiejś mierze w sytuacji "ucznia czarnoksiężnika", który uruchomił żywioły z którymi nie potrafi sobie poradzić. Lęki rodzą frustracje, frustracje rodzą agresje, agresje rodzą przemoc. Inaczej mówiąc: "niespokojne jest serce człowieka dopóki nie spocznie w Bogu" - jak rozpoczął swoje "Wyznania" św. Augustyn. Papież bardzo wyraźnie w wielu swoich pismach, a zwłaszcza w "Dominum et Vivificantem" i "Evangelium vitae" wiąże współczesne problemy z sekularyzacją kultury Zachodu. Utrata wrażliwości na Boga pociąga za sobą utratę wrażliwości na człowieka - to temat często podejmowany przez Jana Pawła II. Kiedyś bardzo się na takie stwierdzenie - jako nazbyt fundamentalistyczne - buntowano. Dziś słucha się go z znacznie większą uwagą, bo coraz więcej konkretnych faktów potwierdza słabnięcie "wrażliwości na człowieka" w świecie w którym żyjemy.
Czy tu nie jest zawarta pewna uproszczona jednak wizja, że ateizm, brak wiary powoduje niewrażliwość społeczną?
Rzecz jasna, że nie. Jeśli to konieczne powtórzę ten truizm - pamiętajmy, że słowo to pochodzi od "true" - prawda - człowiek niewierzący może być heroiczny, altruistyczny, wieść życie moralne i być - w potocznym rozumieniu tego słowa - święty i to świętszy od bardzo wielu chrześcijan. Jednakże - i o tym pisze Jan Paweł II - nie da się w sposób konsekwentny uzasadnić ludzkiej transcendentnej godności, nieskończonej godności każdego człowieka, bez odwołania do Boga.
Wróćmy do Papieskiego wezwania: "nie lękajcie się". W tych słowach zawarta jest pewna wizja człowieka i jego odniesienia do Boga. Dlaczego Papież akcentuje ten lęk? Czy człowiek boi się Boga, boi się wiary? Czy rzeczywiście lęk jest przyczyną niewiary? Hermeneutyka podejrzeń twierdzi, że to raczej wiara religijna jest wynikiem strachu?
To tylko - mówiąc delikatnie - niemądre, ateistyczne religioznawstwo twierdzi, że człowiek bojąc się śmierci wymyślił Boga, zresztą nie podając dla uzasadnienia tej tezy żadnych poważnych dowodów. Nawet nie odwołując się do doświadczenia wiary można sobie przypomnieć ile wspaniałych pomników myśli ludzkiej, ile arcydzieł architektury, poezji, malarstwa, rzeźby, czy muzyki powstało z religijnej inspiracji. Łatwo dostrzec, że zawarte w nich piękno nie mogło powstać z lęku.
Ale jest w Pana pytaniu zawarta również teza, że religia bazuje na lęku swoich wyznawców. W odniesieniu do chrześcijaństwa z pewnością to bzdura. Być może są jakieś religie, nie chcę z zewnątrz orzekać, które są zbudowane na strachu. Jednakże bywało między chrześcijanami, zwłaszcza w pewnych epokach, że bardzo silny akcent kładziono na sąd i na potępienie, a racją do prowadzenia życia zgodnego z wskazaniami religii był lęk przed karą. Z a w s z e jednak była i bywa dzisiaj religijność mało ewangeliczna i bardzo niedojrzała. Miłość usuwa lęk, ponieważ ponieważ lęk kojarzy się z karą. Ten zaś, kto się lęka, nie wydoskonalił się w miłości - napisze św. Jan. Bóg jest Miłością. I tak umiłował świat, że dał swego Syna Jednorodzonego, aby świat został zbawiony. Myśmy poznali i uwierzyli miłości, którą Bóg ma ku nam - to wedle mnie najpiękniejsza definicja chrześcijan, którą również zawdzięczamy św. Janowi. Nawet jeśli mówimy o "bojaźni Bożej", żadną miarą nie pojmujemy jej nerwicogennie i lękowo, bo - jak pięknie pisał w IV wieku święty biskup Hilary - "nie wynika ona z trwogi dręczącej człowieka, lecz osiąga się ją przez spełnianie dobrych uczynków w życiu niewinnym i przez poznanie prawdy. Dla nas bojaźń Boża zawiera się całkowicie w miłości i miłość doskonała stanowi pełnię tej bojaźni".
"Kiedy w dniu 22 października 1978 r. wypowiadałem na Placu św. Piotra słowa: Nie lękajcie się!, nie mogłem w całej pełni zdawać sobie sprawy z tego, jak daleko mnie i cały Kościół te słowa poprowadzą. To, co w nich było zawarte, pochodziło bardziej od Ducha Świętego, którego Pan Jezus obiecał Apostołom jako Pocieszyciela, aniżeli od człowieka, który te słowa wypowiadał. Jednakże z biegiem lat przypominałem sobie te słowa w różnych okolicznościach.
Wezwanie "Nie lękajcie się !" musimy odczytywać w bardzo szerokim wymiarze. W pewnym sensie było to wezwanie pod adresem wszystkich ludzi, wezwanie do przezwyciężania lęku w globalnej sytuacji współczesnego świata, zarówno na Wschodzie jak i na Zachodzie, na Północy i na Południu. Nie lękajcie się tego, coście sami stworzyli, nie lękajcie się świata tych wszystkich ludzkich wytworów, które coraz bardziej stają się dla człowieka zagrożeniem! Nie lękajcie się wreszcie siebie samych!" (Przekroczyć próg nadziei, s.160)
Apel Papieża o otwarcie granic państw, granic ekonomicznych i politycznych systemów przed Chrystusem w tym wymiarze społecznym brzmiał bardzo dobitnie dziewiętnaście lat temu, gdy na znacznych obszarach ziemskiej chrześcijanie byli dyskryminowani z powodu swoich przekonań.. Ale czy ten apel jest aktualny dzisiaj?
Jak to się często zdarza z takimi wielkimi papieskimi tematami, one nie tracą aktualności, ale nabierają nowego znaczenia. Primo, u dzisiejszego człowieka - o czym już mówiliśmy - mniej jest cywilizacyjnego optymizmu, świat stał się bardziej - jak zatytułował swoją książkę Zbigniew Brzeziński - "out of control", wymknął się spod kontroli i bardzo wielu ludzi czuje że się zagubiło. A Chrystus ukierunkowuje ludzką wolność, nadaje jej sens. Secundo, dziś kulturze postmodernistycznej, znacznie bardziej niż te prawie dwadzieścia lat temu wiara bywa postrzegana jako ideologia, jako system, który z jednej strony, ogranicza swobodę wyznawców, a z drugiej strony, zagraża innym przez fundamentalizm będący źródłem nietolerancji, agresji wobec ludzi o innych przekonaniach. Z tej perspektywy słowa Jana Pawła II brzmią więc dziś jeszcze mocniej niż w 1978: Nie lękajcie się. To nieprawda, że wiara jest zniewoleniem. To nieprawda, że wiara jest zagrożeniem. Chrystus nikogo nie zniewala, wyswobadza człowieka ku wolności.
A czy wielokrotnie w historii Kościoła tak nie było właśnie, że wiara, religia stawała się elementem represji, elementem przemocy? Czy tak się nie dzieje dzisiaj? Jak odróżnić wiarę, od tego, co ojciec nazywa ideologią?
To jest bardzo ważkie pytanie. Ideologia bierze się z gorliwości pomieszanej z brakiem krytycyzmu oraz pewnością, że zna się doskonały sposób zorganizowania życia społecznego. Zawsze więc istnieje pokusa ideologizacji wiary i dochodziła ona do głosu w historii Kościoła. Dlatego wielkim osiągnięciem Soboru Watykańskiego II zapisanym zwłaszcza w "Deklaracji o wolności religijnej", jest wyraziste przeciwstawienie się wszelkim formom przymusu czy to zewnętrznego, czy też wewnętrznego dla obrony nawet najświętszych prawd. Człowiek jest osobą i to jego osobowa godność sprawia, że do dobra i prawdy może skutecznie dążyć tylko w sposób wolny. Jan Paweł II - jak nikt przed nim, bo jego doświadczenie nazizmu i komunizmu miało tu kluczowe znaczenie - wprowadził w nauczanie Kościoła dystynkcję między wiarą i ideologią.
Na czym polega to rozróżnienie?
Wbrew niezmiernie często rozpowszechnionej opinii, która stała się myślowym stereotypem w naszej kulturze od Oświecenia, sama wiara w istnienie prawdy absolutnej nie czyni z człowieka ani fundamentalisty ani też ideologa i wcale nie jest źródłem nietolerancji wobec innych ludzi. Trzeba dostrzec istotną różnicę między postawą ajatollaha Chomeiniego i matki Teresy. Chociaż i ajatollah wierzył istnienie prawdy absolutnej i wierzy w to matka Teresa.
To tyleż efektowne co łatwe przeciwstawienie: matka Teresa nie zajmuje się działalnością polityczną. Ale kiedy mówimy o urządzaniu świata, o przekładaniu wiary na rzeczywistość społeczną, zaczyna się rzeczywisty problem, przed którym stanął niejeden polityk. Zapytam konkretnie: jak ja jako wyborca mógłbym odróżnić kogoś kto kierując się autentyczną wiarą chce angażować się publicznie, od tego, kto zamienił wiarę w religijną ideologię?
Przede wszystkim po formie uprawiania polityki. Ideolog bardzo łatwo dzieli na ludzi na "naszych" i "obcych", o tych drugich wyrażając się z agresją i pogardą. A język pogardy do człowieka nigdy nie jest językiem Ewangelii. Po drugie, po tym, że ideolog głosi, że posiada idealne, finalne rozwiązania problemów społecznych, a dobrze wiemy - taka jest wiara Kościoła przypominana wielekroć przez Jana Pawła II - że Królestwa Bożego nie zbudujemy na ziemi. Po trzecie, ideolodzy używają bardzo często ogólnych, abstrakcyjnych słów, łatwo wierzą w "spiskową teorię historii" (tłumacząc nią ich dotychczasowe niepowodzenia), unikają odniesień do empirii dających możność weryfikowania ich poglądów i znacznie bardziej wierzą w instytucje niż w człowieka, będąc przekonani, że przez postulowane przez nich zmiany legislacyjne i instytucjonalne radykalnie odmieni się rzeczywistość i zło zostanie wyplenione. Szczerze mówiąc, to naprawdę ważki, a na tyle skomplikowany problem, że należałoby mu poświęcić znacznie więcej miejsca. Dlatego - jako, że napisałem na ten temat już pewnie z paręset stron - zainteresowanych tematem odsyłam do książek "Chrześcijaństwo - demokracja - kapitalizm", "Przed szkodą? Po szkodzie?" i "Demokracja i antyewangelizacja". Tu chciałbym tylko raz jeszcze podkreślić, że wiara w istnienie prawdy absolutnej nie musi prowadzić do ideologii, i z drugiej strony, wiara w nieistnienie takiej prawdy może być postawą ideologiczną i prowadzić do nietolerancji. A nawet zaryzykowałbym twierdzenie, że jest to coraz powszechniejsza ideologia naszego czasu.
Kluczem nie jest bowiem wiara w samo istnienie prawdy, ale stosunek do jej posiadania. Tylko ten kto wierzy, że posiada prawdę absolutną, a przynajmniej, że poznał ją w stopniu wystarczającym do zorganizowania życia społecznego jest ideologiem. Katolicka postawa wobec prawdy jest zupełnie inna. Po pierwsze, pełnię prawdy posiada tylko Bóg, to On jest Prawdą, po drugie, ta Prawda jest Miłością, po trzecie, Kościół nie jest właścicielem prawdy, ale jej depozytariuszem, po czwarte, ten depozyt prawdy dotyczy zbawienia i Kościół posiada wszystkie środki, aby ludzi doprowadzić do zbawienia, bardzo pośrednio dotyczy on jednak ekonomii i polityki, gdzie Kościół za niezmienne i ogólnie ważne uważa tylko parę podstawowych pryncypiów chroniących godność osoby, takich jak solidarność, dobro wspólne, czy pomocniczość, ale które można realizować w wieloraki sposób. Wie też Kościół, że - po grzechu pierworodnym - nie zbudujemy idealnego ustroju. To co teraz mówię, to streszczenie paru wątków z "Centesimus annus", bo społeczne nauczanie Jana Pawła II ma jednoznacznie pluralistyczny, antyutopijny i antyideologiczny charakter.
Ale czy można wierzyć w prawdę absolutną i nie być przekonanym, że się tę prawdę poznało?
Jeżeli nie jest to prawda ideologiczna, ale prawda wiary, prawda wyznawana przez Kościół, to można to czynić bez trudu. Przecież ta prawda ze swej natury nas nieskończenie przerasta i dlatego należy ją kontemplować oraz starać się wedle niej żyć, a nie czynić się jej właścicielem. Św. Tomasz napisze, że dogmat to zdanie zawierające prawdę dążąc do niej. Z jednej więc strony dogmat dotyka prawdy absolutnej i nam ją objawia, a zarazem jest jej tylko początkiem, bo ona jest nieskończenie głębsza. Dlatego życie chrześcijańskie jest - że posłużę się tytułem książki amerykańskiego trapisty Thomasa Mertona - "wspinaczką ku prawdzie". Dlatego też każdy ksiądz katolicki, a także coraz więcej wiernych świeckich, którzy posiadają brewiarze, modli się podczas poniedziałkowych nieszporów: "Dopomóż Boże tym, którzy poszukują prawdy, aby ją znaleźli, a znalazłszy nigdy nie przestawali jej szukać".
Ale tu znów mówi Ojciec o wymiarze czysto religijnym, a ja pytam o urządzanie świata...
Celem Kościoła jest prowadzenie ludzi do zbawienia, to znaczy że istota jego misji ma wymiar religijny. Dopiero pośrednio, i to z punktu widzenia teologii moralnej - o czym napisze Papież w "Sollicitudo rei siocialis" - a nie przez poszukiwanie III drogi, czy konstruowaniem swej ideologii, wiąże się to z prześwietlaniem życia politycznego i ekonomicznego światłem Ewangelii. A szczególnym sprawdzianem jakości systemów politycznych oraz gospodarczych jest ich stosunek do najsłabszych, do najuboższych. Dziś widzimy to wszystko znacznie bardziej jednoznacznie i klarownie niż to bywało w historii i jest to wielka zasługa tego pontyfikatu.
No właśnie. W historii mamy bardzo wiele przykładów, kiedy właśnie Kościół, jako pewna instytucja, posługiwał się wiarą jako ideologią, kiedy próbował urządzać świat według swoich wskazówek. Właśnie tego obawiają się ci wszyscy, którzy mówią o perspektywie państwa wyznaniowego czy przestrzegają przed klerykalizacją życia społecznego. Może wynika to właśnie z obaw, że wrócimy do tamtych czasów?
Powiedzmy szczerze, przed paru laty została rozpętana prawdziwa histeria.
Nikt poważny nigdy nie chciał państwa wyznaniowego, a z całą pewnością nie chciała tego Konferencja Episkopatu, która kieruje Kościołem w Polsce.
Jak słusznie zauważył prof. Wnuk-Lipiński byli właściciele PRL wykorzystali, powszechnie przyjęte struktury poznawcze dzielące społeczeństwo na "nas" oraz "onych" i na swoje miejsce podstawili "czarnych". Z drugiej strony, w historii Kościoła są takie karty nad którymi należy boleć i których należy się wstydzić. Ale, nawiasem mówiąc, zauważmy jak podwójne miary stosuje się do oceny "czerwonych" i "czarnych". Kościół musi odpowiadać za czyny swoich członków popełnione czy to na Filipinach, czy to w Hiszpanii, czy Zairze i to 100, 200, czy 900 lat temu, natomiast postkomuniści nie pozwalają by ich obciążać czymkolwiek co zdarzyło się przed 1989 rokiem. Są niewinni jak niemowlęta! Za nic nie są odpowiedzialni! To byli jacyś inni ludzie, inne czasy, specjalne uwarunkowania, no i po co wciąż wracać do przeszłości.
Ale to dobrze, że Kościołowi ustawia się poprzeczkę tak wysoko. Każda ideologizacja wiary, każda niewierność Ewangelii, każdy grzech obciąża cały Kościół i nie wolno nam przed tą prawdą uciekać. Jest też przestrogą na przeszłość i wezwaniem do nawrócenia i odnowy.
Jeden z moich przyjaciół mawia, że warto by do każdego egzemplarza Pisma Świętego dołączać gratis "Legendę o Wielkim Inkwizytorze". Rozumiem o co mu chodzi. Nie wolno nam lekceważyć pokusy ideologizowania wiary, bo ona jest najbardziej subtelną, przybierając szaty ewangelicznego radykalizmu, a zatem i najbardziej niebezpieczną tej wiary karykaturą. Trzeba jednak też dodać, że to niebezpieczeństwo jest dziś, zwłaszcza dzięki Janowi Pawłowi II, precyzyjnie zdiagnozowane. Żaden bowiem z papieży nie pisał tak wiele i tak wyraziście o niebezpieczeństwach płynących z fundamentalizmu i z ideologii.
Czy Kościół nie powinien się w związku z tym rozliczyć ze swoją przeszłością?
Rozliczenie jest nie wydaje mi się najlepszym sformułowaniem, ale bez wątpienia Kościół musi odważnie przyjąć gorzką część prawdy o swojej przeszłości i taki "rachunek sumienia" jest podejmowany. Jego wielkim rzecznikiem jest Jan Paweł II. To też jest jeden z wyrazistych rysów tego pontyfikatu i jego rozmachu. U schyłku drugiego millennium Papież wzywa cały Kościół do rachunku sumienia z grzechów i błędów popełnionych w całym ostatnim tysiącleciu. Jan Paweł II podaje 5 podstawowych problemów do tego rachunku. Pierwszy z nich to grzechy przeciwko jedności, wszystko co doprowadziło do rozbicia chrześcijaństwa, a potem do utrzymywania wrogości między chrześcijanami różnych wyznań. Drugi, dotyczy wszystkich grzechów płynących nietolerancji oraz używania przemocy w obronie choćby nawet najświętszych i najsłuszniejszych prawd. Bardzo wyraźnie przypomina Papież fragment deklaracji soborowej "O wolności religijnej", mówiący, że prawda nie inaczej może wnikać w umysł ludzki jak tylko siłą samej prawdy, a więc przez swoją prawdziwość, nigdy przez siłę. Ten wątek nie unikania nawet najtrudniejszych problemów przewija się często podczas pontyfikatu Jana Pawła II. W najbliższych latach planuje on np. zwołanie w Watykanie wielkich międzynarodowych konferencji poświęconych antysemityzmizowi i inkwizycji. Nawiasem mówiąc, z jednej strony, trzeba umieć się przyznać do tych niedobrych, ciemnych stron w historii chrześcijaństwa i Kościoła, ale ze strony drugiej, jest to też dobra okazja do rzetelnych studiów, pomagających rozproszyć wiele fałszywych stereotypów na temat katolicyzmu, które od Oświecenia nasączyły kulturę Zachodu.
Tu jest jeszcze jeden dylemat: . jak pogodzić szacunek dla innych tradycji i przekonań z misją ewangelizacji. Jeżeli jest się przekonanym o jakiejś prawdzie absolutnej trzeba ją głosić innym. Jak to pogodzić z zasadą tolerancji?
Właściwie całkiem łatwo. Przecież ta Prawda nie jest doktryną, czy ideologią, ale Miłością. Głoszę Chrystusa, bo jest On moim największym dobrem, moją największą radością i bardzo pragnę się Nim podzielić z innymi ludźmi. Ale - jak stale podkreśla Papież - metodą działania Kościoła jest poszanowanie ludzkiej wolności. W wielu światowych gremiach, nie wyłączając Zgromadzenia Generalnego ONZ przypominał Jan Paweł II Pawła Włodkowica, przemawiającego na Soborze w Konstancy przeciwko nawracaniu pogan siłą. Siła jest bronią ideologii, ale zabija wiarę. Ewangelia natomiast jest orędziem miłości i apeluje do wolnego człowieka. Wolność jest koniecznym warunkiem, aby przyjąć Chrystusa.
Wciąż nie odpowiada jednak Ojciec na moje pytanie. Jak na przykład pogodzić zasadę tolerancji z wynikającym z przesłanek religijnych przekonaniem, że homoseksualizm nie jest jedną z dwóch równouprawnionych orientacji seksualnych i że w związku z tym nie należy normować prawnie związków tego typu, a tym bardziej przyznawać parom homoseksualnym prawa do adopcji?
Wydaje mi się, że różnica pomiędzy kobietą, a mężczyzną nie wynika z przesłanek religijnych. My, katolicy, w takim małżeństwie dostrzeżemy - z pobudek religijnych - sakrament, ale sama instytucja małżeństwa jest ogólnoludzka. Otóż, jest istotna różnica pomiędzy tolerancją dla homoseksualistów polegającej na tym, że nie wolno ich prześladować, nie wolno odnosić się z pogardą etc, a tolerancją, która mówi, że hetero- i homoseksualizm są równoprawne, ergo małżeństwa homoseksualne mają takie same prawa jak heteroseksualne, a homoseksualiści mają np. takie samo prawo do pracy w przedszkolach, czy też z młodzieżą. Pomijając motywację religijną, która pozwala głębiej spojrzeć na ludzką płciowość, na małżeństwo, na powołanie człowieka do miłości, można z ogólnoludzkich względów dostrzec negatywne konsekwencje takiej postawy. Po pierwsze, ofiarami stają się najsłabsi, stają się dzieci. Po drugie, taka postawa deprecjonuje znacznie rodziny naturalnej. Społecznie patrząc jest antyrodzinna. Dopiero bardzo powoli zaczynamy sobie zdawać sprawę z ceny, którą nam przyjdzie zapłacić za permisywizm ostatnich dziesięcioleci, a osłabienie rodziny jest tu sprawą kluczową. Coraz więcej danych dowodzi, że tak jak nie można bezkarnie niszczyć środowiska naturalnego, tak też nie można niszczyć i środowiska ludzkiego, a - jak napisze Papież w "Centesimus annus" - "pierwszą i podstawową komórką 'ekologii ludzkiej' jest rodzina. Osłabienie rodziny niesie za sobą coraz bardziej wymierne ogromne koszy społeczne, a rewolucja seksualna wcale nie przyniosła obiecanego wyzwolenia i szczęścia ludzkości, w co głęboko wierzono 20-30 lat temu.
Czy to ogólne wezwanie Papieża: "otwórzcie drzwi systemów politycznych, systemów ekonomicznych Chrystusowi", ma jakieś konkretne znaczenie dzisiaj w demokracji, w systemie rynkowym?
Ogromne. Papież nieustannie podkreśla intymność więzi: osoba ludzka - Chrystus. Chrystus nadaje człowiekowi nowe i głębsze rozumienie samego siebie. On jest gwarantem ludzkiej godności. Primo, zawiera się w tym wyraźne przesłanie, iż wolny rynek, czy demokracja nie są nadrzędne w stosunku do człowieka, a nawet nie są autonomiczne, lecz że to człowiek jest ich podmiotem i ma z nich rozumnie korzystać. Secundo, Prawda o godności człowieka jest też wezwaniem: pamiętajcie o słabszych, nigdy nie wolno zapomnieć wam o tych, którzy są w gorszej sytuacji. Papież nazywa to "preferencyjną opcją na rzecz ubogich". W papieskim wezwaniu jest więc zawarta i dynamika społeczna, apel o popieranie, polepszania, budowanie bardziej ludzkiego świata.
Czyli to "nie lękajcie się " ma również wymiar przemiany społeczeństwa.
Tak, jest wezwaniem do stałej pomocy ubogim i cierpiącym, do budowania życia społecznego w którym jest więcej sprawiedliwości, do promowania kultury w której jest więcej piękna i miłości. Jest to wezwanie dla całego świata, ale w szczególny sposób odnosi się do społeczności wierzących, do Kościoła. Papież stale wzywa Kościół do odnowy i zapowiada "nową wiosnę Kościoła".
Jasna Góra, 4 VI 1979 r.
"Maryjo Matko Kościoła, Oblubienico Ducha Świętego i Stolico Mądrości! Twojemu pośrednictwu zawierzamy wspaniałą wizję i program odnowy Kościoła w naszej epoce, która wyraziła się w nauce Soboru Watykańskiego II. Spraw, abyśmy tę wizję i ten program w całej autentycznej prawdzie - tak, jak za naszą nieudolną posługą, dał nam ją poznać Duch Święty - w tejże samej prawdzie, prostocie i mocy czynili przedmiotem naszego postępowania, posługiwania, nauczania, pasterzowania, apostolatu. Żeby Kościół odradzał się cały w tym nowym źródle poznania swojej własnej istoty i misji, nie czerpiąc z żadnych obcych ani zatrutych "cystern" (por. Jr 8,14)". ("Chrześcijanin w świecie", s.65)
Mówi Ojciec, że adresatem apelu Papieża: " Nie bójcie się otworzyć drzwi Chrystusowi" jest również Kościół. To brzmi prawie jak herezja! Czy Kościół - założony przez Chrystusa, Kościół w którym, jak wierzymy, On sam jest obecny - może się lękać Chrystusa?
Tropienie herezji to raczej dominikańska specjalność. Rzecz jasna, Jezus Chrystus jest realnie obecny w Kościele, ale zarazem można też spokojnie powiedzieć, że jest ciągle za mało obecny w sercu każdego człowieka, każdego członka Kościoła. Gdyby chrześcijanie tylko troszkę szerzej otworzyli drzwi swego serca Chrystusowi, gdyby - metaforycznie mówiąc - choć o parę procent intensywniej żyli Ewangelią, inna byłaby Polska, inny byłby świat w którym żyjemy.
Skąd się bierze ten lęk Kościoła?
To naturalny lęk każdego człowieka przed zawierzeniem, przed podjęciem ryzyka wiary, wyruszeniem w nieznane. W dodatku - wiedząc z Ewangelii - że droga nie będzie łatwa.
Czy ten apel: "Nie bójcie się, otwórzcie Chrystusowi drzwi waszych serc i sumień" wynikał tylko z charakterystycznego dla Karola Wojtyły sposobu widzenia człowieka, czy też były jakieś szczególne powody, dla których Jan Paweł II właśnie wówczas, gdy obejmował stolicę św. Piotra, zwrócił się z takim apelem do Kościoła?
Lata siedemdziesiąte to nie był łatwy czas dla Kościoła. Od Oświecenia Kościół bywał często w defensywie wobec otaczającego go świata. Sobór Watykański II był soborem, który podjął wyzwania współczesności. Był wielkim wydarzeniem w historii Kościoła i wielkim darem dla większości wierzących, ale dla tych, którzy nawykli do życia w defensywie, był nazbyt śmiały. Dla innych, był dopiero początkiem procesu, którego celem, było wedle nich pełna akomodacja Kościoła do współczesnej cywilizacji. U jeszcze innych soborowe otwarcie na świat zachwiało ich osobistą tożsamością: katolicką, zakonną, kapłańską. Wiele więc osób było pogubionych, jedni bali się ponownego "zamknięcia" Kościoła, inni jego jeszcze większego "otwarcia". I również im wszystkim mówił w 1978 roku Piotr naszych czasów: Nie lękajcie się! Przecież na Soborze był obecny Duch Święty! Dzięki niemu możliwe jest uniknięcie tak pułapki odwrócenia się od świata, jak i roztopienia się w świecie.
No właśnie. Po Soborze ujawniła się ogromna liczba jego rozbieżnych interpretacji. Dlaczego tak się stało?
To całkowicie naturalne, Sobory zwołuje się by rozstrzygnęły różne ważne problemy, które stanęły przed Kościołem. Problemy są więc zawsze już przed soborem, a nie tylko jako jego rezultat. Co więcej, i jest to dobre w swej naturze, w społeczności tak różnorodnej i zróżnicowanej jaką jest Kościół zawsze będzie sporo wielorakich interpretacji dotyczących samego Kościoła i otaczającego go świata. Zawsze też po soborach ujawniała się grupa ludzi, która uważała, że zmiany poszło za daleko oraz inna grupa przekonana, że jest wręcz przeciwnie i sobór nie spełnił oczekiwań. Tak też było i po Vaticanum Secundum. I właśnie dlatego darem dla całego Kościoła jest Urząd Nauczycielski Kościoła, który nazywamy krótko Magisterium. To ono daje autentyczną wykładnię i zabezpiecza nas, w Kościele, przed osobistymi interpretacjami, przed prywatnymi poglądami przedstawianymi jako "jedynie słuszne" przez różne środowiska, czy osoby.
Czy jednak przyjęcie tej prawdy (o Magisterium)
wymaga odwagi? Może większej odwagi wymaga niezgoda na to, co
uważamy w swoim sumieniu za niesłuszne...Często można się
spotkać z taką argumentacją: wiara polegająca na przyjmowaniu
wszystkiego, co jest podane do wierzenia, jest niezwykle łatwa,
zwalnia mnie z osobistej odpowiedzialności; znacznie trudniej
wciąż szukać własnej prawdy, nie ufając nikomu ani niczemu
do końca...
Innymi słowy: czy bycie w Kościele nie jest raczej wyrazem
konformizmu niż świadectwem odwagi?
Wiele rzeczy jest tu poplątanych. Po pierwsze, nauczanie Kościoła zawsze kładło nacisk na obowiązek postępowania zgodnie z sumieniem (i obowiązek formowania sumienia, bo może być ono wykoślawione!). Przypominam sobie piękne zdanie zapisane na Soborze Lateraneńskim IV w 1215 roku: "wszystko cokolwiek czyni się niezgodnie z sumieniem służy piekłu". Jeżeli jednak mamy w sumieniu wątpliwości, nie mamy całkowicie jednoznacznego osądu, to zdajemy się na ocenę Kościoła. Po drugie, bezmyślne przyjmowanie tego, co jest podane do wierzenia jest niekatolickie. Znów powołam się na przykład z średniowiecza, słynną maksymę św. Anzelma: fides quernens intellectum - wiara szukająca zrozumienia. Wiara nie jest wbrew rozumowi, winna być wiarą rozumną, sięgać intelektem ile się da w głąb Bożych tajemnic, ale - co oczywiste - Boża przestrzeń jest większa od przestrzeni penetrowanej przez nasz rozum, dlatego prawdy objawione są supraracjonalne (ponadrozumowe), ale nie irracjonalne (nierozumne). Ale też dlatego możemy mówić o ryzyku wiary, a takoż o męstwie wiary. Po trzecie, postawa wszechobecnego sceptycyzmu i indywidualnego poszukiwania własnej prawdy niezwykle rzadko bywa postawą heroiczną jak to było np. u Camusa. Prawie zawsze jest to strojąca się jedynie w heroiczne piórka postawa zadufania we własny rozum i krojenia całej rzeczywistości na swoją miarę, mieszanina egoizmu i wygodnictwa. Po czwarte, z pewnością można należeć do Kościoła z konformizmu, ale taka postawa jest dziś z pewnością coraz rzadsza. Uczciwe jednak bycie w Kościele wymaga męstwa. Jak słusznie zauważył św. Augustyn: przyjęcie prawdy o Bogu, jest dosyć proste, prawdy o Chrystusie - znacznie trudniejsze, ale dopiero przyjęcie prawdy o Kościele jest niepojęcie trudne. Nie tylko z powodu słabości będących udziałem członków Kościoła. Przede wszystkim dlatego, że więź z Bogiem, czy też Chrystusem bardzo łatwo mogę zamienić na niezobowiązującą prywatną pobożność, łatwą, lekką i przyjemną. Natomiast bycie w Kościele to poddanie się weryfikacji, to konieczność nawracania się, odmiany życia, budowania czegoś co buduje się niezmiernie trudno - wspólnoty. I wreszcie po piąte, bardzo wątpię by "człowiek który nie ufa nikomu i niczemu do końca" znalazł prawdę, a jestem całkowicie pewien, że nie znajdzie miłości. My zaś szukamy miłości. Podejmując ryzyko zaufania i - naprawdę nie tylko metaforycznie - ryzykując życiem, wkraczamy w ciemność, wierząc, że jest to przestrzeń Bożej miłości. I ze zdumieniem odkrywamy realność owej przestrzeni. A potem, pomimo licznych porażek, z mozolnym wysiłkiem dzień po dniu uczymy się kochać.
Wróćmy jednak do głównego pytania: co oznaczają te słowa " Nie lękajcie się" dla Kościoła dziś? Co oznaczają dla nas wierzących?
W perspektywie życia wewnętrznego nie bójcie się wkroczyć w ową ciemność; nie bójcie się podjęcia ryzyka pełnego zawierzenia Chrystusowi. W perspektywie kontaktów ze światem: nie bójcie się, że jako chrześcijanom zarzucają wam konserwatyzm i anachronizm; nie lękajcie się ,gdy mówią wam, że wiara jest tożsama z fundamentalizmem i sprzeczna z nauką, a wyznawana przez was moralność jest nerwicogenna oraz represywna. To wszystko nieprawda. Nie musimy obawiać się świata. To przecież właśnie my możemy zanieść temu często bardzo dziś pogubionemu światu Dobrą Nowinę. To my właśnie znamy najnowocześniejszą odpowiedź na wszystkie problemy człowieka, odpowiedź ponadczasową, którą jest Chrystus.
Czy jest to również odpowiedź Papieża na te trudne pytania, które stawia nasza współczesność: o środki antykoncepcyjne, o rozwody, o etykę seksualną. Czy tutaj również potrzebna jest odwaga?
W takich sytuacjach Papież również mówi: " Nie lękajcie się, zaufajcie Chrystusowi". Nie jest to łatwe. Niekiedy stawia On trudne wymagania, bo Ewangelia jest trudna, życie jest trudne i pójście za Nim jest trudne. Ewangelia opowiadając o pięknie przebywania blisko Jezusa mówi, również o krzyżu, brzemieniu i jarzmie. Ale mówi też o paradoksie, o odkrywaniu, że to brzemię jest lekkie, jarzmo słodkie, a Krzyż - jak pisze Norwid - stał się Bramą. Ten trud i to ryzyko zawsze owocują wzrostem miłości do Boga i ludzi. Da więc się chyba powiedzieć, że owe słowa "nie lękajcie się" można w tej sytuacji zinterpretować jako "zaryzykujcie, nie idźcie z tzw. duchem czasu; nie idźcie za niby naukowymi wyjaśnieniami; nie dajcie się zniewolić różnymi socjologicznymi danymi; nie dajcie się nawet zdeterminować przez wasze realne i poważne życiowe problemy. Za to - jeżeli zaufacie Ewangelii - zobaczycie rzeczy, których ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, a które Bóg przygotował dla tych, co Go miłują.
Znów powołam się na biografię Tada Szulca, który - podsumowując pontyfikat Jana Pawła II - pisze, że mimo niewątpliwego charyzmatu obecnego Papieża i jego wielkiego osobistego wysiłku nie udało mu się odwrócić negatywnych tendencji w Kościele, wzniecić jakiejś nowej iskry, że jednak ten apel pozostaje daremny.
Doprawdy nie wiem co zadowoliłoby Tada Szulca. Nikt nie twierdzi, że sytuacja jest sielankowa, ale na całym prawie świecie widać w Kościele spore ożywienie. Zresztą zawsze kiedy słyszę stwierdzenie o kryzysie tak bardzo popularne w mediach, zresztą nie tylko w mediach, bo i w Kościele zarówno progresiści jak i integryści, ciągle mówią "kryzysie w Kościele", to wyznawcom tej tezy sugeruję by spojrzeli na minionych 20 stuleci. Czy w XIX wieku, erze liberalizmu, scjentyzmu i marksizmu Kościół nie był w kryzysie? A w okresie napoleońskim, Rewolucji francuskiej, Oświecenia? A w dobie Reformacji i wojen religijnych? A może Kościół nie był w kryzysie za renesansowych papieży, bezwzględnych cyników i nepotów? Może zatem ten niekryzysowy czas Kościoła to okres niewoli awiniońskiej i konycliaryzmu? A może wcześniejszy trochę okres walk o inwestyturę? Cofając się jeszcze dalej mamy najciemniejszy wiek w historii papiestwa. I tak jest aż do czasów apostolskich, w których Paweł stale gromi Galatów czy Koryntian, a to że fałszują Ewangelię, a to że przychodzą pijani na Eucharystię, to że nie wierzą w Zmartwychwstanie, to znów że oddają się wyuzdaniu. Kryzys niejako jest wpisany w strukturę Kościoła, bo Kościół jest ludzki. A zarazem wpisane jest też w Kościół przezwyciężanie tego kryzysu, bo Kościół jest Boży. Wie Pan co pisał w 590 roku papież Grzegorz Wielki do patriarchy Konstantynopola? Otóż ten święty papież zawiadamiał o swoim wyborze patriarchę w następujących słowach: "Niegodny i słaby, przejąłem okręt stary i mocno rozbity - zewsząd bowiem wciskają się fale, a przegniłe deski, co dzień wstrząsane silną burzą, grożą rozbiciem". Minęło ponad 1400 lat i okręt dalej jest stary, słaby i przegniły, ale też dalej jego kurs wyznacza Duch Święty i tak będzie do końca czasów. Dlatego nie przejmuję się zbytnio, gdy słyszę o "kryzysie", czy "słabnięciu" Kościoła. Mamy po prostu robić wszystko, co możemy, aby ten Kościół w którym żyjemy był jak najlepszy, reszta przydana będzie. Nie trzeba też się zbytnio wysilać, by dostrzec za tego pontyfikatu symptomy wyraźnego ożywienia w Kościele. Różne malejące od dziesięcioleci wskaźniki przestał maleć, a wiele z nich zaczęło powoli wzrastać. Widać jak Kościół aktywnie i wszechstronnie, a nawet powiedziałbym ofensywnie podejmuje wyzwania swego czasu, co ze zdziwieniem konstatuje publicznie coraz większa liczba intelektualistów, ludzi mediów, polityków. Bardzo dynamicznie rozwijają się rozliczne nowe zgromadzenia oraz ruchy katolickiej odnowy. Papież - jak wspomniałem - często mówi o przygotowywaniu się do nowej wiosny Kościoła. Sądzę, że w jakiś sposób punktem zwrotnym było Denver, światowe spotkanie młodzieży w 1993 roku. Opinia publiczna stale była wówczas formowana wedle stereotypu, że Jan Paweł II był dobrym papieżem do konfrontacji z komunizmem, ale po roku 1989 nie ma wiele do powiedzenia współczesnemu światu. Powszechnie wieszczono wówczas Papieżowi, że w Denver poniesie klęskę, że będą puste trybuny i potężne kontrmanifestacje . Owych manifestacji nikt prawie nie zauważył, a spotkanie z młodzieżą okazało się spektakularnym triumfem Jana Pawła II. I stale, po całym świecie gromadzi on setki tysięcy młodych ludzi, i ma im coś ważnego do powiedzenia, i to jego słuchają bez porównania uważniej, choć mówi im rzeczy znacznie trudniejsze, niż np. prezydent USA, czy też Polski, mimo, że obaj ci panowie są "młodzieżowi" i bardzo dbają o popularność wśród młodych ludzi. Co więcej, wyraźnie widać jak po owym papieskim spotkaniu wigor odzyskał Kościół amerykański i podjął szereg nowych publicznych inicjatyw na polu kultury i edukacji. Podobnie rzeczy się miały w 1996 roku we Francji. A tak USA jak Francja to miejsca bardzo ważne, ale też trudne i w sporej mierze nieprzychylne, by nie rzec, że niekiedy wrogie Kościołowi.
Na początku mówiliśmy o znaczeniu tego indywidualnego wymiaru papieskiego wezwania. Co dla Ojca osobiście oznacza "nie lękajcie się"?
Tak naprawdę to znaczy, że nigdy nie wolno mi się pogodzić z tym co jest i pamiętać o Chrystusowym wezwaniu: płyń na głębię. Jest to wezwanie do stałego nawracania, do coraz głębszego odczytywania w świetle Ewangelii prawdy o świecie, a zwłaszcza prawdy o sobie. Jednakże ta prawda o nas zawsze jest niezmiernie trudna, a nie wolno nigdy przed nią uciekać, ani też dać się przestraszyć. Jest to bowiem również warunek poznawania Boga. Jak powiedział Pascal: "poznawanie siebie rodzi rozpacz, poznawanie Boga rodzi pychę". Tylko otwierając szerzej drzwi Chrystusowi można skutecznie odpierać obie pokusy, pychy oraz rozpaczy.
Czy te słowa Papieża jakoś zmieniają ojca życie?
Dodają optymizmu, dają dużo więcej nadziei.