ŻYCIE DUCHOWE  •  WIOSNA 2000 

NASZE KORZENIE •


 

ANNA ŚWIDERKÓWNA

Pan Bóg mnie pochwycił...

 


 

Staw

Jestem żywym zaprzeczeniem tego, że ludzie religijni, głęboko religijni, wyrastają w środowiskach religijnych. Do dziś dnia jestem bardzo związana z moim domem i przezeń ukształtowana, zwłaszcza przez moją matkę i moją babkę, przynajmniej w różnych drobiazgach. Moja matka na przykład nie znosiła Mauriaca. Dopiero po jej śmierci powiedziałam sobie: no przecież, na litość boską, to, że moja matka nie lubiła Mauriaca, nie znaczy, że ja mam go nie lubić. Muszę spróbować, co to jest. Mnóstwo takich różnych drobnych rzeczy. Ale i nie drobnych – do dzisiaj robię różne rzeczy tak jak moja matka czy rozstrzygam tak, jak to robiła moja matka. W jednej tylko sprawie, w jednej dziedzinie, to znaczy w sprawie stosunku do Boga, czy może dokładniej: do Kościoła, jestem zupełnie inna niż cała moja rodzina, może z jednym wyjątkiem, ale to już wyjątek młodszy ode mnie.

Moja rodzina była spokojnie agnostyczna. Jedynie mój wuj Stanisław przybierał chwilami pozę ateisty, ale to była poza... Natomiast matka, owszem, robiła wszystko dla mnie. Na przykład w czasie wojny bała się puszczać mnie samą do kościoła w niedzielę i chodziła ze mną, a ponieważ wiedziała, że ja chcę iść – chodziła dla mnie. Natomiast sama do kościoła nie chodziła. Już wtedy miałam do niej o to pretensje. Przy Pierwszej Komunii zapraszano rodziców, żeby przystąpili do Komunii razem z córkami – to była szkoła żeńska. Matka przyszła po mnie – byłam wtedy u moich ciotek, z racji choroby dziadka – i powiedziała, że ona już była u Komunii świętej, a ja sobie pomyślałam: akurat! Zresztą po jakimś czasie zapytałam ją o to, a ona odpowiedziała: – No tak, oczywiście powiedziałam to, bo nie chciałam ci robić przykrości; ale ja i tak wiedziałam, że mnie oszukała.

Gdy miałam lat dziesięć, było to już po Pierwszej Komunii albo rok wcześniej, jechaliśmy z rodzicami samochodem do Krakowa. Po drodze rodzice wstępowali dla mnie do Częstochowy. To było popołudniowe nabożeństwo, chyba majowe, odsłonięcie obrazu. Przez całe nabożeństwo modliłam się o nawrócenie moich rodziców i co parę minut spoglądałam do tyłu, ponieważ stałam przed nimi, czy oni się już czasem nie nawrócili. Z moim ojcem było troszkę inaczej. Ojciec uważał się za katolika nie tylko wierzącego ale i, co dziwniejsze, praktykującego. Natomiast praktyki ograniczał, z tego co się orientuję, tylko do sytuacji specyficznych, granicznych. Dam tylko jeden przykład: ojciec był trzy lata w Buchenwaldzie. Potem kiedyś w domu był spór na temat sensu spowiedzi. Ktoś powiedział: no, to się tak mówi, że spowiedź jest przed Bogiem, ale najgorzej, gdy ze spowiednika wychodzi człowiek. Na co mój ojciec powiedział, że w Buchenwaldzie, gdzie nie było możliwości normalnej spowiedzi, po prostu człowiek się umawiał z księdzem, że będą obok siebie pracować, na przykład w kamieniołomie, i że wtedy nigdy nie wychodził z księdza człowiek. Przepraszam bardzo, ale skąd to mój ojciec wiedział?! Zresztą podejrzewam, że tym księdzem, u którego spowiadał się mój ojciec, był jego brat stryjeczny, Władysław. W czasie wojny z bolszewikami uciekł on z seminarium na front i potem miał wielkie trudności z dostaniem się z powrotem, bo nie chcieli go przyjąć, ale w końcu przyjęli. Skończył seminarium, był nawet proboszczem gdzieś w okolicach Skierniewic. W 1939 roku przyjechał do Warszawy i zgłosił się do wojska jako kapelan. Najpierw znalazł się w oflagu, potem bardzo prędko przewieźli go do Buchenwaldu, gdzie się spotkał z moim ojcem. Z Buchenwaldu zabrali go do Dachau i tam umarł.

Czasem sobie myślę, że ten ksiądz – stryj jest jednym z ważniejszych narzędzi, przez które Pan Bóg mnie pochwycił... Był do mnie bardzo przywiązany, ja zresztą do niego też. Musiał się chyba dużo za mnie modlić. Byłam dla niego jakby córką. Gdy wybuchła wojna, miałam niepełne 14 lat. Myślę, że on się za mnie modlił i wtedy, kiedy był w obozach, kiedy przeżywał do końca swoją mękę. Pewno w jakiejś mierze jemu właśnie zawdzięczam wiarę – jego modlitwie wstawienniczej.

Pamiętam, że kiedyś w czasie wojny wywiązała się w naszym domu jakaś zawzięta dyskusja i wuj Stanisław bardzo energicznie występował, jeśli nawet nie wprost przeciw Bogu, to w każdym razie jako ateista. Wydało mi się wówczas, że wali się cała moja wiara. Uciekłam do mojego pokoju i dziś jeszcze widzę wyraźnie pokój i korytarz, które przebiegałam. Uklękłam przy łóżku i zaczęłam się modlić, prosić o pomoc. Pomoc przyszła, lecz nie umiem opowiedzieć o niej inaczej niż językiem obrazu. Często o tym mówię, bo wydaje mi się, że to wielu ludziom pomaga zrozumieć pewne sprawy związane z tak zwanymi wątpliwościami.

Przed wojną dużo czasu spędzałam na wsi. Były tam duże stawy, po których powierzchni pływały różne „śmieci”, zeschłe liście, trawy, skakały takie owady o długich nogach... Otóż modląc się zrozumiałam nagle, że jestem właśnie jakby w takiej brudnej wodzie na powierzchni, wśród rozmaitych śmieci, że tak właśnie wyglądają te straszące mnie „wątpliwości”. Potem miałam wrażenie, że zanurzam się głębiej i nagle znajduję się już w wodzie kryształowo czystej, a potem, niespodzianie dla mnie samej, staję na skale, skale absolutnej pewności. Pewności bez żadnych pytań, która jest nieporównanie bardziej pewna od wszystkiego, co mogłyby przynieść wywody naukowe.

Tak to wówczas przeżyłam. Nie znaczy to jednak wcale, że na tym skończyły się moje pytania czy wątpliwości. Musiałam je mieć, narzucało mi je otoczenie, ale nie tylko. Dopiero po wielu latach J. Ratzinger w swojej kapitalnej książce Einführung in das Christentum (polski przekład jest słaby, ja czytałam po francusku i po niemiecku) wytłumaczył mi, co to są wątpliwości, jak należy do nich podchodzić, i że każdy musi się z nimi zetknąć – i ten wierzący i ten niewierzący. Ta książka była jedną z ważniejszych w moim życiu.

Jaszczurówka

Sierpień 1946 roku spędziłam na obozie sodalicyjnym w Zakopanem na Jaszczurówce. Obóz ten był wyjątkowy dla nas wszystkich. Wspominał o tym nieżyjący już o. Benedykt (Jerzy) Piotrowski, matematyk, który zresztą kiedyś mi powiedział, że również jego powołanie tam dojrzało. Jednym z dwóch naszych komendantów był Stefan Wilkanowicz. A sam Pan Bóg zatroszczył się o pogodę dla nas. Przez cały sierpień mieliśmy tylko jeden dzień deszczu! W Kapliczce Witkiewicza, która należała do nas, co dzień rano uczestniczyliśmy we Mszy świętej, a wieczorem, jeśli tylko zdążyliśmy na czas powrócić – jeszcze króciutkie nabożeństwo eucharystyczne. Brali w tym wszystkim udział także nasi koledzy niewierzący, bo i tacy wśród nas byli. Poza tym byliśmy ciągle w górach i nawet największe niedołęgi (do których ja należę) wędrowały spokojnie po trudnawych ścieżkach, otoczone dobrze znającymi góry kolegami.

Mieliśmy trzech kapłanów. Jednym z nich był ks. Augustyn Jankowski, obecnie o. Augustyn Jankowski OSB, przedostatni opat Tyńca. Spotkanie z nim, mogę to śmiało powiedzieć, zaważyło na moim całym życiu. Ponieważ wiedziałam, że już w połowie obozu wyjeżdża na dwa lata do Rzymu, nie próbowałam iść do niego do spowiedzi. Wtedy to były tylko rozmowy. Do spowiedzi poszłam do niego pierwszy raz w grudniu 1950 roku i od tego czasu jest on moim spowiednikiem i ojcem duchowym. A ja jestem jego córką i to jest chyba moja właściwa tożsamość duchowa. Mam nadzieję, że i w tamtym świecie będę do niego w jakiś sposób podobna.

Był on bardzo mądrym kierownikiem, potrafił podchodzić do każdego – według potrzeby – w inny sposób. Byłam sentymentalna i uczuciowa, w stosunku do mnie zachowywał zatem pewien dystans. Teraz znam go bez porównania lepiej, wtedy wydawał mi się całkiem „przezroczysty”, widziałam w nim wolę Boga, przez niego sam Bóg mnie prowadził. Teraz znam go także jako człowieka i jako człowieka kocham. To zupełnie co innego, ale nasza „relacja”, jak Ojciec zwykł to nazywać – trwa już niemal 50 lat. Bóg zrobił dla mnie cudowną rzecz, kiedy zabrał go do Tyńca. Ojciec Piotr Rostworowski mówi, że kierownik powinien być jak niania, która prowadzi dziecko za rękę, gdyż bez niej mogłoby się przewrócić. Ale żeby dziecko nauczyło się chodzić, trzeba je w końcu puścić. Myślę, że w moim przypadku byłoby to trudno Panu Bogu zrobić inaczej, niż zabierając mojego Ojca do Tyńca.

Spośród ludzi, którzy odegrali największą rolę w moim życiu, pierwsze miejsce zajmuje o. Augustyn. Ale byli także inni. W 1959 roku jechałam na 6 miesięcy do Egiptu, potem z 6 zrobiło się 9 miesięcy. Bałam się, czy znajdę jakiegoś spowiednika. Pierwszego dnia pobytu stypendyści mieli obowiązek zameldować się w polskiej ambasadzie. I właśnie tam dano nam, mnie i mojej koleżance-katoliczce, nazwisko, adres i telefon kapłana, który dla mnie i dla niej miał mieć bardzo wielkie znaczenie. A był to dominikanin, dyrektor Dominikańskiego Instytutu Studiów Orientalnych w Kairze. Z pochodzenia Libańczyk, nazywał się Anawati. Był to człowiek naprawdę nadzwyczajny, szanowany przez wszystkich, także komunistów. Kiedy spotkałyśmy się z nim po raz pierwszy, ofiarował nam pomoc materialną, za którą podziękowałyśmy. Po jakimś czasie jednak zadzwoniłam do niego i powiedziałam, że wprawdzie pomocy materialnej nam nie potrzeba, lecz przydałaby się duchowa. Zapytałam, czy mogę przyjechać do spowiedzi. Na co usłyszałam: Kiedy? Może pani teraz przyjechać? I to dla mnie było najdziwniejsze – ten człowiek miał zawsze czas, a był bardzo zajęty. Pamiętam, że rozmawiałam z nim kiedyś godzinę, a potem miała być jeszcze spowiedź. I pod koniec tej godziny mówię do niego: Ojej, tyle czasu zabrałam ojcu, a przecież ojciec musi być bardzo zajęty. On na to podskoczył, jakby go coś ukąsiło, i zapytał: Czy to po mnie znać? Nigdy, nigdy... I to naprawdę była wielka łaska, bo był to czas dla mnie trudny, zresztą dla mojej koleżanki, z innych powodów, także. On rzeczywiście nam niesłychanie pomógł.

Trzeci kapłan to mój „spowiednik nadzwyczajny” – jak sam siebie określił. Od 1980 roku, a oficjalnie od 1984, co dwa lata albo co roku jeździłam do Belgii do Louven, w ramach umowy z Uniwersytetem Warszawskim. Bałam się, że będę musiała się spowiadać po flamandzku. Niedaleko mojego mieszkania była mała kapliczka jezuitów i dwóch ojców, których się wywoływało dzwonkami. Jeden podobał mi się szczególnie. Pamiętam jego reakcję, kiedy go zapytałam, czy mogę spowiadać się po francusku. Był on niewątpliwie frankofonem albo nawet Francuzem, w każdym razie nieomal się oburzył, że zadaję mu takie pytanie, ale nie na tym rzecz polegała. Spowiadałam się u niego raz na dwa lata i właśnie dlatego powiedział kiedyś do mnie, śmiejąc się, że jest moim „spowiednikiem nadzwyczajnym”, podobnie jak siostry zakonne mają takiego spowiednika nadzwyczajnego co jakiś czas. Ale to było właśnie to: od pierwszego momentu, od pierwszych słów on po prostu trafiał w sedno. Mam teraz wyrzuty sumienia – nie jestem pewna, czy on jeszcze żyje. Chciałabym bardzo, a nie mam odwagi, napisać do niego.

Znane, a inne

Trzeba tu wymienić jeszcze jednego kapłana. Przede wszystkim ks. Twardowskiego. To się zaczęło dawno temu – w roku 1961. On początkowo chciał ode mnie jakichś wiadomości z mojego fachu, a ja mu zaproponowałam rozmowy raczej na tematy teologiczne i wyszły z tego komentarze do Pisma Świętego, a dokładnie – do Ewangelii. Zwracał się do mnie, gdy czegoś potrzebował, czasem był to jakiś problem, o który ludzie go pytali... Dawniej nie chciałam używać jego nazwiska, gdy wspominałam o tej współpracy. On mówi jednak publicznie, że mnie tak wiele zawdzięcza, to i ja tłumaczę, też publicznie, że oboje bardzo dużo zawdzięczamy Duchowi Świętemu. Często odbywało się to w ten sposób, że ksiądz mi proponował, abym mu coś powiedziała na temat jakiejś perykopy. Zdawałoby się, że tyle razy się to wałkowało – bo nasza współpraca trwała ponad 30 lat, a właściwie trwa jeszcze i teraz. Zadawał mi pytanie – i raptem się coś otwierało, jakaś studnia bez dna. I ten sam tekst, który był już przez nas wiele razy przerabiany, zaczyna mówić innym głosem, znajduje się w nim prawda, której myśmy nigdy dotąd nie dostrzegali. Kilkakrotnie zdarzało się nam coś podobnego.

Tego rodzaju przeżycia pamiętam zresztą także z dawnych czasów, gdy nie znałam jeszcze ks. Twardowskiego. Kiedyś chodziło o książkę, którą wypożyczyłam od Księży Jezuitów. Wybrałam ją, kierując się nazwiskiem autora, ale nie pamiętałam wcale (a pamięć miałam wtedy jeszcze dobrą), że ją znam. Prędko jednak zorientowałam się, że ją czytałam, tyle tylko że chociaż była to ta sama książka, dla mnie stała się zupełnie nową. Odkrycie tak oszałamiające, miałam po prostu ochotę wybiec na ulicę i krzyczeć. Zrozumiałam wtedy coś z tego, co przeżyli Apostołowie w dzień Piećdziesiątnicy, tyle że moje doświadczenie to zaledwie iskierka z tego Płomienia, z jakim oni się wówczas spotkali.

Wspaniałe jest zawsze takie nagłe odsłonięcie prawdy w tekście, który znamy. Coś podobnego dzieje się na przykład z kolorowym kloszem lampy, który wygląda zupełnie inaczej, gdy zapali się w nim światło. Toteż i to, o czym mówię, nie dotyczy wyłącznie naszej współpracy z ks. Twardowskim, choć nie ulega dla mnie wątpliwości, że Duch Święty nas naprawdę wtedy oboje uczył i swoją własną drogą prowadził. Zaledwie parę lat temu zdałam sobie sprawę, że Bóg mnie przez całe życie przygotowywał do tego, co teraz robię.

Greka

Bóg dał mi dar łatwego mówienia o rzeczach trudnych, i dał mi pragnienie dzielenia się z innymi tym, co mnie samą interesuje. Jako dziecko lubiłam komuś opowiadać historię, która mnie zainteresowała. Zapamiętałam taki drobiazg; to było po moim pierwszym oddziale, miałam wtedy 7 lat. Pojechałyśmy z moją matką i z moją babką pod Warszawę na wakacje i tam poznałam dziewczynkę o rok ode mnie młodszą. Uznałam ją za niedokształconą religijnie, i miałam zamiar ją uczyć. Na czym to się skończyło? Podejrzewam, że na niczym, tego już nie pamiętam. Pamiętam tylko tę moją chęć. Wtedy nie myślałam jeszcze oczywiście o Piśmie Świętym, to mi nawet do głowy nie przyszło. Zaczęłam się uczyć greki, gdy miałam 13 lat. Pomagała mi koleżanka, która też się jej dopiero uczyła, potem przyszła wojna. W każdym razie naprawdę zaczęłam się uczyć greki na Boże Narodzenie 1940 roku, czyli w wieku 15 lat. Uczyłam się sama, tyle że miałam doskonałą łacinniczkę, która co prawda za nic nie chciała mnie uczyć greki, ale gdy czegoś nie rozumiałam, mogła mi to wytłumaczyć. Kiedy skończyłam podręcznik, przeszłam od razu do Homera. Wtedy moja łacinniczka zgodziła się na kilka lekcji, a gdy przeczytałyśmy jakieś sto wierszy, powiedziała, że sobie sama już poradzę. Zresztą miała rację. Uczyłam się greki wytrwale, bo chciałam czytać w oryginale Homera, ale mi nie przyszło do głowy, że mogę czytać w oryginale także Nowy Testament. Owszem, kupiłam wtedy na jakichś rekolekcjach taki mały Nowy Testament po polsku, czytałam go, ale chyba niezbyt pilnie. Jak to się stało, kiedy to się stało, że naprawdę zaczęłam czytać Pismo Święte? Nie jestem pewna, ale w gruncie rzeczy chyba wtedy, kiedy zrozumiałam, że mogę czytać Nowy Testament po grecku. Do tego też się Pan Bóg przysłużył.

Na przełomie 1947/48 roku byłam z moim ojcem przez pięć miesięcy w Stanach Zjednoczonych. Ojciec był inwalidą, dlatego ktoś musiał z nim pojechać. Był profesorem chemii Politechniki Warszawskiej, dyrektorem Instytutu Chemicznego w Warszawie na Żoliborzu, a chodziło o zakupy dla tegoż podnoszonego z ruin Instytutu. Ojciec należał do tych Polaków, którzy uważali, że trzeba w Polsce odbudować co się da. Cudem było to, że pozwolono mi z nim jechać. W Nowym Jorku znalazłam po pewnym czasie, bo to nie było takie proste, katolicką księgarnię. Po co? Otóż byłam w tym czasie przekonana, że muszę mieć katolickie wydanie Nowego Testamentu także po grecku. W księgarni wiedzieli, że wyszło nowe wydanie w Watykanie. Powiedzieli mi, że właśnie czekają na przesyłkę. Wzięli ode mnie adres i obiecali zawiadomić, gdy przyjdzie. Mieliśmy wyjechać z Nowego Jorku chyba 17 marca, ale na moje szczęście „Batory” miał drobne zderzenie w Kopenhadze. Nic wielkiego się nie stało, ale kapitan „Batorego” wolał zatrzymać się dwa dni dłużej w Kopenhadze, żeby naprawić uszkodzenie. Dzięki temu odpływaliśmy z Nowego Jorku 19 marca, w dzień świętego Józefa, wieczorem. A ja dostałam 17 czy 18 marca list z księgarni, że Nowy Testament przyszedł. Gdyby „Batory” przypłynął punktualnie, to bym tego listu nie dostała. To też był mały cud.

 

Kraków, 29 XII 1999

Wysłuchał Stanisław Obirek SJ

 

 

 

 

 DO GÓRY  •  NASTĘPNY