Duchowość

 
KRZYSZTOF WOŁODŹKO SJ

W obliczu końca (i Początku)

 

 

Czy dane jest nam coś poza tęsknym oczekiwaniem? Popatrzcie w ludzkie oczy! Zerknijcie w nie, choćby ukradkiem na ulicy miasta, przypatrzcie się im, gdy odbijają się w sklepowych witrynach; spójrzcie w oczy nieruchomym kukłom bezdomnych, wyczekującym na dworcach pociągu jadącego do miejsc szczęśliwych. Czy są miejsca szczęśliwe? Czy ich obecność prześwituje przez zimową mglistość dnia powszedniego? Czy mogą być dane naszym sercom?

Tęskne oczekiwanie. A może jest ono tylko językową figurą, koniecznym pozorem chrześcijańskiej religijności? W oczach ludzkich chciwość i smutek, oczy ludzkie są rozbiegane, oczy ludzkie są pożądliwe. Patrzcie w ludzkie oczy! I stańcie odważnie przed lustrami: niechże brąz, zieleń lub niebieskość źrenic ujawnią wam prawdę o was.

Tęsknię, mimo wszystko tęsknię do Jego narodzin. I wołam: „A ty Betlejem, nie jesteś zgoła najmniejsze z miast Izraela, z ciebie wyjdzie Władca, który będzie pasterzem Izraela”. I patrząc na krzyż — widzę jak z matczynych trzewi wydziera się gwałtownie na świat zakrwawiony, milczący Noworodek. I patrząc na Krzyż widzę zakrwawione, zbawiennie milczące Ciało. A modląc się: żyję w Zmartwychwstaniu. Jest Alfa i jest Omega. Oto jak wicher nadciąga Pełnia.

W naszym pokoju zakonnym ściany obwieszone pobożnością: ikony, kalendarz „Posłańca...”, Twarz z Całunu. Ot, papierowe symbole sacrum; odniesienia, które przypominając — jednak nie nasycą głodu. W naszym pokoju jest cicho. Nie mieszkam sam, a w mym współbracie rodzi się Chrystus. „Jeśli człowiek przyjmuje w sobie Boga, dobrze postępuje; w przyjmowaniu tym okazuje się on dziewicą. Lepiej jednak, jeśli Bóg się stanie w nim płodny, jedyną bowiem formą wdzięczności za dar jest [ludzka] płodność. Wtedy, w tej płodnej wdzięczności, duch jest niewiastą, która sama z kolei rodzi Jezusa Ojcowskiemu sercu Boga” (Mistrz Eckhart, Kazanie 2).

Jeśli drogą Kościoła jest człowiek, to i drogą Chrystusa jest człowiek. Zresztą, czymże dla Niego nie jesteśmy? Grobem i grotą narodzin. Zgiełkliwym targowiskiem i świątynią. Golgotą i komnatą odpoczynku. I wypowiem prawdę najpiękniejszą może: jesteśmy dla Niego matczynym łonem.

Oczekujemy Jego przyjścia w chwale. Pamiętając ową noc, „gdy nadszedł dla Maryi czas rozwiązania”, równocześnie uczestniczymy w przeistaczaniu się ziemi jałowej w Królestwo Niebieskie, czekając aż się wypełni ostatecznie wraz z Jego powrotem. Oto jest Adwent!

Powie ktoś: to długi czas, zbyt długi. Zapyta z rozpaczą inny: „Czyż nie błądzimy jakby w jakiejś nieskończonej nicości? Czy nie nadchodzi ciągle noc i jeszcze więcej nocy”? Jak długa będzie chwila milczenia, która poprzedzi naszą odpowiedź? Czym ją nasycimy: niepewnością czy aktem wiary, lekceważeniem czy uważnym zamyśleniem? I cóż ma być odpowiedzią? Słowa? Owszem, są istotne. Ale i zbyt skończone. Wie to każdy, kto konstruuje z nich sens. Wie, jak ucieka z nich treść, jak drwi z nich to, co święte i niewypowiedziane! Daleko poza słowa wybiega odpowiedź dana życiem. Czyli świadectwo; zakorzenione w miłości ofiarowanie się. I to bynajmniej nie aniołom, lecz nam, „ludziom podziemnym, ludziom katorgi”: jakby powiedział Dostojewski, przeczuwający w każdym straszliwą przepaść.

Hans Urs von Balthasar głosi w jednym ze swych adwentowych kazań: „To, co Grek był w stanie czynić dzięki swym hymnom i posągom, a mianowicie w człowieku dostrzec Boga, chrześcijanin powinien być w stanie czynić względem brata, tak bardzo przecież nieboskiego. (...) Właśnie tego żąda się od kogoś, kto chce zwać się chrześcijaninem. Właśnie to po ludzku wydaje mu się niemożliwe, a nawet nieznośne”.

Niemożliwe? Nieznośne? Adwent byłby zatem — wstrząsem?! „Wstań, który śpisz i powstań z martwych, a zajaśnieje ci Chrystus!”. To On stojąc u progu każdej z możliwych furtek do serca ludzkiego (czyż i z otchłani grzechu nie przyzywa psalmista?) jest sprawcą urzeczywistnienia się „Hymnu o miłości”. Musimy bowiem dobrze zrozumieć tę prawdę: nie od nas zależy Owoc Adwentu. Nasze pobożne życzenia, etyczne postępowanie, altruistyczne akrobacje będą zaledwie namiastką świętości, jeśli nie zanurzymy się w modlitwie. Kto chce o własnych siłach sprowadzić na ziemię Królestwo Boga, najpewniej stworzy Gehennę. Piekło: mniejsze lub większe, gdzie nie skwierczą smoła i siarka, lecz wszystko podlane jest smrodliwym sosem egoizmu. Bo są i tacy, co i w Imię Boże głoszą tylko siebie. „Nie każdy, kto mówi mi: Panie, Panie, wejdzie do Królestwa Niebieskiego” — tak brzmi Jego sąd.

Cóż zatem ocala? Modlitwa. Wiem, ta odpowiedź należy do repertuaru każdego z kaznodziei. Ale nigdy nie przejdzie do lamusa zdezaktualizowanych sloganów. Do lamusa co najwyżej może nadawać się nasze osobiste modlitewne zaangażowanie, jeśli jest jak rudera postawiona na lotnych piaskach życia. My tymczasem pójdźmy krok dalej, ku Niemu. Tylko poprzez modlitwę ludzie mają możność aktywnego uczestniczenia w woli Ojca (abyśmy Życie Chrystusa mieli w obfitości). Kontemplacja w działaniu: tak nazywa się tradycja, która stanowić może o naszym udziale w Adwencie. „W Chrystusie Bóg pojednał świat ze sobą”: znaczy to, że w intymnej modlitwie dokonuje się uzdrowienie życia, dnia codziennego: od świtu po noc. Nie zachęcam do kwietyzmu; sądzę, że rozeznajemy w modlitwie wartość osobistych zamierzeń; nasze decyzje, przekształcone w działanie sprowadzają śmierć lub życie na ten świat.

Już czas najwyższy, byśmy określili się albo jako ludzie modlitwy, albo ludzie nicości. Trzecie nie jest dane nikomu. Adwentowa modlitwa niech będzie wstrząsem, zapłodnieniem naszego serca. W jego słabym biciu da się wtedy słyszeć zupełnie inny rytm; zabrzmiał on już (lecz znacznie bardziej doskonale) pod sercem Maryi, „gdy stała się brzemienną za sprawą Ducha Świętego”. Oto moment kontemplacji Boga.

Jest jeszcze jedna postać, która nasyca Adwent niezwykłym dynamizmem. „To anioł z wyciągniętą do góry ręką, który nie chce należeć do nikogo, ale być wyłącznie głosem wołającym z pustyni świata i czasu: Przygotujcie drogę Panu (Łk 3, 4)” (Hans Urs von Balthasar). Oto Jan Chrzciciel! Chrześcijanin, zanurzony zarówno w życiu świata, jak i w Życiu Trójcy Świętej, wespół z synem Elżbiety i Zachariasza szczerze wyzna: „Idzie za mną mocniejszy ode mnie; potrzeba, by On wzrastał, a ja się umniejszał” (por.: Mk 1, 7; J 3, 30). A przez to każde ludzkie działanie, będące przyzywaniem i ogłaszaniem Boga, zostanie oczyszczone i przygarnięte przez Ducha i Oblubienicę, mówiących: Przyjdź! (por.: Ap 22, 17a).

Nasze zbawienie dokonuje się przecież we wspólnocie; większej od każdej z instytucji tego świata (choć czasem tak tragicznie im podobnej). We wspólnocie, której grecki źródłosłów (ek—kalein) znaczy tyle co „wołać poza” (por. KKK 751). Wołać poza siebie; ku Bogu i ku innym ludziom. „A kto słyszy to [wołanie], niech powie: Przyjdź! Niech przyjdzie każdy, kto odczuwa pragnienie; kto tylko chce, niech czerpie darmo wodę życia” (Ap 22, 17b).

Czy dane nam jest coś poza tęsknym wołaniem? Poza oczekiwaniem na przyjście Pana historii? Historii powszechnej i codziennej, raczej banalnej, pozornie mało interesującej, jakby: nieistotnej, niegodnej wielkości Boga. Ale w taką rzeczywistość On wszedł niegdyś w żydowskiej mieścinie. I w taką rzeczywistość wchodzi dziś. Oczekujemy coraz to nowych znaków Królestwa. Aż wypełnią się w Paruzji, gdyż On nie jest obojętny na głos ukochanych dzieci: „Przyjdź, Panie Jezu!”

 

Krzysztof Wołodźko SJ

 

 

 

na początek strony
© 1996-1999 Mateusz